Mitycznie i archetypicznie.

Nie wytrzymię, muszę napisać, no muszę. Bo wiecie, że czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Tak miałem z Wiedźminem i już mi się wydawało, że to przeszło, minęło, zostało z tyłu za mną i że już się nie będę dusił. A tu niespodzianka - Hollywood zgotował mi coś tak pięknego, że się nie powstrzymam. Ale najpierw krótki rys historyczny.

Otóż pacholęciem będąc ledwo odrosłym od ziemi, zostałem przez Mamę zapisany do biblioteki publicznej miasta Krasnegostawu dla dzieci. Biblioteka dla dzieci, nie miasto. Akurat udałem się do pierwszej klasy szkoły podstawowej, wszystkie domowe pozycje odpowiednie dla młodego człowieka miałem zryte w tą i z powrotem po wielokroć więc rodzicielka moja doszła do wniosku, że dziecku trzeba pokazać nowe źródełko jednego z jego ulubionych narkotyków.

Biblioteka publiczna dla dzieci i młodzieży dzieliła się na dwie części - pierwsza, do której wchodziliśmy prosto z wejścia gromadziła literaturę odpowiednią dla dzieci z klas młodszych, część druga, odgrodzona od części pacholęcej biurkiem, za którym siedziała pani bibliotekarka, kryła takie cymesy jak Winetou (i reszta Maya), Pan Samochodzik i Templariusze (i reszta Nienackiego aczkolwiek bez Skiroławek i Wielkiego lasu), Niziurskiego (z genialnym Sposobem na Alcybiadesa oraz Szkolnym ludem), Bahdaja, Wernica, Siesicką (tak, czytałem książki dla dziewczyn i się tego nie wstydzę), Ożogowską (fantastyczna i wciągająca Tajemnica Zielonej Pieczęci), Verne'a, Twaina oraz całą kupę innych rewelacyjnych książek dla nieco starszego młodego człowieka.

Pamiętam swoją pierwszą wizytę w owym przybytku wiedzy - Mama mnie tam zaprowadziła, wdrapaliśmy się po schodach na piętro, drzwi się otworzyły i... Moje nozdrza zadrgały spazmatycznie bo tak dużej ilości cudnie pachnących zadrukowanych stronic do tej pory w życiu nie wąchałem. To chyba wtedy coś mi w mózgu strzyknęło i się uzależniłem od drukowanego definitywnie i nieuleczalnie. Pani bibliotekarka z namaszczeniem wypełniła moją kartę biblioteczną, zwichrzyła mi czuprynę, pouczyła, że na raz wypożyczamy maksymalnie trzy książki na dwa tygodnie i zaciągnęła mnie między półki. Tam dosyć szybko wyłowiła regulaminowe trzy pozycje, wyjęła z nich karty, wpisała odpowiednie numerki do odpowiednich rubryk w mojej nowej, świeżutkiej karcie i życząc miłej lektury, pożegnała się z nami.

Nie pamiętam tytułów trzech pierwszych wypożyczonych książek ale majaczy mi się coś, że jedną z nich chyba był Rogaś z doliny Roztoki pani Kownackiej. Ale ja nie o tym - po powrocie do domu stwierdziłem, że tych książek w bibliotece jest tak dużo a czasu na nie tak mało, że trzeba czytać szybko szybko. Co też uczyniłem - dwie i pół książki wciągnąłem tego samego dnia w domu, pozostałe pół doczytałem następnego dnia na lekcjach i gdzieś w okolicach godziny 13:00 (tak strzelam, bo nie pamiętam tak naprawdę o której skończyłem lekcje) stanąłem nieco speszony (bo już bez Mamy) w progach biblioteki. Żwawym krokiem podszedłem do biurka, strzeliłem książkami o blat i stwierdziłem, że chce więcej. Pani bibliotekarka spojrzała na mnie spod oka, zerknęła dla pewności w kartę i z troską zapytała: co, nie podobały się, że już oddajesz? Ależ skąd, odparłem, ja już je przeczytałem. I chcę więcej. Jej spojrzenie pamiętam do dziś, bo zdało się mówić: taaa..., albo kłamczuszek albo zawzięty i się nie przyzna, że się nie podobały, bo kto to widział żeby sześciolatek wciągał trzy książki w niecałe 24 godziny. Ale zrobić nic nie mogła - wpuściła mnie między półki, bo najwidoczniej doszła do wniosku, że jak sobie sam coś wybiorę, to przynajmniej przeczytam to do końca.

Ja, cały czas mając w pamięci święte prawo trójki (znaczy można szarpnąć na raz aż trzy książki) w pełni z niego skorzystałem, wygrzebałem jakieś wyglądające obiecująco cegiełki, pani wprowadziła odpowiednie numery w odpowiednie rubryki mojej karty i odprowadzając mnie do drzwi dziwnym wzrokiem, życzyła miłej lektury. No i się zaczęło - biblioteka stała się moim drugim domem, przez długi czas moim celem było wizytowanie jej 2 razy w tygodniu (3 książki razy 1 dzień na każdą), kolejne pozycje pochłaniałem z łapczywością Pantagruela, żadnych przetrzymań no i wreszcie po zapełnieniu kilku (a może kilkunastu) kart bibliotecznych z rozbrajającą miną oznajmiłem pani bibliotekarce, że w części dla młodszej młodzieży nie mam już co czytać.

Co miała biedna zrobić? Musiała mnie wpuścić do części dla starszych gdyż w przeciwnym wypadku groziły spazmy, afera i napuszczenie na nią Mamy (w razie oporu, byłem zdecydowany sięgnąć po środki ostateczne, a co). Z tego co wiem byłem najmłodszym dzieciakiem, który mógł buszować po wymarzonej (wymarzonej w naszej grupie wiekowej) części dla starszaków. A tam kryły się takie skarby, że pamiętam amok, jaki mnie ogarnął po pobieżnym przejrzeniu tytułów. Teraz dzieciaki by chyba tak miały gdyby trafiły do największego sklepu świata z grami komputerowymi rozdawanymi za darmo. Nie wiedziałem w co ręce wsadzić - tyle tego dobra było. I znowu się zaczęła jazda - nieco rzadziej niż 2 razy w tygodniu, bo pozycje jakby grubsze a i mniejszą czcionką zadrukowane, ale i tak wpadałem do biblioteki regularnie, biorąc zawsze po 3 sztuki. Przeorałem się przez wszystkie dostępne książki młodzieżowe, przeorałem się przez Verne'a, zafascynowałem się historią wojen światowych ze szczególnym uwzględnieniem zmagań na morzu. I to wtedy właśnie po raz pierwszy i drugi się zakochałem. Z wzajemnością. Pierwsza moja prawdziwa miłość to mit Arturiański. Druga moja prawdziwa miłość to mitologia Grecka. Tytułu książki, od której rozpoczął się mój flirt z królem Arturem i rycerzami Okrągłego Stołu nie pamiętam i chyba sobie raczej nie przypomnę. Flirt z mitologią Greków rozpocząłem od sfabularyzowanej wersji Iliady (chwilę potem łyknąłem Iliadę prawdziwą, gdyż mało mi było i byłem chyba najbardziej zmutowanym dzieckiem w szkole no bo w końcu ilu dziesięciolatków kojarzy kto to Lancelot, Galahad, Tezeusz, Jazon i Zeus?) po to, by kontynuować go przy pomocy słownika kultury antycznej znalezionego w domu (był czas, że znałem go na wyrywki na pamięć niemalże) oraz wszystkiego, co miało w nazwie mitologia (tak poznałem mitologię Rzymian, Celtów oraz Skandynawską) i mity (tutaj moją ofiarą padały bardziej szczegółowe opisy najsłynniejszych wydarzeń - wyprawa Argonautów, Odyseja, cały Herakles i Tezeusz oraz mrowie innych). O Parandowskim bynajmniej nie zapomniałem, też był na tapecie.

Jak zapewne wiecie, stara miłość nie rdzewieje - do tej pory uwielbiam czytać kawałki mniej lub bardziej tematycznie związane z Arturem i bogami Olimpijskimi. Pech natomiast (i słabe podejście do tematu w wykonaniu filmowców) powoduje, że filmy oparte na motywach oglądam zazwyczaj z delikatnym odruchem obrzydzenia gdyż moim zdaniem ta akurat tematyka nie ma szczęścia do dobrych ekranizacji. Właściwie jedynym filmem, w którym mitologię Grecką pokazano w sposób przeuroczy jest Gra z 1974 w reżyserii Andrzeja Konica z Ryszardą Hanin w roli głównej (jeden z dziewięciu odcinków cyklu 'Najważniejszy dzień życia'). Jak ktoś to kiedyś powtórzy, to obejrzyjcie - cudna historyjka starszej pani ze wsi, która przyjeżdża dnia pewnego do swojej córki i jej męża. Oboje są pracownikami naukowymi i uważają, że z matką to nie ma za bardzo o czym gadać - lepiej niech się mama dzieckiem zaopiekuje. A mama nie taka głupia - nudząc się w wielkim mieście zaczyna czytać książki historyczne (jej zięć nawet jakieś badania dotyczące mitów prowadzi), zgłasza się do 'Wielkiej Gry' w temacie historia starożytna i kosi główną nagrodę. Dzieci w szoku. Pamiętam do dziś jej grę finałową, w której najpierw stwierdziła, że ktoś kogoś 'wyścignął' (w sensie wyprzedził) a potem oświadczyła, że Amazonki nie wyróżniały się niczym charakterystycznym. Gdy prowadząca oceniła, że tak pięknie szło ale teraz to Waterloo, niezrażona staruszka rzekła: aaaa.... to pani chodzi o to, że one jednej tej (tutaj gest przy piersi) nie miały? To nieprawda. Mój zięć w jednej ze swoich prac udowadnia (20 lat później ustami Milvy zrobił to również Sapkowski), że one sobie niczego nie ucinały. Eksperci w szoku, że pani zna tak hermetyczne prace, fanfary i koperta. To było naprawdę bardzo ładne i polecam. Natomiast cała reszta historii obrazkowych na tematy zadane jest do dupy.

Już się domyślacie o czym będzie? Tak jest - przejadę się po dwóch filmach, które ostatnio miałem nieprzyjemność oglądać. Na pierwszy ogień pójdzie szlachtowanie mitu Arturiańskiego.

Otóż jakiś jajogłowy stwierdził, że w każdej legendzie jest ziarno prawdy. I że w legendzie o królu Arturze też jest. Ażeby jednak owo ziarno z ziemi wygrzebać, musimy cofnąć się do roku 592 n.e. (albo coś koło tego). Rzym niepokonany prze na wschód i kasuje wszystkich po drodze. W pewnym momencie napatoczają się Sarmaci (znaczy chyba nasi starożytni praszczurowie), którzy jednak łatwo skóry nie sprzedają (to muszą być nasi) - po krwawej bitwie na nogach stoją Rzymscy legioniści i jazda Sarmacka. Rzym, w uznaniu kusztu bitewnego dzikich jeźdźców, postanawia ich oszczędzić ale od tej pory podbita prowincja musi dawać do legionów wyekwipowanych młodych rekrutów, którzy w sandałach bębnią prawie 4 olimpiady czyli lat 15. Jednym z takich młodzieńców jest Lancelot - teraz proszę wytrzeć monitory z kawy/herbaty/coli/sprite'a albo wody. Następnym ... odstawiamy napoje - Galahad. Kolejnym Gawain. Jeszcze innym Bors. Oraz Tristan (z sokołem i tatuażem na policzku). I Dagonet. Przyznam się wam, że nieco mną to wstrząsnęło. Co dalej - ich wódz, Artur jest dla odmiany pół-Brytem pół-Rzymianinem, któremu jednak bliżej do Rzymu niż do Brytanii. Bohaterów (dosłownie) poznajemy po 15 latach od werbunku Lancelota - z wesołej gromady pozostało ich jedynie 7 (się kojarzy? słusznie), miejsca przy okrągłym stole świecą pustkami, nikt już świętego Graala nie szuka (i nigdy nie szukał) i chodzi im tylko o to, żeby z Rzymu przyjechał jakiś biskup Germaniusz i przywiózł im glejty stwierdzające, że swoje we wojsku odpękali i teraz mogą cieszyć się swobodą w dowolnie wybranym miejscu Imperium.

No ale to by było za proste - biskup jest świnią podłą i robi im koło pióra. Polega to na tym, że na wybrzeżu wylądowali Sasi (ale nie z dynastii Sasów tylko tacy źli, okrutni i kudłaci Saxons) i prą w głąb. Rzym się na Brytyjską prowincję wypiął i za chwilę zwija posterunki z Muru Hadriana (który kosztował 17 baniek papieru swoją drogą - jako scenografia) i idzie do domu. Przedtem jednak siódemka naszych wspaniałych wojów musi zrobić akcję na tyłach wroga i wyciągnąć z latyfundiów jakiegoś patrycjusza, który się zasiedział i nie skojarzył, że brodata tłuszcza prze w głąb niosąc ze sobą śmierć i pożogę. Misja jest dosyć samobójcza ale jest niestety warunkiem sine qua non otrzymania wzmiankowanych glejtów wolnościowych. No i co mają chłopaki robić - wsiadają na koń i jadą ratować patrycjusza z rodziną.

Po drodze okazuje się kilka rzeczy - nie tylko Sasi robią naszym Sarmatom koło pióra. Szcza im również banda wymalowanych na niebiesko gołych facetów z plemienia Piktów (fajnie Howard o nich pisał) pod wodzą Merlina. Znowu wycieramy monitor. Który to Merlin jakimś tam czarodziejem niby jest ale tylko według wieści gminnej, bo wcale nie czaruje. Ale ma za to fajny więzienny tatuaż na czole i wygląda jak elf z Wiedźmina czyli jak dziad borowy spod Dworca Chaosu.

W domu patrycjusza nasi dzielni wojowie odnajdują loch, w którym dwóch czy trzech szalonych chrześcijańskich mnichów dało się zamurować z poganami celem zagłodzenia i oczyszczenia. Siebie i pogan. Jedną z uwięzionych osób jest Ginewra, która nie wygląda jak królowa a jak baba borowa. Wycieramy znowu monitor. I do tego baba borowa wyjątkowo narodowo uświadomiona - opieprza Artura, że się Brytyjskich korzeni wyparł i pozuje na Rzymianina. Ale za to jest ładna, gibka, zwinna, zgrabna i powabna. Kupą mości panowie, ruszają do domu.

Bolało mnie jak to oglądałem ale na szczęście potwierdza się stara prawda - mit dlatego jest mitem, że wszyscy w niego wierzą. Nawet jak się go takim filmiszczem trąci, to mit wstaje, otrzepuje się z pyłu drogi i dalej dumnie trwa. Mit zabić trudno i na szczęście wytwórcom arcydzieła się ta sztuka nie udała. To właśnie największa słabość tego filmu - próba zmierzenia się z czymś ponadczasowym. Z próby tej Król Artur wyszedł na tarczy bo może nawet i był sobie jakiś dowódca peryferyjny o imieniu Arturius. I może nawet żył on sobie w Brytanii pod koniec V wieku. Ale co z tego? Osobiścię wolę tego Artura od Glastonbury, od Excalibura, od Graala, od Ginewry, Lancelota, Galahada, Parcifala, Morgan le Fay i Mordreda. Zdecydowanie wolę.

Słabe w filmie były dialogi - skubańcy, oni nie grają, oni recytują. Przez co miałem permanentne deja vu. A jak Artur zaczyna gadkę pod tytułem: no co ty stary pierdolisz, nikt nie rodzi się niewolnikiem, wszyscy rodzimy się wolni z prawem wyboru i decydowania o swoim losie, to zacząłem kwiczeć ze śmiechu bardzo głośno. Jak go Ginewra uświadamiała w temacie być albo nie być Brytem, to ja sobie od razy w myślach przetransponowałem kawałek z Przewodasa (nie ma bytu bez odbytu) tak bardziej apropo i po wyprodukowaniu krótkiego wierszyka: lepiej być Brytem niż odbytem, rżałem jeszcze głośniej. Właściwie to przez ponad pół filmu rżałem obłędnie w związku z czym nie mogę pod pewnym względem złego słowa o królu Arturze powiedzieć - wyszła im dobra, choć niezamierzona komedia.

No dobra - co mi się w filmie podobało. Podobała mi się większość aktorów. Przede wszystkim zjawiskowa Keira Knightley, która to pani kapitalnie wygląda owinięta w skąpe rzemienie i wymalowana w barwy wojenne Piktów. I na dodatek jak skubana z łuku szyje oraz mieczem wywija. Podobał mi się z twarzy Clive Owen czyli Artur - taki bardziej ścigany z Teksaskich listów gończych niż król. Ale tylko z twarzy, bo dialogi mu takie napisali, że chłopak ma minę bardzo zdezorientowaną. Absolutni faworyci to Ray Stevenson jako Dagonet (wielki facet z jeszcze większym toporem o twarzy, przy której Artur to metroseksualny laluś) oraz Ray Winstone jako Bors (walczy jak prawdziwy brutal, żarty ma niewybredne ale pod pantoflem siedzi bardzo mocnym). Ten ostatni chyba został poddany jakimś zabiegom, bo pamiętam go z Sexy Beast (swoją drogą niezły film) gdzie wydawał mi się niewysokim kolesiem (i faktycznie jest niewysoki - 178 cm) a w Arturze sprawia wrażenie typa bez mała dwumetrowego. Jakiś odprysk chyba z Władcy Pierścieni jeno w drugą stronę.

Poprawnie prezentuje się również reszta Sarmackich rycerzy Okrągłego Z Tyłu ze szczególnym uwzględnieniem Madsa Mikkelsena w roli Tristana (podobno na planie się go bali - wcale się im nie dziwię, bo twarz ma z gatunku 'a może bym cię tak brutalnie pobił'), który uroczo mi kontrastował z wyobrażeniem gościa, który wyrwał Izoldę Złotowłosą. Natomiast niekoniecznie dobrym trafieniem castingowym był Ioan Gruffud jako Lancelot - jakiś taki nie za koniecznie i bardziej przypominał mi Saracena Nasira z Robin Hooda z Michaelem Praedem niż Sarmackiego jeźdźca. I na dodatek lalusiowato za bardzo wyglądał. Merlin też przyzwoity natomiast przyzwoici bardzo byli Stellan Skarsgaard i Til Schweiger jako wódz Sasów i jego syn.

Niezłe też były sceny batalistyczne aczkolwiek sposób filmowania Sławomira Idziaka, który sprawdził się w Black Hawk Down, tutaj nie zdał moim zdaniem egzaminu. Mam na myśli wepchnięcie kamer w sam środek bitwy finałowej przez co zamiast wrażenia udziału w niej, czułem głównie zawroty głowy i mdłości. Za szybko, za niewyraźnie, za ciemno i trzy razy za bardzo dynamicznie. Tak dynamicznie, że niczego praktycznie się momentami nie dało dostrzec. Muzyka była dobra no ale Hans Zimmer ma doświadczenie w tego typu produkcjach więc większych zaskoczeń nie było.

Podsumowanie teraz będzie - gdyby to była historia o grupie Rzymskich żołnierzy kasujących wroga przy murze Hadriana, to ja bym to przełknął. Gdyby nie napuszone, a przez to niezamierzenie śmieszne, recytowane dialogi, to ja bym to przełknął. Gdyby wreszcie nieco inaczej sfilmować ten film, to ja też bym to przełknął. Ale kopania mitu przełknąć nie mam zamiaru. Od kina trzymajcie się z dala bo szkoda waszych pieniędzy. A jak będziecie mieli kiedyś wolne popołudnie, to weźcie to sobie na DVD. I zapomnijcie, że to o tym królu Arturze. I nie zwracajcie uwagi na dęte dialogi Artura, Ginewry i Merlina. W sumie mogą to być 2 godziny zabawy. Aczkolwiek nie dla każdego. Czujcie się ostrzeżeni.

A teraz o Olimpijczykach, Achajach i Trojanach czyli o filmie Troja. Ja mam wielki szacunek dla krajów rozwijających się... nie, to nie o to chodzi. Ja mam wielki szacunek dla facetów, którzy są w stanie wyszarpać 100 milionów papieru na film od szalonych sponsorów. To jest wielka sztuka a jak ktoś nie wierzy, to niech sam spróbuje. Ale niech te miliony będą dobrze wydawane. Bo jak na razie to z blockbusterów 1 na 10 jest w miarę przyzwoity. Wolfgang Petersen trafił niestety do tej dziewiątki. Kilka jego wcześniejszych filmów bardzo lubię: Das Boot (mistrzostwo świata ale i materiał wyjściowy był genialny więc ciężko to było spartolić), Na linii ognia (tutaj miał Malkovica i Eastwooda więc znowu samograj) czy Air Force One (to z sentymentu do Harisona Forda). Inne były udane nieco mniej, jak choćby Outbreak (Zaraza? Epidemia?) czy nieco zbyt łzawy Perfect Storm (wybaczcie mi, że czasami operuję tytułami oryginalnymi ale ja po prostu nie pamiętam jak to przetłumaczono na nasze). Troję muszę niestety zaliczyć do wpadek - nie wiem jaki miał wpływ na ostateczny kształt scenariusza ale i tak porażka idzie na jego konto. Bo Troja to porażka. Od początku do prawie samego końca.

Kładzie ją przede wszystkim scenariusz. Ja rozumiem, że upchnięcie epickiego dzieła (epickiego w sensie wielkości i rozmachu) w trzech godzinach niecałych może być trudne. Ja rozumiem, że pokazanie dziesięcioletnich zmagań pod murami Troi w trzy godziny może być trudne. Ale ta trudność nie usprawiedliwia brutalnego zarżnięcia Homera. I wkurzyło mnie to straszliwie, ta pacyfikacja. A teraz się będę wyzewnętrzniał.

Achilles - odarty z boskości, lalusiowaty, wymuskany chłopiec, który bezskutecznie próbuje przekonać widza, że jest niepokonanym wojownikiem. A cała jego niepokonaność sprowadza się do combo1 (L,P,L i szybko naciskać LK) czyli pchnięcie mieczem w tętnicę szyjną z wyskoku oraz combo2 (L,L,L,P,P,HP,LP) czyli jakieś dziwne sztuczki z mieczem i tarczą oraz rzuty dalekie włócznią. Dupa a nie najlepszy wojownik ówczesnego świata. I jeszcze mu musieli podobno łydki dublować bo Pitt miał za szczupłe. Co za porażka. Aha, bynajmniej nie ginie w trakcie zmagań. On, rozumiecie, pakuje się do konia, wjeżdża do Troi i gania po ogarniętym pożogą mieście, szukając Bryzeidy. A jak już ją znajduje, to podstępny Parys szyje do niego z łuku wiele razy i całą nieśmiertelność Achillesa można strzelić w porcelanę. Ale żeby puryści się za bardzo nie przysrywali, jedna strzała mu ścięgno przeszywa. Obśmiałem się z tej głupoty maksymalnie.

Patrokles (aka Patroklos) - jego wielka przyjaźń (czasami odnoszę wrażenie, że była ona stricte Grecka) z Achillesem zasygnalizowana jedną rozmową i kilkoma wymownymi spojrzeniami. Wojownik z niego tak dupowaty, że cieszę się iż twórcy oszczędzili nam scen, w których Patrokles przebrany w zbroję Achillesa wsiada do rydwanu i sam rozpędza Trojan (próbuje rozpędzić ich pieszo). Ów młodzian mógł co najwyżej rozpędzić stado umiarkowanie ospałych sępów w średnio gorące popołudnie. Na dodatek zagrany tak mdle, że można paść.

Parys - mydłkowaty obiekt pożądania gejów (bez urazy), wredny, tchórzliwy, bardziej stworzony do fletni Pana i do łuku niż do miecza, tarczy i oszczepu. Orlando Bloom to największa pomyłka obsadowa.

Helena - przemyka sobie chyłkiem i tak do końca nie wiadomo o kogo oni się właściwie naparzają przez dekadę. Ani ona ładna, ani zjawiskowa - ot, kolejna, niewyróżniająca się twarz. I sama się nie może zdecydować o co jej właściwie chodzi.

Menelaos - spoko koleś, duży, kudłaty, brutalny wojownik. Aczkolwiek zupełnie nie wiadomo jakim cudem kogoś takiego poślubiła Helena. Ja rozumiem, że był precedens (Hefajstos i Afrodyta) ale bez przesady. No i na dodatek z jednego z najodważniejszych i najdzielniejszych Achajów (miał w końcu motywację) zrezygnowano w połowie filmu podczas bezsensownego pojedynku z Parysem. Mianowicie, nie oglądając się na pierwowzór, nabito go na miecz Hektora. Trzeba wam zobaczyć minę odtwórcy tej roli, który najwidoczniej znał Iliadę - taki był skubaniec zdziwiony, że nie wsiądzie jednak do konia, że aż mi się go żal zrobiło.

Agamemnon - nadęty bufon, arogancki brutal, zero mózgu. Jakim cudem on jakąś bitwę wygrał, nie wiem. Pewnie dlatego, że miał Achillesa pod ręką. Kompletnie bezsensowne rozegranie tej postaci. Aha, nie dane mu jest cieszyć się triumfem nad Trojanami gdyż jakoś tak dziwnie ginie podczas rzezi po zdobyciu miasta. Klitajmestrze jest z tego powodu bardzo głupio gdyż nie ma na kim pomścić śmierci Ifigenii. Porażka na całego.

Ajaks - wygląda całkiem w porządku. Niestety, ginie usieczon przez jakiś lotny szwadron Trojan na początku wojny. Barany były niepocieszone. Ajaks też nie wyglądał na zadowolonego.

Andromacha - plącze się gdzieś z tyłu i podkopuje morale Hektora.

Bryzeida - zupełnie nie wiem dlaczego Achilles stracił dla niej głowę. Ani ładna, ani pociągająca. W ogóle kobiety w Troi wypadają blado. Niekoniecznie aktorsko. Po prostu nie są tak ładne, jak być powinny. I nie seksizm przeze mnie przemawia a znajomość lektury i realiów. Dobra, kończę temat.

Priam - dostojny jak trza ale dlaczego non stop deklamuje? Ja wiem, ze O'Toole wielkim aktorem jest ale dlaczego przeszkodziło mu to w graniu na poziomie przystającym do jego umiejętności? Dziwne.

Na koniec dwóch gości, którzy wyglądali tak jak powinni i zagrali jak aktorzy a nie naturszczycy. Na pierwszy ogień Hektor. I jako bohater, i aktorsko mi się podobał. Szlachetny, odważny, bolejący z powodu śmierci nawet wroga (Patroklos), twarz jak trza, twardy kręgosłup moralny. Nie mam uwag. Zaś sam Eric Bana jest jednym z moich faworytów po oszczędnej ale wyrazistej roli w Black Hawk Down. A zwłaszcza po czterozdaniowym wytłumaczeniu widzom o co chodzi w tej całej żołnierce (pod koniec filmu). Za to mogę mu nawet Hulka wybaczyć. Szkoda tylko, że w Troi pozbawia go życia cacany Achilles.

Odys - zawsze z boku, zawsze dyskretny i nienachalny ale jakoś nie miałem problemów ze skojarzeniem, że inteligentne spojrzenie ma, wie o co chodzi i jak z kim gadać, żeby się ta wyprawa nie rozlazła w szwach. Przyzwoita rola Seana Beana. Nawet mi wyglądał tak, jak wyglądać powinien.

Nie brakuje wam czegoś? A właściwie kogoś? No właśnie - gdzie są kurna bogowie? Toż ich rola w wojnie była niebagatelna. Niestety - złożono ich chyba na ołtarzu politycznej poprawności. Ewentualnie kasiorki na efekty specjalne zabrakło. Nie wnikam ale rozdrażniło mnie to. Aha, Eneasza nie stwierdzono więc Wergiliusz poszedł się upić, bo zaliczkę na Eneidę wziął ale nie ma o czym pisać.

Całość jest bez sensu. Jednemu facetowi rzuca się na mózg, łamie święte prawo gościnności, uprowadza żonę gospodarza, któremu na tą okoliczność bije palma. Bierze tedy brata oraz tysiąc okrętów i płynie kawał drogi. Potem są trzy bitwy, dwa pojedynki, kupa bezsensownych rozmów i plądrowanie miasta. Achilles ginie, Bryzeida spazmuje a irytujący Parys triumfuje. Kurtyna. Nie znajduję praktycznie niczego na obronę tego filmu.

Nie wiem, może jestem niesprawiedliwy. Może komuś się to widowisko podobało. Niestety - nie mogłem znieść tego, jak spacyfikowano piękną opowieść. Szkoda Homera, bo nie zasłużył sobie na tak podły los.

A na koniec będzie kawałek rozrywkowy. Poniżej będzie fragment pewnej recenzji (albo kilka fragmentów). I znowu prośba - jak ktoś coś podobnego przeczyta kiedyś u mnie, to proszę o sygnał: zwinę manatki. A teraz obiecany skecz.

"Trzon powieści stanowi walka z terrorystami, którzy jako swój cel wybrali olbrzymią machinę przemysłu filmowego Hollywood. Trzeba przyznać, że autor umiejętnie prowadzi wątek zagrożenia, niemniej już przy pierwszym opisie skutków wybuchu bomby (w szkole dla dzieci słynnych ludzi) wychodzi z niego umiłowanie do realistycznego opisywania ludzkich zwłok. Mam wrażenie, że w tych fragmentach powieści pisarz został powstrzymany i nie udało mu się rozwinąć pełni "kunsztu" znanego choćby z trzeciej części Manitou." - królestwo i konia temu, kto mi wytłumaczy o co tutaj jest kaman.

"Wątek terrorystyczny łączy się płynnie z historią o duchach i zemście za dawne krzywdy. Ten płytki moralitet nie psuje na szczęście zabawy płynącej z lektury. Zarówno autor, jak i tłumacz zadbali o to, abyśmy nie poczuli zmęczenia. Pomimo sporej dawki krwi i flaków książkę można uznać za lekką, łatwą, aczkolwiek niekoniecznie przyjemną. Mniej więcej, od połowy można się domyślać jakie czeka nas zakończenie. Zwolenników oryginalności z pewnością ono rozczaruje." - to już się chyba kwalifikuje do Kresowej Galerii Osobliwości w Science Fiction. A ja dalej nie wiem o co chodzi.

"Gdyby oceniać tę powieść jako horror wypadłaby bardzo słabo. Podobnie rzecz ma się w przypadku podejścia do niej jako sensacji. O jej sile stanowi jednak sprawne połączenie tych dwóch elementów. Masterton ma za sobą publikacje, które śmiało można uznać za lepsze. Są i w jego dorobku powieści dużo gorsze. Na tym tle książka wypada bardzo dobrze. Znany styl oraz ciekawe połączenie dwóch gatunków literackich pozwala się nią cieszyć. To interesująca lektura do poduszki. Nie grożą nam po niej koszmary." - to ja już nie wiem. Jako horror jest słaba, jako sensacja też ale jako połączenie już dobra? Geniusz z tego Mastertona. Następnym razem też postaram się coś dla was do śmiechu i zadumy wygrzebać.

No dobra, pora kończyć bo jutro ruszam na zasłużony urlop a jeszcze pakowanie mnie czeka. Wy mi życzcie dobrej pogody, ja wam też tego życzę. I do poczytania za jakieś 2 tygodnie.


Wróć do głównej