S@motność w sieci
Słowo wyjaśnienia się wam należy. Na początku myślałem, żeby przybajerzyć, dołożyć możliwość wystawiania komentarzy i inne takie pierdy znane z blogów. A później doszedłem do prostej, żołnierskiej konstatacji 'chyba żeś stary ochujał pod wieczór'. Czasu nie ma na zrobienie najprostszego wpisu a znajdzie się na grzebanie w html-u, php, javie i innych rzeczach, które brzmią nieźle, ale o których nie mam pojęcia. Alternatywą byłoby wrzucenie tego na jeden z istniejących blogów, których namnożyło się jak pleśni w piwnicy, bo każdy chce wyspowiadać się przed światem. Ale nie chcę, bo lubię republikę, adres swojej strony mam w bookmarkach, lubię ją tam gdzie jest, a poza tym, jako człowiek starej daty, przyzwyczajam się do rzeczy i ciężko mnie nauczyć nowych sztuczek. W związku z tym powstanie quasi-blog a jako erzatz komentarzy dodam forum. Jak tylko znajdę czas żeby przebrnąć przez upierdliwą procedurę rejestracji, konfiguracji i innych sracji. Miłej lektury życzę.
No i fajnie - nowy rok, nowy czas, nowa aktualizacja, chociaż książka ma już kilka lat. Po S@motność w sieci sięgnąłem po raz pierwszy w 2003 roku. I, nie da się ukryć, zachwycony byłem historią internetowego romansu. Ale mam kilka słów na swoje usprawiedliwienie. Po pierwsze: ja wtedy żyłem siecią, dzień bez grupy dyskusyjnej, czata, pogawędki na gg czy dziesięciokrotnego sprawdzenia poczty, był dniem straconym. Chwilę wcześniej zaistniałem w necie ze swoją stroną, co dodatkowo zaowocowało wysypem nowych kontaktów. Jakże podniecające było codzienne sprawdzanie licznika odwiedzin, czytanie wpisów w księdze gości i przedzieranie się przez dziesiątki maili pisanych przez zachwyconych czytelników. Dodatkowo znalazłem się wtedy w stanie, który poeci nazywają miłosnym serca biciem, a ja od lat kilku zwę chorobą (i wystrzegam się jej jak ognia), kobietę poznałem dzięki sieci a gdy zasiadałem do lektury, jej się akurat odmieniło, przez co chodziłem lekko nieswój a i z Jakubem mogłem się jakoś tam zidentyfikować. Wszystko to spowodowało, że historię netowej znajomości Jakuba i Onej połknąłem w kilka godzin i zachwyciłem się nią tak, że bardziej nie można. Bo nie dość, że o wielkim uczuciu, to na dodatek w jakże mi wtedy bliskim sztafażu i z jakże podobnym finałem. Ja tam po prostu odnalazłem kawałek siebie więc przyjąłem całość absolutnie bezkrytycznie. Kilka tygodni temu, gdy nie miałem ochoty na nic, sięgnąłem po nią powtórnie. I co? Kac.
Są takie książki, które smakują zawsze. Są inne, które nie wejdą mi nigdy. I są takie, które mogą podobać się jedynie wtedy, gdy znajduję się w odpowiednim stanie ducha. S@motność plasuje się ewidentnie w kategorii trzeciej, a powtórna lektura bezlitośnie obnażyła wszystkie słabości tej książki. A ponieważ, jak już napisałem powyżej, nie planuję chorować, S@motność nie spodoba mi się najprawdopodobniej już nigdy.
Pierwsze skojarzenie - taki trochę lepszy harlequin. Drugie - przesada we wszystkim, co Janusz Wiśniewski opisuje. Jeżeli miłość, to ta największa i jedyna. Jeżeli tragedia życiowa, to nie dość, że ostateczna, to na dodatek jedna z wielu (rozumiem, że niektórzy mają w życiu pecha ale tym, co spotyka Jakuba można obdzielić 3 osoby, a i tak by narzekały, że mają u kogoś na górze przegwizdane). Jeżeli kobieta, to inteligentna, piękna, wyrafinowana i elegancka. Jeżeli facet, to przystojny, bogaty, mądry i sławny na cały świat. Za dużo tego, po kilkudziesięciu stronach jest przesyt przechodzący w niesmak.
Przeszkadzała mi też nieznośna maniera Wiśniewskiego, który próbuje mi wmawiać, że ludzie mogą rozmawiać mailami lub przez komunikator w sposób, w jaki robią to główni bohaterowie. W tym momencie kołek do zawieszania niewiary trzaska. Owszem, fajnie jest dowiedzieć się co zrobiono z mózgiem Einsteina po jego śmierci czy poznać metody odczytywania ludzkiego genomu ale jak co drugą stronę dostajemy wykład na temat, to zaczynamy mieć dosyć. Panie Januszu - ludzie naprawdę komunikują w sposób prosty. Wystarczy poczytać grupy dyskusyjne, fora portalowe czy wejść na moment na czata. Nieważne jak inteligentny, oczytany i wykształcony jesteś - porozumiewasz się w sieci językiem prostym, co oczywiście nie musi oznaczać 'prostackim'. A nieliczne wyjątki potwierdzają regułę. Znalezienie kogoś, kto rozmawia w sposób zbliżony do Jakuba i Onej nie jest niemożliwe, na pewno istnieją takie osoby. Jest po prostu bardzo trudne i ja, mając tego świadomość, nie byłem w stanie przyjąć bezkrytycznie dialogów obojga bohaterów (sformułowania rozmowy, dialogi etc. użyte są tutaj w kontekście kontaktów sieciowych a nie werbalnych). Niby mała rzecz ale w nadmiarze drażni. Ja się w pewnym momencie po prostu zatkałem.
Owszem, jest w książce kilka spostrzeżeń celnych i wartych uwagi ale czy jest rzeczą właściwą podawanie ich w tak ciężkostrawnym sosie? Jakoś mi czytanie o tym, że w sieci, pomimo tego, że jesteś otoczony milionami osób, jeżeli nie ma przy tobie (w znaczeniu 'obok') tej najważniejszej osoby, to zawsze będziesz samotny, przypominało drogę przez mękę. A w prośbę: "Znajdź mnie dzisiaj. Tak jak przed rokiem. Proszę, znajdź mnie. Uratuj.", jakkolwiek poruszającą, nie wierzę po prostu. To się nie zdarza. Znaczy wróć - proszą o to pewnie tysiące osób, każdego dnia. Tylko z tym ratowaniem nie za bardzo wychodzi, bo nikt ani do drzwi nie stuka, ani na komórkę nie dzwoni, ani nawet maila nie wyśle. Zresztą - skąd niby ta osoba miałaby wiedzieć, że akurat w tym momencie zrobiło ci się źle? Tutaj może przestanę, bo jeszcze chwila a zacznę udowadniać, że miłość nie istnieje. Może i istnieje ale zgodnie z mottem S@motności z rzeczy wiecznych trwa pewnie najkrócej. Ubi tu Caius, ibi ego Caia - aha, jasne. Książka tylko dla zakochanych.
03.01.2006
Ilion i Olimp
Dan Simmons musi mieć miejsce, żeby się rozpędzić. A jak się już rozpędzi, to jego proza zmiata czytelnika z fotela z siłą huraganu. Miałem tak przy Hyperionie, który wziął mnie z zaskoczenia - sięgnąłem po niego tylko dlatego, że leżał na Koszykach, bo nazwisko Simmons nic mi jeszcze wtedy nie mówiło. Zresztą nie będę się powtarzał, bo o Hyperionie i Simmonsie już kiedyś pisałem obszerniej. Wrócę do adremu - Simmons musi mieć miejsce, żeby się rozpędzić. Rzeczy, które pisał bez rozpędu da się przeczytać ale nie zwalają z nóg (Fabryka kanciarzy, Fazy grawitacji). Ale jak już znajdzie wolną chwilę, to potrafi sprokurować coś absolutnie genialnego. Nie, nie będzie kolejnej próby wytłumaczenia Wam skąd bierze się siła Hyperiona - dalej tego nie wiem. Otóż mianowicie postanowiłem z początkiem roku kupić sobie w końcu Ilion. Dlaczego tak późno? Ano dlatego, że Ilion to pierwsza część dylogii i nie chciałem sobie jej szatkować. Dlatego gdy tylko dostrzegłem Olimp, łyknąłem obie części i pobiegłem czytać. Dlaczego jestem żałosnym jeleniem? Bo na okładce Olimpu stoi jak wół: tom 1, a ja, zaślepiony chęcią połknięcia kolejnego Simmonsa, nie zauważyłem tego. No i czekam teraz, drobiąc nogami, na tom 2, kurwa jego mać, że tak z Francuska zagaję pod wieczór.
Zarówno Ilion, jak i Olimp zwalają z nóg. Wszystkim. Kreacją świata. Pomysłem. Wykonaniem. Kiedyś wam pisałem o tym, że jako chłopczyk mały przeczytałem Iliadę i Odyseję, i że byłem (zresztą dalej jestem) wielkim fanem mitologii Greckiej. A ten cykl (będę go sobie nazywał roboczo Ilion) jest oparty w głównej mierze na zmaganiach u wrót Troi. Z tym, że niekoniecznie wszystko odbywa się tak, jak życzyłby sobie Homer.
Bogowie, z wyżyn Olimpu, przyglądają się żałosnym igrzyskom rodzaju ludzkiego. Jedni pomagają Achajom, inni Trojanom. Tylko co do cholery w tym napakowanym testosteronem towarzystwie robi ożywiony, XX-wieczny wykładowca literatury, znawca Iliady? Ano bogowie dali mu etat na stanowisku scholiasty[1] i Hockenberry, wyposażony w sprzęt do morfowania i przenośny teleporter plącze się po polu bitwy i sprawdza, czy wszystko idzie zgodnie z tym, co napisał Homer. A wszystko to na alternatywnej (czy też bliźniaczej) Ziemi. Nie ukrywam, że te fragmenty książki czyta się dużo bardziej smakowicie gdy mamy pojęcie o co w wojnie o Helenę chodziło i nie jest to wiedza wyniesiona z filmu Troja, niech przeklęty będzie.
W tym samym czasie, na 'normalnej' Ziemi, eloiopodobną egzystencję prowadzą post-post-ludzie, znaczy tacy nowi ludzie. Taaa... post-ludzie stworzyli nowych ludzi. Dali im do pomocy służki (pomoc domowa), wojniksy (pancerne ramię miękkiej ludzkości) i faksy (teleportery takie). Nowi ludzie nie potrafią czytać, nie znają sztuki, rzemiosła, uprawy roli, niczego oprócz imprez i flirtowania właściwie nie robią. Ich życie to nieustanna zabawa a jednym z jej elementów jest obserwowanie zmagań pod Troją przy pomocy sprytnych całunów Turyńskich. Po pięciu dwudziestkach (czyli po 100 latach życia) nowi ludzie trafiają do czegoś na kształt raju, gdzie pędzą żywot radosny jeszcze bardziej. A przynajmniej tak im się wydaje. I wszystko szło by dobrze gdyby nie jedna czarna owca. Kolesia dobijającego ostatniej dwudziestki dopada kryzys wieku średniego i postanawia zacząć robić coś mniej jałowego. A to się czytać nauczy, a to przewędruje na piechotę kawał pustyni i dno morza osuszonego. I to on wyciągnie trójkę innych leniwców na poszukiwanie Żydówki Wiecznej Tułaczki. I to on będzie kamyczkiem, który poruszy lawinę.
Gdzieś na księżycach Jowisza żyją świadome roboty - morawce. Są potomkami maszyn, które ludzie wysyłali do pracy w trudno dostępnych rejonach galaktyki. Dziwne to roboty - fascynuje je ludzka spuścizna. A to Szekspira dzieła zebrane jeden wkuje na pamięć (co robotowi przychodzi łatwo) i zaczyna zastanawiać się o co w nich chodziło. Inny z kolei zaduma się nad Prousta 'W poszukiwaniu straconego czasu'. Wszystko to ma na celu zrozumienie swoich twórców i oddanie im czegoś na kształt hołdu. Najśmieszniejsze jest to, że potomkowie ich twórców wybitnie skarleli intelektualnie i roboty na tle nowych ludzi wypadają niczym Noblista na tle blokersa. Morawce niepokoją zaburzenia równowagi kwantowej w okolicach Marsa. Organizują tedy wyprawę, która ma temu zaradzić. Średnio się wyprawa rozwija, bo po wejściu na orbitę czwartej planety dostają strzała od latającego typa w rydwanie. Bo widzicie - Olimp nie znajduje się bynajmniej na terenie dzisiejszej Grecji, bogowie siedzą sobie na Marsie i nie w smak im niezidentyfikowane obiekty latające naruszające ich przestrzeń powietrzną. Przecięty na pół statek morawców wali ciężko w Marsjański odpowiednik Morza Bałtyckiego a z załogi przeżywają jedynie dwa roboty: Mahnmut (ten od Szekspira) i Orphu (ten od Prousta). Problem polega na tym, że akurat ci dwaj nie wiedzą na czym miała polegać misja gdyż ich nie wtajemniczono. Natomiast wtajemniczeni agenci Morawieckiej Agencji Bezpieczeństwa gryzą, metaforycznie, ziemię. Ale nie ma strachu - ocaleni dadzą radę i coś wykombinują.
No i snuje nam Simmons 3 równoległe historie (które zapewne w drugim tomie elegancko się splotą), z których płynie jedna nauka. Odpowiednio zdeterminowane jednostki mogą wepchnąć kij w szprychy Historii i spowodować jej niekontrolowany zakręt. Nie opowiem wam oczywiście kto, co i jak, bo nie o to chodzi - Ilion traktuję jako kolejną lekturę obowiązkową i nie ma, że boli, do Empiku marsz.
A co z tymi, którzy nie lubią fantastyki i pocą się na samą myśl o słowach tachion, teleportacja kwantowa czy przestrzeń Plancka? Ci też znajdą w Ilionie coś dla siebie - ot, choćby tropienie literackich inspiracji, odwołań czy wręcz cytowań. Opowieść o takich prostych rzeczach jak odwaga, miłość, przyjaźń, poświęcenie. Wojnę Trojańską z innej perspektywy widzianą. Paralele między nowymi ludźmi a współczesnym społeczeństwem. W sumie i nas zaczyna dopadać wtórny analfabetyzm, rządzi kultura obrazkowa. Włączamy komputer, cieszymy się jego dobrodziejstwami ale przynajmniej dla mnie jest on maszynką na poły magiczną. Jakoś działa ale pomimo przeczytania kilku mądrych książek, dalej nie wiem jak on to właściwie robi. Kurde - ja nawet nie znam algorytmu wyciągania pierwiastka kwadratowego i bez kalkulatora ginę. Kto z nas potrafiłby upolować, zabić, sprawić i upiec na ogniu zająca? Wiecie kiedy zbiera się pszenicę, buraki albo kartofle? Jak je się sadzi? M może sieje? Kiedy nawozić? Niby nam została jeszcze sztuka ale coraz większe jej obszary zawłaszczają hochsztaplerzy, którzy po nasraniu do akwarium albo po machnięciu akwarelką dwóch kwadratów na dowolnym tle, krzyczą że to arcydzieła. I kto do cholery cytuje jeszcze dzisiaj poetów - przecież to takie oldskulowe i nie za bardzo si. Gdzieś na końcu świata mniej śniadzi tłuką się z bardziej śniadymi ale mało kto wie o co im właściwie chodzi i o co ta wojna (no dobra - niektórzy kojarzą o co się biją gdy biją się o ropę). Na dobrą sprawę powoli ale nieubłaganie zmieniamy się w takich właśnie Elojów i trzeba się tylko modlić o to, żeby nie dożyć momentu gdy Morlokowie wyjdą ze swoich jaskiń i zaczną brać co ich.
Dobra, starczy tych domorosłych analiz kondycji stanu ludzkości, bo od tego są lepsi i bardziej kojarzący ode mnie. Tymczasem powiem tylko jedno - do lektury odmaszerować, bo Ilion wart jest każdej złotówki, którą sobie za niego wydawca życzy. A następnym razem napiszę wam może o Narnii, której chciałbym większy kawałek poświęcić, bo kocham te książki. I postaram się dołożyć forum, bo jest już gotowe ale nawet nie mam czasu, żeby się w testy pobawić.
PS. Po przeczytaniu ostatniego zdania Olimpu stwierdziłem, że sprawdzę na stronie Ambera kiedy część druga. Nie znalazłem, bo zapowiedzi mają tylko do końca stycznia. No to wysłałem do nich maila. I dzisiaj dostałem od pani Jolanty Jurczak maila, w którym wyczytałem co następuje: Druga część książki 'Olimp' przewidywana jest w pierwszej połowie roku. Bardzo mnie to ucieszyło. Mniej ucieszyła mnie wiadomość, że nie planują wznowienia Hyperiona. Kurna, ja naprawdę potrzebuję mieć drugi egzemplarz, żeby ludzi zarażać Simmonsem. A niestety nie ma takiej możliwości żeby Hyperion i Upadek Hyperiona opuścił moje mieszkanie - za długo na nie polowałem więc bez dublerów nici z niesienia wiedzy kagańca. Nic to, może kiedyś w jakimś antykwariacie niedrogo trafię.
[1] Dzięki nieocenionemu słownikowi wyrazów obcych mogę zaszpanować i powiedzieć wam, kto zacz ów scholiasta. Otóż jest to autor dodatkowych objaśnień, komentarzy i dodatków do tekstu, zachowanych na marginesach rękopisów Greckich i Łacińskich. Aha, mamy na myśli objaśnienia dodane w starożytności lub średniowieczu. Bawiąc uczy.
09.01.2006
Ani kroku w tył! i Czerwony Sztorm
Od soboty jestem w szoku. Dlaczego w tym pojebanym kraju coś się musi zawalić, przewrócić albo spalić żeby ludzie dostrzegli nieprawidłowości? Jakim trzeba być idiotą i ile lekcji z chemii, fizyki i matematyki trzeba opuścić w podstawówce i ogólniaku, żeby nie kojarzyć ile waży 1 m3 śniegu? Choćby w przybliżeniu? I ciekawym mocno jak się teraz ci idioci czują - rzadko komu udaje się w czasie pokoju, kosztem nędznych 8 000 - 10 000 zł (na tyle wycenia odśnieżenie dachu jedna z zajmującym się tym firm) zamordować 70 osób. Ile to wypada na głowę? 140 peelenów? Promocja, kurwa jego mać. Gazety też nie lepsze - jak były mrozy po 30 stopni to wszyscy pisali o pękających rurach i pękających naczyńkach krwionośnych na twarzy. Przeglądam dzienniki ogólnopolskie, to wiem. O śniegu na dachu nikt się nie zająknął. A teraz wszyscy mundrali zgrywają. Bo oni, rozumiecie, to wiedzieli. Ale nie napisali. Pewnie po to, żeby paniki nie wszczynać. A teraz szukają kogoś, kogo można by powiesić na najbliższej latarni. Ech, rzygać się chce.
Teraz coś przyjemniejszego - reklama będzie. W kwietniu 2004, po pierwszym dniu Konkretu, pokazano mi sympatyczny lokal o metrażu kurnika. Atmosfera jaka w nim panowała (i panuje) i ludzie, którzy tam regularnie przychodzili (i przychodzą) zaowocowała tym, że z roku na rok coraz rzadziej zdradzałem go z innymi, przypadkowymi knajpami. A teraz, gdy chłopaki przenieśli się na większy kwadrat, jest jeszcze sympatyczniej. Piwo za 5 złotych (Królewskie z kija, nienawadniane), grzane wino jest, i miód pitny. Oraz dziesięć kaw i dwadzieścia herbat. Oddzielna sala dla niepalących. Półki z książkami, które można sobie na miejscu poczytać (książki, nie półki). Obsługa wygląda egzotycznie ale to fajne chłopaki są. A czasami dziewczyny. W środy i w niedziele można sobie kulturalnie zajarać fajkę wodną za pietnastaka. Do przycupnięcia krzesła, fotele, kanapy oraz siedzenia kinowe w starym stylu. I nie puszczają w większej sali muzyki, także można spokojnie i bez krzyku sobie pogadać. Tak więc jeżeli ktoś chciałby mnie znaleźć po to, żeby bezwstydnie pokadzić albo brutalnie nawrzucać, to spieszę donieść iż w miarę regularnie przesiaduję w Cafe Paradox i nieprędko się to zmieni. A jak mnie nie będzie, to też można wychylić kufel, nie?
Dobra, wystarczy tego kadzenia, bo pomyślicie, że to ósmy cud świata jest - czas by zdradzić lokalizację. Paradox mieści się przy Alejach Ujazdowskich 6A, w miejscu dawnego Cafe Fantom. Ale jako, że na podstawie adresu prawie nikt tam jeszcze nie trafił, to ja może bardziej obrazowo. Dochodzicie do ambasady Amerykańskiej. Obracacie się do niej tyłem i widzicie budynek nieco większy od innych, na parterze którego znajduje się lokal o wdzięcznej nazwie Stary Młynek. Stary Młynek jest sympatyczny a budynek jest pałacykiem należącym do ZBOWiDu. A jak już zlokalizujecie Młynek, to z górki. Mijacie go lewą stroną (prawą się nie da), co oznacza, że wy macie go po swojej prawej stronie. Po przejściu 40 przeciętnej długości kroków, widzicie po swojej prawej stronie bramę, w którą wbijacie się śmiało. Po przejściu kolejnych 10 kroków skręcacie w prawo i widzicie wejście do Paradoxu. Obstukujecie buty ze śniegu, uwaga na schody, drzwi, uwaga na drugie schody i jesteście na miejscu. Obsłużą was bardzo kulturalni, młodzi ludzie tylko nie chcą złośliwcy nieletnim alkoholu podawać. No, to z reklamy bezpłatnej byłoby na tyle. A teraz będzie wojennie.
Pan Bryan Perrett zarezerwował sobie ciepłe miejsce w moim sercu dwoma książkami, o których kiedyś na stronie wspominałem: Zająć i utrzymać oraz Za wszelką cenę. W trzeciej też porusza tematy wojskowe, a tytuł Ani kroku w tył! mówi nam o zawartości właściwie wszystko. Zacznę może od powiedzenia dla kogo ta książka nie jest. Jeżeli nie lubisz czytać o wrodzonym kanibalizmie gatunku ludzkiego, mierżą cię opisy bitew i do szału doprowadzają bilansy ofiar oraz mapki z naniesionymi ruchami wojsk, to Ani kroku w tył! śmiało sobie daruj. Każdemu innemu powinno się spodobać. Łącząc umiejętnie barwny, gawędziarski styl z żelaznymi prawidłami wywodu historycznego, pokazał Perrett 13 bitew, w których oddziały broniące się zostały wybite praktycznie co do człowieka, bo obrońcy bądź nie mogli, bądź to nie chcieli się cofnąć. I postanowili sprzedać swoje życie jak najdrożej.
Część starć jest bardzo znana i bardzo głośna: Gwardia pod Waterloo, Alamo, Camerone (tam narodziła się legenda Legii Cudzoziemskiej), Little Big Horn (Custer), atol Wake, Arnhem i Market Garden czy atol Betio na Tarawie (chyba najkrwawszy chrzest US Marines Corps podczas wojny na Pacyfiku). O innych słyszałem po raz pierwszy: Admin Box na Birmie, placówka Snipe w Afryce, Imjin w Korei czy Isandlwanda i Rorke's Drift podczas wojny Angielsko-Zuluskiej.
Jak napisałem, z jednej strony mamy dokładną analizę ruchów oddziałów, gdzie siedzieli, jak się wycofywali, ilu ludzi tracili każdej godziny czy każdego dnia a wszystko poparte mapkami, których nijak rozczytać nie potrafię. Z drugiej zaś strony Perrett zadaje sobie i nam pytanie: dlaczego ludzie wybierają walkę do końca. Owszem, czasami nie ma wyjścia i trzeba zginąć. Ale są sytuacje gdy honorowa kapitulacja była możliwa (Waterloo, Alamo) tyle tylko, że obrońcy nie skorzystali z tej opcji. Co nimi powodowało? Dobra ocena taktyczna sytuacji i umiejętność szerszego spojrzenia na teatr działań wojennych?[1] Duma i honor? Duch korpusu? Rezygnacja? Pokażemy tym pedałom co znaczy nasz batalion? Semper fidelis? First to fight, last to retreat? Nie wiem, bo nie ma jednoznacznej odpowiedzi na tak postawione pytanie. Nie było nas tam więc nie możemy być niczego pewni. Ale zawsze ruszały mnie historie o stu facetach, a każdy wart był tysiąca, którzy potrafili pięknie zginąć. Nawet gdy ich ofiara nie miała żadnego znaczenia taktycznego czy strategicznego. I pewnie dlatego za każdym razem gdy czytam o kolejnym plutonie wbitym w piach na jakiejś zapomnianej przez ludzi i Boga wysepce na Pacyfiku, czy o rannym Bowiem ostrzeliwującym się do końca z łóżka, to coś mi siada na piersi. Domyślam się, że wojna wzniośle wygląda tylko na Hollywoodzkich filmach a w rzeczywistości bardziej przypomina burdel ogarnięty pożarem i nie jest niczym więcej niż bezsensownym marnotrawieniem ludzkich żywotów. Ale pomimo tego i tak lubię o niej czytać. Zwłaszcza gdy bohaterami gawędy autor czyni takich straceńców jak Gwardia, która woli umrzeć niż się poddać[2] czy Legionistów, którzy walczą do końca.
Druga książka też traktuje o wojnie. Ale nie o takiej, która była tylko o takiej, która może się zdarzyć. A patrząc co się wyprawia obecnie za wschodnią miedzą, przepowiednie Clancy'ego nie są wcale takie wydumane. Muzułmańscy terroryści atakują największą rafinerię na Syberii. Rosja staje w obliczu kryzysu energetycznego, którego socjalistyczny model ekonomii nie zniesie nijak. Politbiuro postanawia zająć siłą tereny roponośne krajów Arabskich (kiedyś Żyrynowski wspominał o Rosyjskich żołnierzach opłukujących kurz z butów w Oceanie Indyjskim). Ale zanim dokopiemy Arabom, trzeba jakoś zneutralizować NATO - toć Amerykanie nie będą przyglądać się bezczynnie jak kradniemy im kurek z ropą. I dlatego pierwszy atak idzie na Zachód. A wojny w Europie nie da się wygrać bez zapewnienia sobie panowania na Atlantyku, o czym przekonała nas już II Wojna Światowa.
Jakby to rzec - Czerwony Sztorm jest książką tylko i wyłącznie dla miłośników political-fiction i fanów niekończących się scen batalistycznych. Poruszamy się po wielu punktach światowego teatru działań. Popływamy na łodzi podwodnej i na fregacie. Popatrzymy na niehumanitarne zachowania Rosyjskiego Specnazu na Islandii. Postrzelamy do satelitów obserwacyjnych, zaatakujemy lotnictwem Amerykańska flotę i zasiądziemy w kabinie Abramsa, by odeprzeć atak Sowieckich tanków w Niemczech Zachodnich. Ponad 700 stron a 90% z nich to opisy kolejnych starć. Dużo się strzela, dużo wybucha, Rosjanie padają masowo (ludzi u nas mnogo) a NATO jest dzielne.
Owszem, czytało mi się to świetnie ale ma ta książka kilka wad. To co bawi na stronie dwusetnej, może być dla was niestrawne na sześćsetnej. Bo jak wybucha cały czas, to od tego huku powoli głuchniemy. Drażni wiara w szlachetność narodu Rosyjskiego. Bracia Amerykanie - nie przeżyliście długiego jak wieczność oblężenia, więc nie pierdolcie mi z łaski swojej o stłamszonej przez komuchów szlachetnej Rosyjskiej duszy. Nie ma czegoś takiego - to kraj o tradycjach imperialnych i zawsze takim pozostanie. A z nim ludzie. I szlachetny Rosjanin jest dla mnie tak samo prawdopodobny jak litościwy bojownik Hamasu. Hipostaza to się nazywa.
A tak poza tym to całkiem fajnie się mi to czytało. Z tym, że jak już się zapewne zorientowaliście, lubię kawałki, w których wybucha i krew się leje. Z braku lepszych pozycji na podorędziu, możecie po Czerwony Sztorm sięgnąć.
Miało być o dwóch filmach ale nie będzie. Znaczy będzie krótko: Kiss Kiss Bang Bang - absolutna perełka, marsz do kina. Jarhead - mocno mnie trzepnął, jeden z lepszych filmów jakie ostatnimi laty widziałem. A dlaczego krótko? Bo mnie natchnęło i rzeźbię w końcu kawałek o Dominium Solarnym. Już dawno miałem wam napisać, dlaczego kocham Kolory sztandarów i Schwytanego w światła. Ale muszę to zrobić tak, żebyście zrozumieli. A to wymaga czasu i namysłu. Dlatego przeczytacie o tym następnym razem. Do poczytania.
[1] Rzecz jasna zdarza się, że ofiara nie była bezsensowna. Ba, poświęcenie kilkuset osób kierowało historię na nowe tory. Jatka w klasztorze Alamo przyśpieszyła powstanie Republiki Teksasu. Isandlwana przekonała Zulusów, że z Brytyjczykami nie wygrają. Placówka Snipe była wstępem do El Alamein. Pod Admin Box rozpoczął się proces wypierania Japończyków z Birmy. A po bitwie pod Imjin, komunistyczna Korea siadła wreszcie do negocjacji pokojowych - gdyby udało im się okrążyć Seul, sytuacja geopolityczna w tamtym rejonie mogłaby dzisiaj przedstawiać się zgoła odmiennie.
[2] Pewnie wszyscy wiedzą ale gdyby się okazało, że jednak nie, to powiem. Otóż Starej Gwardii, która jako ostatnia schodziła z pola bitwy pod Waterloo, Brytyjczycy zaproponowali honorową kapitulację. Dowódca formacji, Pierre Cambronne miał dzień konia i jednym słowem trafił na karty historii - chyba nigdy jeszcze przekleństwo nie zostało tak uwznioślone. Bo wbrew obiegowym opiniom, on wcale nie truł o Gwardii, która umrze a się nie podda - już po bitwie w jego usta włożył te słowa jakiś dziennikarz. Cambronne odpowiedział krótko - Merde. Co we wcale nie tak wolnym tłumaczeniu oznacza A gówno. Mówiłem - bawiąc uczy.
31.01.2006