Filmowo
Fajne filmy oglądałem. To znaczy nie do końca one wszystkie były fajne no ale tak się czasami pisze, nie? Na początek pragnę zaserwować wam wielką furmankę kupy. A nawet gówna. Jakoś tak w czerwcu roku 2004 ostrzegałem przed filmem Cabin Fever. W lipcu tegoż samego roku z pewną zgrozą zacytowałem informację, że owo gówno polecają Peter Jackson i Quentin Tarantino. W lutym roku bieżącego przeczytałem, że reżyser owej kupy popełnił 'najbardziej przerażający horror tego wieku' czy coś w tym guście. Z jednym muszę się zgodzić - seans był horrorem czystej wody i do tej pory nie wiem jak ja to przeżyłem w zdrowiu psychicznym, szczęściu i pomyślności. Po prostu nie wiem.
Dwóch Amerykanów jedzie na wycieczkę po Europie, po drodze spotykają wesołego Hiszpana i wszystko jest w porządku aż do Amsterdamu. W tymże mieście tysiąca mostów i tysiąca coffee-shopów spotykają ziomka, który daje radę (przy pomocy amatorskiego filmu porno) wmówić im, że najlepsze imprezy są w Czechach. Albo na Słowacji. Wybaczcie, nie uważałem za bardzo na Hostelu, bo o nim będzie mowa. Jadą więc chłopaki do naszych południowych sąsiadów, wyrywają laski a potem kolejno znikają. Najpierw Hiszpan, potem jeden, następnie drugi. Aż żałowałem, że ich więcej nie było, bo mógłbym wtedy uczciwie zasnąć podczas kolejnych zniknięć. A tak się musiałem męczyć.
Bo widzicie, zniknięcia wiążą się z niesympatycznymi zabawami bogatych dżentelmenów z jakiegoś egzotycznego kółka łowieckiego - płacisz kilka złotych i możesz... Kurde, nawet mi się nie chce kombinować jak napisać, żeby czegoś nie zdradzić, bo ja wam ten film chcę z całego serca odradzić. Nawet hardcorowym fanom horroru chcę go odradzić. To gówno było równie niedobre jak Cabin Fever. I mam taką mściwą satysfakcję, że nie ekscytowałem się nazwiskiem Tarantino wybitym wielką czcionką na plakacie. Że nie dałem wiary w zapewnienia dwóch tuzów kina, że Cabin jest fajne. I że w dupie miałem nagrody, jakie to łajno zdobyło na jakichś offowych festiwalach horroru (tak to jest jak jury obraduje upierdolone tanim burbonem i zgrzane haszem).
Quentin dał nazwisko ale czy kroplówka albo transfuzja pomoże trupowi? No właśnie. Scenariusz daremny, reżyseria daremna, aktorstwo z gatunku 'wyrwijcie mi oczy, żebym nie mógł patrzeć i wydrzyjcie mi język, żebym nie mógł krzyczeć'. Nawet sceny tortur, które niosły w sobie jakiś potencjał (damy przynajmniej psychopatom coś do zabawy) nie zostały ugrane, bo histeryczna praca kamery i brak w budżecie kasy na żarówki (ciemno było jak w Murzyńskiej chacie) spowodowały, że zamiast tortur obiecanych mamy torsje. To było gorsze nawet od Pokemonów, które wbiły swego czasu w drgawki mnóstwo dzieci w Ameryce. Nie ma w tym filmie niczego, co mogłoby się spodobać. A końcówka urąga mojej inteligencji (podobnie jak cała reszta tej kupy) i czegoś takiego nie wymyśliłby nawet Ed Wood na prochach. Do tego nawet dziesięciometrowy kij jest za krótki. Nie zbliżać się, bo to wyjątkowo toksyczny odpad.
Wyznania gejszy - no cóż. Ładny obrazek i nic więcej. Nie przeszkadzało mi, że Chińskie aktorki grają Japonki. Nie wadziło mi, że mówią po Angielsku. Ba, nie przeszkadzało mi nawet, że ta Japonia to taka mniej Japońska a bardziej Hollywoodzka. Ale historia jest wtórna do bólu. I tylko wysmakowanie plastyczne niektórych scen spowodowało, że nie opuściłem kina przedwcześnie. Nie zrozumcie mnie źle - lubię historie miłosne. Ale ta mi się po prostu nie spodobała. Nawet egzotyka nie pomogła. A tuptać do kina po to tylko, żeby zobaczyć kilka ładnych obrazków? Nie jestem przekonany. No dobra - kilka fajnych melodii dostaliśmy i kilka ładnych wnętrz jeszcze. Ale to wszystko. Słyszałem, że książka jest mocarna. Może więc lepiej sięgnąć po nią miast skazywać się na 2 godziny ładnych ale nic nie niosących obrazków? Sami zdecydujcie, bo momentami film jest naprawdę ładny. Optycznie.
Spike Lee wraca. I to wraca w wielkim stylu. Nigdy nie byłem jego fanem, bo nie jestem fanem kina zaangażowanego. Ale przez film Plan doskonały powiększył grono reżyserów 'wysokich', którzy postanowili sprawdzić się w traktowanym pobłażliwie gatunku, jakim jest kino sensacyjne. I dał radę. Mam od razu jedną prośbę - nie dajcie się zwariować tekstom, że film ma dziesięć zakrętów akcji, dwadzieścia zmyłek i megazaskakujące zakończenie. Bo, powiedzmy to sobie szczerze, dla średnio obstukanego kinomana zaskoczeń wielkich tam nie będzie. Wszystko już gdzieś było. Ale scenarzysta Russell Gewirtz (życzyłbym sobie takich debiutów nad Wisłą) dał radę wycisnąć ze znanych historii tyle, że czapki z głów. A Lee jest na tyle dobrym fachowcem, że z dobrego scenariusza zrobił jeszcze lepszy film.
Co my tu mamy? Ano mamy Clive'a Owena, który nawet gdyby przez dwie godziny siedział i się nie odzywał, byłby moim faworytem. Dlatego nie jestem w stanie ocenić jego gry aktorskiej gdyż skrzywia mnie moje dla niego uwielbienie. Gra tutaj czarnego charaktera, który robi skok na bank dlatego, że może to zrobić. I przez dwie godziny przekonuje nas i swojego oponenta, że faktycznie może. Bo ma Plan. Oponentem jest Denzel Washington, i jest cudny. Policyjny negocjator, który stara się jak może ale niestety, tym razem trafił na lepszego od siebie. Bo za każdym razem gdy zdaje mu się, że zdobył przewagę to mu się zdaje. Źli ludzie są nie o krok, nie o dwa a o trzy przed nim. I całe mnóstwo rzeczy jest zupełnie czymś innym niżby się na pierwszy rzut oka wydawało. Począwszy na samym skoku a skończywszy na sposobie wyjścia z banku.
Ale gdyby Plan doskonały był tylko historią sensacyjną, nie miałby takiej mocy. Bo moc idzie nie tylko z inteligentnego scenariusza. A przynajmniej nie cała. Moc idzie od największego spośród głównych bohaterów tej historii - od Nowego Jorku. Nigdy tam nie byłem ale skądś wiem, że jest to cudne miasto. I nie pytajcie skąd. A jak byliście albo mieszkacie, to nie piszcie sprostowań. NYC jest cudownym miejscem, w którym chciałbym kiedyś pomieszkać. I w Planie doskonałym jest wszechobecny. Nie dlatego, że dzieje się w nim akcja filmu. On tu jest wszechobecny nie w dosłownym sensie. Pełno go za to w krótkich, pysznych scenkach i dialogach. Owszem, dużo tu stereotypów (jeżeli Hindus to taksiarz, jeżeli policjant to rasista a jak trafia się nam mały Murzyn, to koniecznie musi mówić o ziomie 50 Cent) ale dzięki nim dostajemy całe tony niewymuszonego śmiechu. I możemy poczuć ducha tego miejsca. Ładne to było. I pomimo kilku nieścisłości scenariuszowych (sami je zauważycie, bo nie chcę wam spoilerami psuć seansu) świetnie się to ogląda. Polecam.
Nie polecam natomiast najnowszego produktu Luca Bessona. Angel-A zaczyna się nawet udanie. Niestety - im dalej w las, tym gorzej. A w okolicach czterdziestej minuty człowiek ma ochotę zakląć plugawie i wyjść z kina. Bo jak dostaję Afirmację praktyczną w weekend, to zaczyna mnie telepać. Jak dostaję teksty typu: nie powiesz kocham cię dopóki nie pokochasz samego siebie, to mam drgawki. A jak na koniec dostaję rzygotliwy happy end, to mam ochotę właśnie się wyrzygać. Dramatyczne nieporozumienie. I gdyby nie Jamel Debbouze, który stara się jak może uratować z tego gniota cokolwiek i tworzy naprawdę świetną kreację, to oceniłbym ten film na jedynkę. Debbouze wyciąga Angel-A na czwórkę. I jeszcze jeden punkcik za anioła wyglądającego jak dziwka (Rie Rasmussen jest fatalną aktorką ale za to bardzo ładnie prezentuje się przed kamerą). Plus kilka ładnych fotek opustoszałego Paryża. Reszta jest ckliwym gównem. Mogła być z tego fajna romantyczno-sensacyjna komedia. Dostaliśmy coś, po czym, wzorem głównego bohatera, chcemy rzucić się z mostu. Dramat.
Guy Ritchie wykonał niezłego kopa w twarz. W moją twarz. Myślałem, że Revolver będzie kolejną historią o Brytyjskich cwaniaczkach. Nic z tych rzeczy. Revolver to piekielnie inteligentna łamigłówka, zabawa z widzem, gra symbolami, nieustanne zmyłki i manipulacja - wszystko tylko nie kolejny Przekręt albo Porachunki. A tak by się zdawać mogło po pierwszym kwadransie filmu. Będę złośliwy i nie opowiem wam o czym to jest, bo nawet nie bardzo mam pomysł jak to zrobić żeby nie nałgać. Powiem tylko tyle - jeżeli lubicie zabawę, w której większą frajdę daje sama zabawa niż dojście do jakiegoś rozwiązania, to Revolver powinien wam podejść. Jeżeli wolicie prostsze historie, w których zmierzamy mniej lub bardziej prostą drogą z punktu A do punktu Z, to śmiało go sobie darujcie. Ja zaś po raz kolejny chciałbym podziękować Polskiej krytyce - zmieszali Revolver z błotem, nazwali pretensjonalnym gównem i odsądzili go od czci i wiary. Że niby Ritchie nie miał pomysłu na to, co chce nam powiedzieć i pustkę scenariusza zamaskował zagmatwaną historią. OK, mi tam pasuje i życzyłbym sobie żeby takich pustych gniotów powstawało więcej. Solidny kawałek kina. I jednego tylko nie rozumiem. Inne filmy wpisujące się w nurt gry z widzem: Memento, Podziemny krąg, Szósty zmysł, Inni - jakoś krytyka nie sarkała na nie tak mocno. Ba, komplementowali na wyprzódki. A Ritchiego skopali jak psa. No nie kumam aluzji. Może powinni obejrzeć go drugi raz, to coś by powskakiwało na miejsce. Dla mnie bomba. A jutro idę na Nagi instynkt 2. Coś czuję, że czeka mnie kolejna trauma, o której nie omieszkam przy okazji napisać.
Aha, jak już jesteśmy przy obrazkach, to chciałbym polecić waszej łaskawej uwadze młodego, zdolnego komika zza wody. Zapamiętajcie nazwisko Francisco. Pablo Francisco. Prosty, niewymuszony humor. Przy jego Stand Up straciłem przytomność jakieś 15 razy. Ze śmiechu. Po obejrzeniu Bits and Pieces dostałem zapaści i mnie reanimowali. Warto.