02-10

Trzy tygodnie minęły od ostatniej aktualizacji 'książkowej' więc wypadałoby w końcu coś skrobnąć. A że wyjątkowo miłe pozycje mi się przez ten czas trafiły, to i pisanie przyjdzie z przyjemnością. Lecimy.

Poprzednim razem zacząłem od Kinga, tym razem będzie podobnie. Tak, tak, nie jest prawdą jakobym przeczytał wszystkie jego książki a teraz tylko repetytoria trzaskam. Mam jeszcze kilka rzeczy Króla przed sobą, tydzień temu zmniejszyłem cyfrę o dwie pozycje. Zrobiłem mianowicie rzecz wbrew sobie i zacząłem czytać cykl przed jego zakończeniem. Po kilku ostatnich doświadczeniach (Harry Potter, Sarantyńska Mozaika) obiecałem sobie, że zanim na Polskim rynku (wiem, że polski powinno się pisać małą literą ale moja forma bardziej mi się podoba) nie pojawi się ostatnia część cyklu Mroczna Wieża, nie dotknę żadnej jego części dwumetrowym kijem. No ale słowa to jedno a czyny to rzecz ze zupełnie innej bajki.

Przebywając w gościach wypatrzyłem na półce dwie pierwsze części (Roland i Powołanie trójki) i nie było mocnych. Ogarnął mnie amok i żądza czytania, znana każdemu beznadziejnie uzależnionemu od książek. No a resztę już znacie - obietnice poszły w kąt precz, z rozdygotanymi rękami i ze wzrokiem narkomana na głodzie złapałem Kinga z półki i drżąc cały czekałem na moment, w którym otworzę pierwszą stronę i zanurzę się w lekturze. No i się kurde zanurzyłem. Roland liczy sobie 255 stron (łącznie z posłowiem Autora, które, rzecz jasna, przeczytałem), Powołanie trójki 447 (z posłowiem takoż przeczytanym). Razem, jak by nie liczyć, 702 strony czyli przynajmniej 5-6 dni czytania. Aha, jasne. To tak jak z pudełkiem Ptasiego Mleczka waniliowego (inne, jako niekanoniczne, nie istnieją dla mnie) - niby powinno wystarczyć na kilka sesji z kawą a z reguły pożeram je zachłannie w godzinę. Albo dwie. Z Kingiem było podobnie. Trzeciego dnia przeczytałem ostatnią stronę i zakląłem bezsilnie. Bezsilnie bo to już koniec a dwa kolejne tomy wydane w Polsce są chwilowo 'w organizacji'.

Dobra, skończę te wyzwierzenia narkomana i opowiem o fabule. Rzecz dzieje się w świecie, który mógłby być Ziemią w kilka tysięcy lat po wydarzeniach opisanych w Bastionie. Zresztą główny bohater, Roland w pewnym momencie wspomina mrożącego krew w żyłach osobnika - Randalla Flagga. A tego niesympatycznego pana mieliśmy możność w Bastionie poznać.

Roland jest rewolwerowcem opętanym dwiema obsesjami - chce dopaść człowieka w czerni i poznać tajemnicę Wieży. Tom pierwszy jest opisem jego pościgu za owym mężczyzną noszącym się na czarno i nie zdradzę wielkiej tajemnicy gdy powiem, że w finale dochodzi do spotkania obydwu panów i częściowo uchyla się kurtyna kryjąca tajemnicę Wieży.

Streszczanie wędrówki Rolanda przez pustynię jest bez sensu, bo mogłoby na przykład brzmieć tak: Roland idzie przez ziemie jałowe, spotyka wielu ludzi, przeżywa wiele ciekawych i niebezpiecznych przygód po to, by na końcu stanąć do konfrontacji z człowiekiem w czerni. Nie jest to jednak taka konfrontacja, jaką sobie przez całą drogę wyobrażał. Podoba się wam to? Mi nie, bo przypomina niepokojąco styl wypracowań szkolnych na temat Boryny, który umarł na polu. Nie będę wam tedy opowiadał o tym co widział i co przeżył rewolwerowiec. Powiem tylko, że King kapitalnie otwiera Rolandem cały cykl. Przeszedłem przez to jak burza (w dzień) i znalazłem wszystko to, za co Kinga kocham a o czym wam już wiele razy pisałem i powtarzać się nie będę.

Powołanie trójki opisuje nam kompletowanie drużyny. Bo będzie drużyna. Drużyna, dzięki której Roland będzie mógł znaleźć Wieżę i poznać jej tajemnicę. Jest to kapitalne. Powtórzę - kapitalne. W czasie lektury zachwyt mieszał się z piekielną zazdrością. Zachwyt z powodów oczywistych - świetnie napisane, świetnie sportretowani etc. etc. Zazdrość piekielna z powodów nie mniej oczywistych - jak on to do cholery robi? Jednym zdaniem kreśli portret osoby w taki sposób, że nie mamy najmniejszej wątpliwości - lubimy/nie lubimy typa. I nawet przez chwilę nie zastanawiamy się nad tym, że to postać z kart powieści. Nie nie, u Kinga każdy, nawet epizodyczny bohater to człowiek z krwi i kości. I z tego miejsca apel do grafomanów maści wszelakiej - od Mistrza uczyć się sposobów kreacji postaci a wtedy my, czytelnicy mniej będziemy cierpieć podczas lektury. Rzekłem. No i last but not least. King kapitalnie opowiada historie. Słów ani za dużo, ani za mało, opowieść nie ciągnie się jak śluz za ślimakiem i człowiek pożera książkę z olbrzymią satysfakcją, wrzeszcząc jednocześnie 'więcej, więcej'. Świetna rzecz.

A teraz z chmurek zejdziemy na ziemię albowiem opowiem (wot, redundancja) o książce niejakiego Andrewa Harmana pt. Lemingrad. Uważajcie na nią - już okładka może zmylić gdyż stylizowana jest na to, z czym spotykamy się w przypadku nieocenionego Świata Dysku. Pan Mick Posen narysował coś, co na kilometr czuć Kirbym. Niestety, ten ciąg skojarzeń (Posen, Kirby, Discworld, Pratchett) jest w przypadku Lemingradu mocno mylący. Autor miał ambicję napisać śmieszne fantasy. Zabrał się do tego bardzo metodycznie - zaczerpnął mianowicie dłonią z Pratchetta, Rankina, Adamsa i Pythonów (takie miałem skojarzenia podczas lektury), wymieszał i stworzył jakiegoś psychodelicznego literackiego Frankensteina.

Fabuła głupia (miała być pewnie postmodernistycznie zakręcona), bohaterowie nijacy, historia opowiedziana, moim zdaniem, niedobrze. Wątki od czapy, protagoniści sobie gdzieś chodzą, nie bardzo wiadomo w jakim celu, głupie to wszystko na maksa a przez to niestrawne. Przebrnąłem przez 240 stron w niecałe 3 dni i wiem jedno - nie ma możliwości, żebym do tej książki wrócił. Nie pastwił bym się nad Lemingradem za bardzo gdyby chociaż był śmieszny. A nie jest. Nie jest z bardzo prostej przyczyny - autor sili się na humor. I to się czuje. Brak tu tej Pratchettowskiej albo Adamsowej 'odniechceniowości'. Zabawne, w zamierzeniu twórcy, frazy toczą się przez głowę czytelnika niczym głazy narzutowe moreny czołowej, wygładzając kawałki mózgu odpowiadające za śmiech. Poza tym co krok widać kalki. A jak się chce kserować tuzów, to trzeba to robić lepiej (a to jest cholernie trudne, wiem coś o tym) albo przynajmniej tak samo dobrze (to też jest cholernie trudne i o tym też coś wiem). A Harman kalkuje w sposób nieudany. I dlatego nie polecam, bo szkoda czasu.

Teraz obiecany ciąg dalszy Archera. Pierwszy między równymi to bardzo ciekawa rzecz o władzy. Autor opisuje kariery polityczne czterech głównych bohaterów. Zaczynamy razem z nimi w czasach ich młodości, towarzyszymy im podczas ich studiów, dopingujemy ich gdy stawiają pierwsze kroki w polityce i w Brytyjskim parlamencie. Wszyscy mają jeden cel - zostać kiedyś premierem. Primus inter pares. Nie widzę większego sensu w dokładnym opisywaniu kolei ich losu, bo te warto poznać podczas lektury. Zareklamuję więc Pierwszego w ten sposób - całość napisana w charakterystycznej dla Archera manierze (każdy kto przeczytał kilka jego rzeczy łatwo ją rozpozna). Dobrze sportretowani bohaterowie, możemy identyfikować się z ich marzeniami, dążeniami, cieszyć się z ich sukcesów, wspólnie przełykać gorzkie łzy porażki i zżymać się nad ich drobnymi i grubymi skurwysyństwami, bo któż z nas ich nie popełnia? Dodatkowym atutem, mocno widocznym na każdej niemalże stronie książki, jest parlamentarny staż Archera, który reprezentował bodajże konserwatystów (głowy nie dam sobie uciąć). Prawdziwa skarbnica wiedzy o Brytyjskim parlamencie i nie jest to bynajmniej wiedza książkowa. Mnóstwo drobiazgów, smaczków i ciekawostek, które niczym dobry sos, podlewają fabułę. Warto.

Jedenaste przykazanie przenosi nas w świat pozakulisowych rozgrywek największych mocarstw tego świata. Główny bohater to utajniony płatny zabójca działający na zlecenie CIA. Trzeba zlikwidować niewygodnego dla USA kandydata na prezydenta w pewnym kraju Ameryki Południowej - wysyła się Connora Fitzgeralda. W Rosji wygrał ultrakomunistyczny kandydat - wysyła się Connora Fitzgeralda. Niestety, podczas misji w Rosji zostaje wystawiony rosyjskim służbom specjalnym, zamach zostaje udaremniony a on sam ląduje w więzieniu. Komuś bardzo zależy, żeby pozbyć się go bez śladu.

Całość to skrzyżowanie Ludluma i Forsytha aczkolwiek muszę przyznać, że Archera czytało mi się znacznie lepiej. Wartka akcja, zachowane realia (moje oko laika nie dostrzegła jakichś kosmicznych głupot), dodatkowego smaczku dodają ciekawostki dotyczące zbierania materiałów do książki. Żeby napisać sceny rozgrywające się w Rosji, Archer udał się do Sankt Petersburga i odbył spotkanie z bossami tamtejszej mafii. Realia Amerykańskie sprawdzał ówczesny dyrektor CIA, który podobno wykorzystał dwa patenty Archera w działalności operacyjnej agencji. Nie wiem ile w tym rzeczywistości a ile marketingu ale jedno mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem. Jedenaste przykazanie to bardzo dobre czytadło. Zwłaszcza na długie, mroczne, jesienne popołudnia. Polecam.

Adam Wiśniewski Snerg. Nazwisko znane każdemu szanującemu się fanowi sf. Robot, Według łotra i Nagi cel kojarzy każdy, kto liznął nieco Polskiej fantastyki i zapragnął poznać jej korzenie. Ja 'lizanie' Snerga rozpocząłem dosyć późno ale za to od razu z wysokiego C. Któregoś dnia przemierzałem sobie Nowy Świat z zamiarem dojścia do Starówki, wypicia piwka lub dwóch i podziwianiu skąpo odzianych kobiet (bo lato w rozkwicie wtedy trwało). Na rogu Światu i Chmielnej zobaczyłem dwóch fioletowosinawych dżentelmenów, którzy handlowali książkami. Konkretnie trzema. Były to 'Według łotra', 'Lalande 21185' Zajdla i coś Kira Bułyczowa. Za każdą z tych książek owi spragnieni bukniści żądali słownie dwa złote pięćdziesiąt groszy. Nie mieszkając wysupłałem 7.50, złapałem całą ich ofertę handlową i nagabnąłem na okoliczność innych ukrytych cymesów. Niestety - to było wszystko co mieli do spieniężenia.

Zacząłem od Zajdla i Lalande uważam za jego najgorszy kawałek prozy. Potem pod nóż poszedł Snerg i oniemiałem. Nie będę tutaj pisał wyświechtanych kawałków o żuchwie obijającej me przyrodzenie i półgodzinnym stuporze po zakończeniu lektury ale tak właśnie było. Dla mnie rzecz absolutnie genialna i opinii tej gotowym bronić na ubitej (albo lekko uklepanej) ziemi. Kilka lat później trafiłem Robota. I wstyd się przyznać ale sztandarowe dzieło Snerga i jedna z najważniejszych pozycji Polskiej sf wynudziła mnie maksymalnie. Do tego stopnia, że po 70 stronach odłożyłem ją na półkę i stwierdziłem, że poczekam na bardziej sprzyjający stan umysłu. Bo jest to lektura ciężka i wymagająca.

Natomiast dni kilka temu postanowiłem wrócić do Nagiego celu. Wrócić gdyż przytrafiła mu się rzecz, która spotyka niektóre książki. Zaczynam coś czytać, nagle w me ręce wpada pozycja typu 'przeczytać natychmiast' i potem jakoś nie chce się wracać do rozpoczętej pozycji. Nagi cel na powtórną lekturę czekał prawie rok (wtedy przegrał z Sotniami Łysego Iwanki autorstwa Romana Danaka - gorąco polecam jak to gdzieś traficie). Teraz zasiadłem do lektury po przeczytaniu wszystkiego w zasięgu wzroku (i tak Bogiem a prawdą Nagi cel odegrał rolę zapychacza czasu przed kolejnymi zakupami na Koszykach). Mały format, 154 strony - półtora kursu autobusowego i było po zawodach.

Rzecz zaczyna się nieco psychodelicznie - główny bohater (Suchary) podczas lotu samolotem poznaje pasażera siedzącego obok (Nuzan). Spokojna rozmowa gdy nagle ów mężczyzna odchyla poły klapy i pokazuje stewardessie przytwierdzoną do ciała bombę. Żądania ma niecodzienne - nakazuje wzniesienie się dokładnie na wysokość 12 000 metrów. I to wszystko. W przypadku niezastosowania się do polecenia grozi zdetonowaniem bomby. Kapitan spełnia tak subtelnie wyrażoną prośbę, samolot wznosi się na 12 kilometrów, mężczyzna wyciąga pistolet i strzela sobie w głowę. Niestety, robi to tak niefortunnie, że kula po przebiciu czaszki trafia w głowę głównego bohatera. Przyznacie, że rzadko się zdarza żeby główny bohater ginął na 10 stronie? Ale rzecz jasna Suchary i Nuzan nie giną - lądują na Dachu Świata po czym przenoszą się do Stereonu, niesamowicie sugestywnego, trójwymiarowego filmu. Tam stają się głównymi bohaterami niesamowicie durnej gangsterskiej intrygi - w wielkim hotelu na wyspie Capri mają odnaleźć dwie terrorystki, które powiedzą im gdzie ich organizacja podłożyła bombę atomową. I gdyby na tym Snerg poprzestał, nie byłoby o czym mówić. Ale naiwnością byłoby sądzić, że Nagi cel pozostanie kryminałką do końca. Powieść stawia nam pytania o niebo ważniejsze - co jest rzeczywistością, bada ukryte mechanizmy świata, zakręca akcję kilka razy po to by na końcu wylądować w całkiem innej, o niebo poważniejszej niż przygody dwóch podrywaczy, bajce. I w efekcie tworzy coś, co śmiało mógłby napisać P.K. Dick.

Moim skromnym zdaniem Nagi cel nie jest aż tak sugestywny i wstrząsający czytelnikiem jak Według łotra ale z czystym sumieniem mogę go polecić. Jeden wszakże warunek musi być spełniony podczas lektury: absolutne skupienie.

Na koniec ostrzeżenie - po śmierci Adama Wiśniewskiego jego rodzina (bodajże brat) postanowiła odciąć kupony od popularności pisarza i zaczęła grzebać w jego szufladach. Coś tam znaleźli i stwierdzili, że wydadzą a fan i tak kupi. Kupiłem. A podczas lektury cierpiałem takie męki, że gdyby wtedy na odległość ręki znalazłby się pomysłodawca ekshumowania literackich zwłok, to na podłodze czyjeś zęby by się walały. W dużej ilości. Rzecz nazywa się Oro i jest to tak toksyczny odpad, że zgroza chwyta. Trzymajcie się od tego z daleka. Kurde, nie powinni tego robić Snergowi. Nie powinni. Amen.

A teraz zdryfujemy na pola bardziej fachowe. Najpierw opowiem wam o jednym z najsławniejszych teoretyków i praktyków wpływania na ludzi. Mowa o Roberto Cialdinim i jego Wywieraniu wpływu na ludzi. Z książką tą po raz pierwszy zetknąłem się na zajęciach z psychologii społecznej na drugim roku studiów. Literalnie ją pożarłem i zachwyciłem się. Od tamtej pory skwapliwie kolekcjonuję w głowie sztuczki psychotechniczne, sposoby ich skutecznego stosowania a przede wszystkim metody obrony przed nimi. Dzięki temu nie padam ofiarą dorocznych wyprzedaży, nie wynoszę z hipermarketu maski przeciwgazowej kupionej w promocji i nie daję się naciągać różnej maści cwaniaczkom. Bo jak już człowiek dobrze pozna narzędzia wpływu, przetestuje ich działanie, przekona się o ich przerażającej skuteczności, to łatwiej mu uniknąć różnych pułapek, które codziennie zastawiają na niego marketoidzi wszystkich krajów.

Oczywiście nie chciałbym demonizować ale mniej lub bardziej subtelne działania mające na celu zmianę naszych preferencji, nastawienia czy nawet przekonań możemy przecież obserwować codziennie. Wystarczy popatrzeć na wszechobecne reklamy, wejść do supermarketu albo do salonu samochodowego, włączyć radio lub telewizję, odpalić przeglądarkę internetową. To wszystko się dzieje dokoła nas, bo takie zachowania wymusza rynek. A poza tym sprawowanie rzędu dusz to fetysz każdej grupy trzymającej dowolną władzę.

A o czym konkretnie pisze Cialdini? Ano o tym jak nakłonić innego człowieka do zmiany sposobu postępowania, do podjęcia lub zmiany decyzji. Pisze co i jak zrobić, żeby takiej zmiany sam zapragnął. Pisze jak skutecznie sprzedać dowolną rzecz za kwotę satysfakcjonują sprzedawcę w taki sposób, że to klient wychodzi z przekonaniem, że ubił interes swojego życia. Ale pisze też o tym jak identyfikować takie sztuczki, jak obronić się przed wpływem innych na nasze decyzje i jak uniknąć sytuacji, w której znalazł się chyba każdy z nas. Stoimy oto z cieńszym portfelem w jednej i ze zupełnie niepotrzebną nam rzeczą w drugiej ręce i zastanawiamy się: jak on to do cholery nam wcisnął? Dla mnie jest to absolutny kanon literatury poruszającej tą tematykę i polecam ją wszystkim. Absolutnie wszystkim. Marsz do lektury.

A na koniec zmienimy nieco poletko branżowe i porozmawiamy o szyfrach. Pacholęciem będąc ostro się zabawiałem w szyfrowanie 'tajnych wiadomości' i w ich przemyślne chowanie. Potem dorosłem, 'spoważniałem' i zapomniałem. Księga szyfrów autorstwa Simona Singha pozwoliła mi przypomnieć sobie igrce młodzieńcze a przy okazji dostarczyła mnóstwa dobrej zabawy i napakowała mi głowę dosyć pożyteczną wiedzą (kumam w końcu o co chodzi z tymi kluczami jawnymi i publicznymi, co to RSA i PGP i dlaczego takie ważne są wielkie liczby pierwsze). A poza tym stanowi ona kapitalny suplement (dla tych, którzy już przeczytali) albo wstęp (dla tych, którzy jeszcze są przed) do Cryptonomiconu. Singh na ponad czterystu stronach przedstawia nam historię i teraźniejszość szyfrowania.

Tak mi się ciepło na sercu zrobiło, że wrócę jeszcze do lat mojej młodości - każdy kto był w harcerstwie pamięta być może prosty szyfr ga-de-ry-po-lu-ki. Mi się ta zbitka literek wbiła w głowę i chyba już nigdy nie wyjdzie. Będąc młodym harcerzem, przy jej pomocy, szyfrowałem tajne wiadomości aż się kurzyło. Jak to zrobić? Bardzo prosto - w szyfrowanej wiadomości zamiast g podstawiamy a i na odwrót, zamiast d idzie e i na odwrót, w miejsce r podstawiamy y i odwrotnie. I tak dalej. Zaszpanuję nowo nabyta wiedzą - jest to monoalfabetyczny szyfr podstawieniowy. Razem z kumplami bawiliśmy się w podstawówce w wymyślanie własnych szyfrów, czy to monoalfabetycznych literowych, czy to graficznych. Podczas lektury dowiedziałem się również, że zupełnie o tym nie wiedząc, korzystałem w latach szczenięcych z szyfru wolnomularzy. Ba, powiem więcej - to właśnie ten szyfr modyfikowaliśmy i na jego podstawie stworzyliśmy nasz własny system kodowania wiadomości. Tak nas przygrzało, że któregoś dnia nauczyłem się nawet alfabetu Morse'a. Dlatego lektura tej książki sprawiła mi niesamowitą frajdę.

Singh zaczyna od szyfrów Juliusza Cezara, opowiada nam o pierwszej kryptoanalizie, opisuje historię złamania szyfru Marii Stuart, co zawiodło ją na szafot. Poznajemy 'nierozszyfrowalny' szyfr Vigenere'a oraz historię jego złamania przez nieco ekscentrycznego Charlesa Babbage'a - twórcy Maszyny Różnicowej, będącej pierwowzorem komputera. Możemy przeczytać o rozgryzieniu Enigmy, o członkach plemienia Navajo, którzy podczas wojny na Pacyfiku mogli nadawać przez radio otwartym tekstem, bo i tak nikt, prócz nich samych, tego nie rozumiał. Depesza Zimmermana, która doprowadziła do przystąpienia przez USA do I wojny światowej, odczytanie egipskich hieroglifów na kamieniu z Rosetty, 'Tańczące figurki' Artura Conan Doyla i 'Złoty żuk' Edgara Alana Poe oraz tabliczki z pismem linearnym B. A wreszcie wynalezienie algorytmu szyfrowania RSA, PGP, narodziny kryptografii z kluczem jawnym, pierwsze próby z kryptografią kwantową i pomysł komputera kwantowego.

O wszystkim można przeczytać w tej książce. I każdy kto nie ma wstrętu do matematyki na poziomie minimalnie wyższym od licealnego, przeczyta Księgę szyfrów z prawdziwą przyjemnością. Wielka w tym zasługa autora, który o tematyce, zdawałoby się mało porywającej, pisze w taki sposób, że przez większą część książki miałem wrażenie, że czytam powieść kryminalno-historyczno-przygodową. Wielkie brawa panie Singh, wielkie brawa. Dawno nie miałem przyjemności obcować z rzeczą było nie było fachową, podaną w tak strawny i przystępny sposób. Pełny aplauz i entuzjazm - polecam gorąco.

Na dzisiaj to będzie wszystko ale zanim się z wami pożegnam jedno sprostowanie. Pisząc o Zamieci Stephensona powiedziałem, że jest to quasi-kontynuacja (a może i nie quasi) Diamentowego wieku. Śpiący chyba byłem gdy to pisałem. Rzecz jasna to Diamentowy wiek jest quasi-kontynuacją (a może i nie quasi) Zamieci. Ot, taki drobny błąd ale sprostować wypada. Dobranoc i do poczytania.

I jeszcze mały suplement. Tekst powstał wczoraj, dzisiaj go tylko sprawdziłem i przeredagowałem. W trakcie zerkałem na Dwójkę, na której wyemitowano film Fandango. Z pewnych powodów osobistych, o których tutaj nie chcę mówić, jest on dla mnie bardzo ważny i jak najbardziej kultowy. A przy scenie w której bohaterowie tańczą tytułowy taniec regularnie się wzruszam. Film, jak rzekłem, odbieram bardzo osobiście i dlatego nie będę pisał o fabule, bo to nie ma sensu. Zabełkotałbym się na śmierć. Ale polecam go waszej szanownej uwadze. Zdrowie wszystkich Grooversów tego świata. Jeszcze raz dobranoc.


Wróć do głównej