Spojlery, dużo spojlerów. Jak ktoś nie oglądał i liczy na zaskoczenie, to sugeruję lekturę po seansie.
Widziałem, w ubiegły poniedziałek. Pozwolę sobie wymiksować się z tłumu recenzentów i krytyków, którzy opędzają wierszówkę wspomnieniami kombatanta i piszą jakich to wzruszeń dostarczyły im stare części sagi, jak to czekali po 10 lat na premierę kolejnego kawałka i jak w piaskownicy spekulowali czy to prawda co mówił kolega kolegi, który to usłyszał od innego kolegi, że Vader to ojciec Luke'a a Leia to jego siostra. Też tak miałem i nie będę się powtarzał. Była magia, były tasiemcowe kolejki przed kinem, były bilety kupowane po znajomości (nigdy nie musiałem kupować od koników, bo Rodzice znali kierownika kina, ha!) i było drżenie ciała i migotanie przedsionków gdy po ekranie zaczynały płynąć pierwsze litery w rytm jednego z najpopularniejszych motywów muzycznych świata. Jako dziecko dałbym się za Gwiezdne Wojny pokroić, potem entuzjazm minął. Magia na szczęście pozostała.
Co z tej magii zrobił Lucas w Mrocznym Widmie wszyscy chyba wiemy. Drewniany Anakinek, niepokalane poczęcie, midichloriany, Jar Jar Binks (czy jak się to animowane ścierwo nazywało) i bezsensowne zakończenie pojedynku z Darth Maulem (nie miał prawa tego przegrać). Z kina wychodziłem zgrzany, wkurzony i powstrzymywałem wyrazy cisnące się na usta. Mając w pamięci ów fakap twórców, postanowiłem oszczędzić na bilecie i Atak Klonów obejrzałem, taka ich mać, w domu na wideo czy innym DVD. No i znowu dałem dupy. Fabuła nieco mniej mizerna od jedynki ale za to kilka scen prosiło się o salę kinową (walka na arenie czy bitwa z armią maszyn). Przekląłem Lucasa po raz wtóry.
Aż wreszcie nadeszła długo wyczekiwana premiera Zemsty Sithów. Nie napalałem się specjalnie, bo akurat byłem na urlopie a żadna premiera nie wytrzymuje konkurencji z tygodniem na łajbie na Mazurach (przed sezonem). Po powrocie postanowiłem odczekać do długiego weekendu ale już w poniedziałek los się do mnie uśmiechnął i stałem się posiadaczem wejściówki na jakiś pokaz firmowy. No i poszedłem. Z sali kinowej wychodziłem szybko, klnąc pod nosem dość głośno. Aczkolwiek nie z powodu tego, co ujrzałem na ekranie - powody mojego wkurwu przedstawię wam na koniec.
A teraz może coś o filmie? Po kolei. Scenariuszowo żadnych zaskoczeń bo przecież wszyscy wiedzieli co dostaniemy: wycięcie rycerzy Jedi, upadek Republiki, narodziny Imperium i Imperatora, przemiana Anakina, tajemnica jego kostiumu, ukrycie bliźniąt, wykasowanie pamięci C3PO oraz zsyłka Yody na bagienną planetę Dagobah. Wszystkie wątki (a przynajmniej wszystkie, które dostrzegł wasz Grafoman ulubiony) podomykane, zero tajemnic do odkrycia, zgrabne przejście do Nowej Nadziei. Jeżeli chodzi o ogół nie mam żadnych uwag. Czepiłbym się natomiast szczegółów.
Pierwszą wpadkę Lucas notuje dokładnie w pierwszej sekundzie filmu. Ja rozumiem, że na początku powinno być trzęsienie ziemii a potem napięcie musi stopniowo narastać. Ale Lucas przesadził - zaczyna od przepuszczenia połowy budżetu na wielką bitwę w kosmosie, z której kompletnie nic nie zrozumiałem. To znaczy zrozumiałem kto, kogo i w jakim celu naparzał ale jak człowiek dostaje 100 obrazów na sekundę, to po minucie ma zawroty głowy, kłopoty z błędnikiem i ma ochotę strzelić pawia. Obłędna feeria barw, ruch jak na Stadionie w letnią niedzielę, coś strzela, ktoś leci, ktoś ginie, głośno jak na Centralnym, perfekcyjne efekty specjalne. I nic z tego nie wynika. Nadźgane na ekranie jest albowiem tyle, że nie bardzo wiadomo na czym się skoncentrować. Ruch, ruch i jeszcze raz ruch. Lubię kino akcji ale ta akcja była za bardzo chaotyczna. Aha, do logiki zdarzeń pokazanych w filmie się nie będę przyczepiał, bo to nie ma sensu gdyż to bajka, i jako taką film traktuję.
No właśnie - akcja permanentna przez kwadrans katuje nam mózg a potem impet schodzi ze scenariusza szybciej niż zdążysz powiedzieć 'protokół kontroli transmisji z protokołem internetu'[1]. I zaczyna się telewenezuela czyli kwadransów kilka dla gospodyń domowych. Otóż Anakin rozmawia z Padme a ja mam ochotę przekłuć sobie uszy szydełkiem i wydłubać oczy żeby tego nie słyszeć i nie czytać. Ja rozumiem, że trzeba pokazać jak oni się kochają i jak on się o nią martwi ale można to było zrobić subtelniej a nie otwartym tekstem. Następnie kolejna bitwa i znowu rozmawiają. Palpatine knuje, rozmawiają. Ponownie rozpierducha w dobrym hollywoodzkim stylu, rozmawiają. Mace Windu wylatuje przez okno, gadają. Zakon Jedi starty z powierzchni ziemii, rozmawiają. Scenę duszenia Padme powitałem mentalnymi oklaskami, bo w końcu nie mogła już niczego powiedzieć a ja odetchnąłem z ulgą. Do czego zmierzam - ano do niezbyt dobrego rozłożenia akcentów. Film ma kilka zrywów przetykanych długaśnymi scenami rozmów. Które to rozmowy można było śmiało skrócić o jakieś pół godziny bez szkody dla klarowności wywodu.
Recenzenci rozpisują się z upodobaniem o procesie przemiany Anakina w Vadera. Że spłycone psychologicznie, naiwne, z wątłymi przesłankami i takie tam gmyrania w kinie wysokim. Otóż ja bym chętnie zobaczył Zemstę Sithów w wersji dla dorosłych gdzie można by to pogłębić. Ale drodzy panowie krytycy - jest taka akcja, że większość kasy ten film zarobi na młodzieży i dzieciach. A dla dzieci i młodzieży ma być wszystko wyłożone z finezją cepa i bez komplikacji. Dlatego do tego elementu się nie przyczepiam, znając target filmu. Powiem więcej - Lucas bardzo zręcznie wybrnął z tego zadania i nie przegiął w żadną stronę. To znaczy za bardzo tego nie zinfantylizował (co ucieszy widza starszego) ale i za bardzo nie skomplikował (ukłon w stronę targetu). I trzeba się z tym pogodzić. Być może gdy film zarobi sto wagonów papieru, Lucas wypuści na DVD wersję reżyserską. Na razie cieszmy się tym, co mamy.
Drażnił mnie natomiast Obi-Wan. Nie wiedzieć czemu zrobili z niego coś na kształt komika. Dooku rzuca nim o ściany i podłogę - ten sobie jaja robi. Grievous napiera na niego z czterema mieczami świetlnymi (kapitalna scena) - ten się w jakieś szutki bawi. Republika pooszła w pizdu - tego się żarty trzymają. Dobrze, że chociaż podczas walki z Anakinem się powstrzymał. W ogóle humor występujący w filmie jest wyjątkowo toporny i jako taki drażnił mnie ponad ludzką miarę. Ale dzieciarnia się śmiała czyli w sumie trafiony on był.
Padme - snuje się po planie, wypowiada trzy drewniane kwestie i znika na kolejne 20 minut. Portman nie musiała się specjalnie starać (bo w tej części ona głównie ma wyglądać a nie grać) co widać.
Palpatine - jedna z bardziej udanych ról. Nieco przerysowana ale można to było przełknąć, bo przyzwoicie zagrane.
Mace Windu - mój faworyt, Jackson przyzwoicie się spisał chociaż skończył wyjątkowo nędznie.
No właśnie - jak to się aktorsko prezentuje? Tak sobie - zawiedli niestety ci bardziej znani. McGregor, Portman czy Smits (Bail Organa) nie pokazali nawet ułamka swoich możliwości aktorskich, co powitałem wrogimi pomrukami. Ponad przeciętność wybijają się wspomniani Jackson i McDiarmid (Palpatine). A na koniec mam zgryz - otóż krytyka zgodnym chórem jedzie po Christensenie (Anakin) - zero warsztatu, trzy miny, słowem drewno. Ja to chyba nie potrafię jednak odróżnić dobrej gry od złej bo mnie wcale to nie denerwowało. Ba, ja się ośmielę powiedzieć, że Christensen zagrał jak na swoje możliwości (pokazane w Klonach) bardzo przyzwoicie. Pewnie moją sympatię zaskarbił sobie obcięciem wyjątkowo wieśniackiego warkoczyka. Podsumowując - stany średnie ciążące ku niskim. Niestety.
Ameryki nie odkryję gdy powiem, że muzyka jest najmocniejszym punktem filmu bo to chyba wie każdy - Williams to firma a na dodatek kojarzyć mi się będzie do końca dni moich z Marszem Imperialnym. Tym razem również ciała nie dał - co specjalizacja, to specjalizacja.
Obrazki - ładne są. Widać miliony wsadzone w efekty specjalne a zachwycają zwłaszcza scenerie kolejnych planet, po których skaczą sobie bohaterowie. I efekty są, oprócz muzyki, jednym z powodów, dla których film ten trzeba koniecznie obejrzeć w kinie. Żadne tam DVD czy nie daj Boże divixy. Bez dużego ekranu i grzmiących głośników zostaje z niego filmu niewiele. No ale do widowisk właśnie Lucas nas przyzwyczaił.
Rekapitulując - nie zgodzę się, że Zemstą Sithów zmył on grzechy poprzednich części. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że Mroczne i Klony zawiesiły poprzeczkę tak nisko, że dychawiczna chabeta by ją przeskoczyła. Zemsta po prostu musiała być od nich lepsza - żeby mogło się stać inaczej musiałby ją wyreżyserować Ed Wood. Dlatego umiarkowanie przyjmuję pienia zachwytu - jeżeli jako pierwsze danie dostaliśmy podgrzaną kupę, na drugie czerstwą bułę, to jako deser ucieszy nas nawet szklanka coli firmy Hoop (gorszego ścierwa w życiu nie piłem). Tak to jest gdy szef kuchni kastruje nam tolerancję na niedobre potrawy. Oczywiście przesadą będzie stwierdzenie, że Zemsta to Hoop. Ale do Chivas Regala jej daleko. A po ludzku - poprawnie ale bez fajerwerków. Zresztą po co ja to piszę - i tak ze 2 miliardy ludzi powędrują do kina żeby na własne oczy zobaczyć jaką to metodą przystojny Anakin zamienił się w dyszącego demona. Ale pamiętajcie - tylko w kinie.
I już tłumaczę dlaczego po seansie kląłem długo i fantazyjnie. Otóż na ów pokaz, z napisami, rodzice postanowili zabrać swoje pociechy malutkie. Na tyle malutkie, że czytanie szybko zapieprzających w dole ekranu literek, nastręczało im nie lada trudu i niewysłowionych wręcz cierpień. Na moje nieszczęście w odwodzie byli uczynni rodziciele, którzy przez cały seans szeptali swoim milusińskim do uszka listę dialogową. Z didaskaliami, kurwa mać. Przez co seans miałem spieprzony koncertowo, bo owi lektorzy nie wiedzieli, że czasami szept słychać lepiej niż normalny głos. Tak było i tym razem - maksymalnie podgłośnione i podbasowane Dolby Surround poległo w starciu z wokalem mamuśki siedzącej jakieś cztery miejsca po mojej lewej stronie, rząd wyżej. Eufemistycznie rzecz ujmując - chuj mnie przez dwie i pół godziny strzelał. O programie obowiązkowym czyli popcorn, nachos i chipsy trzaskające dokoła mnie nie wspominam, bo to przecież oczywistość kinowa. Dlatego z niecierpliwością wyczekuję dnia gdy zakupię sobie w końcu kino domowe i będę mógł kinopleksy potraktować sikiem gotycko wysklepionym. Nawet za cenę utraty owej mocy dostępnej tylko kinu. Amen.
A skoro noc jeszcze młoda a natchnienie mnie nie opuszcza, sieknę słów kilka o paru filmach, które zdarzyło mi się obejrzeć ostatnimi czasy.
Na początek pozwolę sobie zwrócić waszą uwagę na film Suspect Zero, który na nasze ekrany zawita w sierpniu (rok po premierze - ciekawi mnie coraz bardziej polityka dystrybutorów). Agent FBI karnie zesłany na jakieś zadupie drąży sprawę. Na wolności krąży psychopata, który w dosyć niesympatyczny sposób pozbawia życia prawych i uczciwych obywateli. Nie bardzo wiadomo o co chodzi, bo komu mógł zawinić komiwojażer? A na dodatek jakieś okultystycznopodobne obrazki walające się na miejscu zdarzenia. Szatanowcy może krążą po Stanach? Faksy o zaginionych osobach zalewające lokalne biuro - przechwala się psych jeden czy ma coś innego na myśli? Już uspokajam - nie jest to komedia. W miarę rozwoju wydarzeń scenarzysta serwuje nam kolejne niespodzianki, o których oczywiście nie opowiem bo zrujnowałbym jego misterny plan. Nic w tym filmie nie okazuje się być tym, czym się na początku wydaje. Dlatego ograniczę się do kilku wskazówek - nie czytajcie żadnych recenzji. Internetowa brać lekką ręką zdradza wszystko, co można zdradzić i czyni to z wyraźnym zadowoleniem. Jeżeli denerwują was w thrillerach fantastyczne wstawki rodem z Archiwum X - darujcie sobie Suspect Zero. Jeżeli lubicie zakręcone, gęste i mroczne historie (na dodatek ciekawie sfilmowane) a owe wstawki nie powodują u was piany - polecam. A jeżeli nawet nie lubicie thrillerów, nienawidzicie fantastyki i ZAX to warto ten film zobaczyć dla Bena Kingsleya. Zagrał wiarygodnie, z pasją i talentem - rzadko się zdarza widzieć taką kreację w filmach spoza głównego nurtu. Bardzo przyzwoity, duszny film.
White noise czyli jak to Michael Keaton ze zmarłymi się komunikował. Pomysł niezły, wykonanie żałosne. No bo jeżeli ktoś twierdzi, że to horror/thriller a ja podczas seansu zasypiam, to albo ze mną albo z filmem coś jest nie tak. Wzięty architekt żyje sobie z drugą żoną i ma się dobrze. Lepsza połowa ginie dnia pewnego, w dosyć tajemniczych okolicznościach. Czas jakiś po pogrzebie zaczepia Keatona facet i twierdzi, że potrafi się z nią skomunikować. Faktycznie - coś tam na taśmie słychać a po pewnym czasie nawet widać w śnieżącym telewizorze. I w tym momencie scenarzysta stracił koncepcję o czym ten film ma być. Obejrzałem to do końca z dużym niesmakiem - zero napięcia, zero grozy, zero suspensu. Po pierwszych 20 minutach nic nie było w stanie mnie w tym filmie zaciekawić. A końcówka woła o pomstę do nieba. Kompletnie niewykorzystany niezły w sumie pomysł. Nie polecam.
Layer Cake - bardzo pozytywne zaskoczenie. Obejrzałem to z braku laku i wielce mi się spodobało. Fabuły streszczać nie będę bo jest wyjątkowo wielowątkowa i skojarzenia ze Snatch czy Lock, Smock and Two Smoking Barrels są jak najbardziej na miejscu, chociaż Przekładaniec komedią nie jest. Bliżej mu do Carlito's Way czy Scarface. Drobny ale świetnie prosperujący handlarz narkotyków chce się po cichu wycofać z interesu. Na swoje nieszczęście zostaje wplątany w wyjątkowo zagmatwaną historię. I wiele radości przysporzyło mi oglądanie tego, jak się z niej wyplątuje. Dobre aktorsko, dobre scenariuszowo - jednym słowem dobre, Brytyjskie kino, jakże dalekie od zgranych Hollywoodzkich schematów. Polecam z czystym sumieniem. Plus kapitalny Daniel Craig w roli głównej. I właśnie o nim jedno słowo na koniec - przez cały film przemykały mi na krawędzi świadomości mgliste myśli. Z kimś mi się Craig kojarzył ale nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na pytanie z kim. Kilka godzin po seansie zacząłem z nudów przekopywać się przez fora dyskusyjne na imdb. Zapałętałem się na jedno poświęcone któremuś z filmów na podstawie Stephena Kinga i po ujrzeniu wątku: Idealny Roland, doznałem olśnienia. No właśnie - Craig to w tej chwili najlepszy według mnie kandydat do odegrania roli Rewolwerowca. I mam nadzieję, że jak już dojdzie do realizacji Mrocznej Wieży, to castingowcy będą mieli skojarzenia podobne.
Boogeyman - weszło owo filmiszcze na ekrany stosunkowo niedawno więc może uda mi się niektórych z was uchronić przed wywaleniem pieniędzy w błoto. Jest to kolejne arcydzieło gatunku, którego wytwórcy stracili koncepcję po kwadransie. A zapowiadało się nieźle. W naszej kulturze Boogeyman nie występuje - nas straszono Babą Jagą, czarną Wołgą i innymi swojskościami. Ale powiedzmy sobie szczerze - wszystkie dziecięce lęki są właściwie takie same. Kto jako dziecko był w stanie zasnąć z nogą wysuniętą poza krawędź łóżka? Ręka do góry? Nie widzę. Przecież w każdej chwili spod tego łóżka mogła wychynąć owłosiona (albo co gorsze pokryta łuską) pazurzasta łapa, która bez pudła wciągnęłaby nas w Bardzo Złe Miejsce. Kto zasypiał spokojnie z ubraniem powieszonym na krześle? Znowu nie widzę. Oczywiście, ubranie po zgaszeniu światła mogło ożyć i zrobić nam Coś Bardzo Nieprzyjemnego. Otwarty lufcik lub uchylone okno i niefajnie wydymająca się firanka - kto wie co się za nią mogło kryć? Co za potworności kryły się za wpółuchylonymi drzwiami szafy - tylko u Lewisa przez szafę prowadziła droga do cudownej krainy Narnii. W wielkopłytowych M-ileśtam w szafach kryły się tylko i wyłącznie potwory (i gdzieniegdzie mole). I wreszcie kto z nas znał lepszy azyl przez Nieznanym niż pod kołdrą? Wystarczyło się pod nią schować i potwory mogły nam skoczyć na grzbiet. Z podwójną śrubą nawet. Bo pod kołdrę przystępu nie miały i dopóki człowiek nie wychylił spod niej głowy nic mu nie groziło. A nawet jak już coś zaszurało, to wystarczyło przecież zawołać jednego z Rodziców i było po sprawie. Ja przepraszam, że jadę oczywistościami ale w dziecięcych lękach jest dla mnie coś tak fascynującego, że nie mogę się powstrzymać. A poza tym Boogeyman jest właśnie o nich. Szkoda tylko, że po mocnym otwarciu, z filmu schodzi powietrze w tempie zastraszającym.
Tytułowy potwór próbuje dorwać głównego bohatera (na jakieś 7-8 lat mi chłopiec wyglądał). Pewnej nocy dochodzi do kulminacji - młody nie wytrzymuje i woła ojca. Ojciec sprawdza wszystkie miejsca, w których Boogeyman mógłby się schować. Niestety, szczęście opuszcza go przy szafie - coś go w nią wciąga i jest po tacie. Kilkanaście lat później, straumatyzowany bohater wraca do rodzinnego domu a po chwili zaczynają znikać jego znajomi. Do pewnego momentu jest to nawet niezłe, bo niby początek upewnia nas w przekonaniu, że Boogey istnieje naprawdę ale z drugiej strony zadawałem sobie pytanie - a może to nasz bohater jest psychopatą, który w chwilach wyłączenia świadomości usuwa swoich bliskich z tego smutnego jak pizda łez padołu?
I wolałbym, żeby tak właśnie było. Niestety, scenarzysta chyba się wystraszył tego, co napisał, pokreślił, pokreślił i zrobił horror, w którym Boogeyman jest bytem rzeczywistym, chociaż nie wiadomo skąd go przywiało. Finałowe starcie, w którym bohater naparza w usto bolesne wyjątkowo podłą animację komputerową przywitałem salwami śmiechu. Żałosne to niestety było i niezły początek nie rekompensuje moich późniejszych cierpień. Szerokim łukiem sugeruję to omijać. Szkoda życia.
13 Dzielnica - aż dziw bierze, że pod tak nędzną historyjką podpisał się Luc Besson. Film jest tak niedobry, że aż mózg się gotuje. Fabuły równie naiwne wymyślałem gdzieś w okolicach 4 klasy podstawówki i fajnie się nam według takich scenariuszy bawiło. Zrobienie z tego filmu zakrawa na kpinę ale ktoś wyłożył pieniądze i dostaliśmy gniota. Nie napiszę o czym to jest, nie napiszę dlaczego jest to wielka kupa gówna rozpędzona do prędkości światła, napiszę za to dlaczego nie przerwałem seansu po 10 minutach. Otóż w dwóch głównych rolach występują kolesie, którzy zapomnieli wykupić abonament na grawitację - to co wyczyniają na planie przechodzi ludzkie pojęcie. Jest taki sport (parkour, free-running, Polskiej nazwy nie kojarzę) polegający na bieganiu po mieście z punktu A do punktu B po linii prostej. Czyli jak po drodze mamy murek, to trzeba go przeskoczyć. Jak stoi kiosk, to trzeba po nim przebiec. A jak stoi blok, to trzeba wykombinować metodę wdrapania się na dach. A w tak zwanem międzyczasie, biegacze urozmaicają sobie przebieżkę przeróżnymi akrobacjami i przeczącymi prawom fizyki skokami wykonywanymi z iście kocią gracją. Wymyślił to David Belle - odtwórca głównej roli i równie widowiskowych rzeczy znam niewiele. W 13 Dzielnicy mamy tego typu scen mnóstwo i to dzięki nim dotrwałem do końca. Cudownie się to ogląda. Absolutnie cudownie - cyrkowi akrobaci to przy nim łamagi. I jeżeli potraktujemy 13 Dzielnicę jako film propagandowy, zachęcający do uprawiania tego sportu, to muszę przyznać, że dobrze im wyszło. Jako sensacja... Szkoda słów. Zdecydujcie sami, ja bawiłem się przednio (wyłączywszy na wstępie mózg). Zresztą w sieci pełno jest krótkich filmów pokazujących co chłopaki potrafią - ot, choćby tutaj.
Na dzisiaj to wszystko, kawałek o książkach powstaje w bólu, pocie i łzach, w związku z powyższem nie jestem w stanie podać żadnego sensownego terminu jego pojawienia się na stronie. Są szanse na przyszły tydzień, w związku z czym znowu proszę o trzymanie kciuków za mnie. Do poczytania.
[1] Jeżeli mnie pamięć nie myli, to w ten oto sprytny sposób tłumacz Zderzenia czołowego przetłumaczył TCP/IP. Co nawet nie byłoby błędem gdyby nie kontekst. Do którego erudycyjnie nawiązałem.