04-05

W tym tygodniu będzie bez dykteryjek. No dobra, będzie jedna, krótka i zupełnie nie na temat. Otóż w sobotę zawiało mnie w gościnne progi lokalu o nazwie 'Klubokawiarnia' - chociaż groszem nie śmierdzę, to upadłem ofiarą kobiecych nagabywań i tak jakoś sobie zakrążyłem. Najpierw okazało się, że znalezienie owego przybytku megaimprezy, jest poniekąd trudne. A to z tego powodu, że lokal skryty jest za jakąś bramą, trzeba wiedzieć pomiędzy które szczeble kraty wsadzić rękę i którym paluchem nażymać guzik domofonu. No nic, udało się - pierwsza przeszkoda sforsowana. Po przejściu bramy, zakręciliśmy w prawo, weszliśmy w jakieś drzwi a tam powitał nas bardzo gadatliwy selekcjoner, który zaczął coś nawijać. Ale to była nawijka zdecydowanie nieapropo gdyż mnie pragnienie męczyło (w danym momencie nie miałem od pół godziny łyka piwa w ustach) i szukałem baru a on nam zaczął zapodawać o kartach klubowych i luźnym zachowaniu. Uśmiechnąłem się promiennie, zapytałem po wiele ta karta klubowa (nie da się jej kupić - musisz się człowiecze zasłużyć) i dziarskim krokiem uderzyłem do baru.

E! Ty! Tu są bilety! Całe gadanie o braterstwie i kartach członkowskich nie wytrzymało zderzenia z twardymi realiami gospodarki rynkowej i kapitalizmu. Trzeba było wybulić 20 złotych za bilet wstępu. Na otarcie łez, uraczono nas informacją, że na ów bilet można uzyskać w barze kieliszek wódki, z lokalu można na chwilę wyjść i wrócić (co w niektórych warszawskich bawialniach nie jest normą) i ogólnie jest czil i kul.

Potem nastąpiła jeszcze jedna nieprzyjemność gdyż krótko cięty, masywny pan poprosił mnie o oddanie plecaka do szatni. W której to szatni zamiast numerka, dostałem zapewnienie, że tak szacowny klient zapamiętany będzie na pewno i jest fizyczną niemożliwością żeby mój plecak pobrał jakiś chomont. Jako człowiek bywały i światowy, nie mrugnąłem nawet okiem na takie dictum, zabrałem swoją fizys sprzed oblicza menadżera szatni i udałem się do stolika. Stolik nasz miał niestety taką lokalizację, że znajdowaliśmy się na drodze cugu powietrznego. Cug ów tłoczył powietrze z kibla dokądś tam, dokładnie na wysokości naszych nosów, przez co całą imprezę spędziliśmy spowici w zapach kostki higienicznej Domestosa (bo kible zadbane, nieoszczane i w miarę wypucowane, dzięki czemu nie emanowały zapachu moczopłciowego w atmosferę). Zdetonowany poniekąd faktem przebywania fizycznie w lokalu a olfaktorycznie w klopie, postanowiłem udać się do wodopoju.

Przy barze, wielce urodziwe ale niezbyt szybkie barmanki, przystąpiły do realizacji mojego nieskomplikowanego zamówienia. Najpierw postanowiłem upłynnić bilet - po kilku minutach oczom mym modrem ukazało się mikadko wódki czyli jak to czasem mówię: jeden młodzieżowy bez zanieczyszczeń. A po polsku 40 gram ciepłej wódki czystej bez lodu. Aż mną wstrząsnęło - nie wiem tylko co bardziej: pojemność stakana czy temperatura alkoholu (tzw. normalna czyli 36.6). Nic to - pomyślałem, popchnę zimnym piwem i jakoś to będzie. Zakazałem więc szybciutko browara, dałem dychę, z nadzieją w głosie zapytałem: wystarczy? i czekałem na piwko. Owo piwko dostałem w szklance z taką ilością odcisków palców, że pod względem archiwum daktyloskopijnego, mogłem śmiało zdystansować Scotland Yard i Interpol razem wzięte. O dziwo, browar był zimny. Kosztował nędzne 9 złotych. Wziąłem cały ten majdanek do stołu, postawiłem na blacie, wzniosłem toast, wychyliłem wódkę, popiłem piwem po czym zakląłem plugawie. Piwo albowiem miało zawartość piwa w piwie w granicach 80% czyli jak łatwo policzyć 20% jego składu chemicznego stanowiła ponadprogramowa woda.

I tego wybaczyć nie mogę: jak już się ze mnie drze dwie dychy na wjeździe a potem dziewiątaka za browar, to ja, do kurwy nędzy, mogę chyba wymagać coby piwo było piwem a nie jakimś bełtanym gównem, nespa? Przez to cienkuszowate coś, siedziałem w lokalu zniesmaczony do samego końca i złego wrażenia nie mogła zatrzeć ani fajna impreza, ani giętkie kobiety na stołach lubo krzesłach, ani nawet sympatycznie zawiani i fajnie tańczący młodzieńcy w okularach przeciwsłonecznych, koszulach bahama-yellow, klapkach i wieńcach kwietnych na szyjach. Ja się chyba jednak nie nadaję do klabingu, bo zamiast zwracać uwagę na atmosferę lokalu, rozpamiętywałem w milczeniu fakt pojenia mnie piwem z wodą. Co za szit niegodny.

Dobra, koniec tej krótkiej dykteryjki - przejdźmy do adremu.

Jak zaznaczyłem tydzień temu, miało być monotonnie i ascetycznie na okoliczność napoczęcia Hłaski. No ale nie będzie gdyż przyjmowanie Hłaski w dawkach większych, powoduje u mnie niepożądane efekty. A to z powodu tego, że Pan Marek trąca w mej duszy takie struny, że przy lekturze jego książek nie potrafię pozostać wobec nich obojętny i mnie szarpie. Wiecie - każdy ma swoje duszoszczipatielnoje rzeczy. U jednego będzie to landszaftowy wschód słońca, u innych Carmen (i nie o szlugach tutaj myślę). U mnie jest to, między innymi, Hłasko. Który to obywatel wywiera na dodatek na mnie taki wpływ, że po lekturze z reguły mam ochotę najpierw dać komuś w ryja a później pójść się uchlać tak po rusku, do nieprzytomności. I proszę nie pytać dlaczego, bo sam nie wiem.

No i jak już wspomniałem, Hłaskę przyjąłem w dawce małoletniej - skończyło się na lekturze zbioru trzech opowiadań: Wszyscy byli odwróceni, W dzień śmierci Jego i Opowiem wam o Esther. No i co ja biedny grafoman mogę wam opowiedzieć o tych kawałkach? Streszczać nie ma sensu, bo to by było zbyt trywialne. Próba opisania tego, co mi się w duszy dzieje podczas czytania jest zadaniem nie na moje pióro - nie czuję się na siłach pisać o takich rzeczach a poza tym ja tu nie prowadzę seansów ekshibicjonizmu psychicznego a jedynie kącik popularyzatorski z dziedziny czytelnictwa. W związku z powyższem (wiem, że to się pisze 'powyższym' ale forma stosowana bardziej mi pasuje i jej będę sobie używał) napiszę tylko tyle: podobało mi się i tyle.

Jako 'odtrutkę' po Hłasce (bez pejoratywnych konotacji, oczywiście) zapodałem sobie kolejną rzecz Wiecha czyli 'Fatalna czternastka'. Rzecz jasna nihil novi, czyli Mistrz w najlepszej formie. Formalnie ryczałem ze śmiechu, wzbudzając popłoch wśród smutnych jak pogrzeb współuczestników procesu dowozu mieszkańców Piaseczna do stolicy. Nie ma to jak dobre ćwiczenie przepony o barbarzyńsko porannej porze. Szczerze polecam.

Część literacką zakończę rzeczą, od której, de facto, tydzień ubiegły zacząłem. Mowa o Extensie Jacka Dukaja. Słów kilka o autorze. Pamiętam jak dzisiaj ten dzień nieszczególny, kiedy sięgnąłem po kolejny numer Fantastyki (tak, to były jeszcze te czasy, w których ów periodyk publikował rzeczy zdatne do czytania i wyciągał na światło dzienne prawdziwe brylanty) i oko me zawisło na opowiadaniu 'Złota Galera'. Ci, którzy rzecz znają, nie będą zdziwieni jeżeli powiem, że rzecz mnie wciągnęła na amen a nazwisko piętnastoletniego autora wryło się w pamięć na zawsze.

Od tamtej pory śledzę pisarstwo Dukaja z najwyższą uwagą i nie popuszczam praktycznie niczemu, co wyszło spod jego pióra (no dobra, kilku opowiadań jeszcze nie przeczytałem ale zaległość mam zamiar nadrobić wkrótce). Niektóre rzeczy są dobre, czyta mi się je świetnie ale przechodzą 'przeze mnie' bez echa (np. Xavras Wyżryn), przed innymi klęczę (zbiór opowiadań 'W kraju niewiernych). Jedna wszakże zasada jest w przypadku prozy Dukaja zawsze zachowana - lektura jego kawałków wymaga dużej uwagi przy lekturze, pewnej eklektycznej wiedzy, zmusza do wysiłku ale w większości przypadków daje pełną satysfakcję i wynagradza nasz trud włożony w proces odbioru dzieła.

Nie powiem słowa o Katedrze, bo chociaż rzecz jest kapitalna, to nie chcę się wpisywać w nurt śmiesznych felietonistów i krytyków, którzy na co dzień pryncypialnie gromią fantastykę, jako gatunek 'niski', żeby nie rzec 'prymitywny' i 'nie mający wymagającemu czytelnikowi niczego do zaoferowania' (zupełnie jakby hołubiona przez krytykę na ten przykład Gretkowska miała) ale jak tylko Bagiński dostał nominację do Oskara, zaczęli się prześcigać w chwaleniu Dukaja (który wszakże przedstawicielem tego 'prymitywnego' gatunku jest) i na wyprzódki pisać o Katedrze. Śmieszyło mnie to od zawsze i śmieszyć nie przestanie nigdy. Przypomina mi się też romans mainstreamu z Lemem i Dickiem. Obaj trzaskali sf ale jak się okazało, że są świetni, to rozpoczął się proces ich absorbowania przez główny nurt, który zdaje się, nie mógł znieść myśli, że poza nim też powstają dzieła wybitne i ponadczasowe. Dobra, dosyć bo mi się kwas w żołądku zagotuje.

Powiem natomiast o tym, jak mój romans z Dukajem się rozwijał. Najpierw poszła wspomniana 'Złota Galera'. Potem 'Śmierć Matadora' i 'Wielkie podzielenie' (wszystko publikowane w Fantastyce). A jak już mnie zassało, to czytałem po kolei wszystko, notując kolejne szoki (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Irrehaare grzmotnęło mnie w łeb potężnie, 'W kraju niewiernych' uważam za najlepszy zbiór opowiadań sf jaki kiedykolwiek w życiu przeczytałem (zastrzeżenie co do sf konieczne, bo najlepszy zbiór 'opowiadań' ever stanowią 'Wyspy bezludne' Łysiaka) zaś fragment z Ruchu Generała, przytoczę tutaj koniecznie gdyż jest jednym z najlepszych kawałków batalistycznych polskiej literatury po Sienkiewiczu (Sienkiewicz opisując w Krzyżakach bitwę pod Grunwaldem stworzył albowiem najlepszy kawałek batalistyczny świata, amen. Po piętach depcze mu Sapkowski z opisem bitwy pod Brenną i Kossak-Szczucka z kilkoma kawałkami z 'Krzyżowców'). Uwaga, jedziemy:


Była to masakra. Tak się miażdży insekty między palcami. Aż do początku drugiej ćwierci knota, kiedy to 
włączył się Żelazny Generał. Wówczas masakra trwała dalej - odwróciły się natomiast gradienty śmierci.

Lecz przez tę pierwszą jedną czwartą knota ataku wyglądało to na absolutną klęskę. Obruszone na 
magiczne zapory "Jana IV" potęgi czarów były tak olbrzymie, że w statku popękały wszystkie cztery kryształy 
operacyjne; uwolnione niespodziewanie demony tylko powiększyły chaos.

Piętnastu z osiemnastu urwitów pełniących akurat straż na brzegach ochronnego bąbla zostało spalonych 
do wolnej plazmy zanim w ogóle zorientowali się, co się dzieje. Dżinny bojowe nieprzyjaciela weszły na klinach 
kilkunastopiętrowych klątw rewersyjnych o wspomaganiu równoległym trzech niezależnych układów żywych 
diamentów, nieprzerwanie ssących z serca gwiazdy jej gorącą krew. Natomiast czwarty układ żywodiamentowy 
ofensorów zawiesił funkcjonowanie swych klątw wymiany termicznej i transmitował punktowo przed intruzyjne 
szpice czysty żar słońca. Przed takim atakiem powinny urwitów obronić algorytmiczne reakcje klątw ich zbroi, 
wchodzących automatycznie w tryb maksymalnej akceleracji temporalnej i full-bilokujących właścicieli 
probabilistycznym rozrzutem w krzywe dookolne przestrzenie, otworzone wcześniej dla ich natychmiastowej 
ucieczki. Powinny; nie obroniły: wpychające się za dżinnami konstrukty inwazyjne uderzyły już sześciowymiarowymi 
zarodniami pól chaosu, mocą zasysaną przez żywe diamenty rozwijając je w ciasne macierze entropijne. 
Czary urwitów skisły. Niektórych, już w postaci plazmy, bilokowało gdzieś poza horyzont. Dżinny na klinach 
gorących konstruktów weszły w defensferę statku jak w masło.

W tym momencie pracowały już na najwyższych obrotach wszystkie reaktywne klątwy obronne konstruktu 
"Jana IV" - to znaczy te, które nie wymagały stałego nadzoru kryształów operacyjnych. Poszedł bój na czystą 
magię; infernalne ognie gwiazdy, obracane w zimną energię, spływały na pole bitwy rwącymi strumieniami. 
Natężenie skoczyło wyżej bariery N'Zelma i żywe diamenty wywichnęły się w swych obejmach. Ich rezonans 
otworzył nad półwyspem z setkę tak zwanych "czarów skażonych", powstałych z bezmyślnych permutacji 
elementów prawidłowych formuł. Zaczęły więc odwracać się na niebie i ziemi kolory, negatywowały się 
obłoki i słońce; perspektywa już na wyciągnięcie ręki sprawiała wrażenie spaczonej wielką skazą w grubym 
szkle teleskopowym; powstały wiatry, wichury - huragany! - wyrywające z gleby owe różowe drzewa wraz 
z korzeniami; szły przez powietrze fale dźwięków o różnych częstotliwościach, załamywane na obszarach 
obniżonego ciśnienia, gdzie pruły się szwy międzywymiarowe i grawitacja kruszyła kamienie. 
Dwóch urwitów zginęło właśnie w ten sposób, rozerwanych na części.

Reakcja reszty obrońców była, oczywiście, wolniejsza od reakcji konstruktu "Jana IV" - nawet pomimo ich 
maksymalnego przyspieszenia temporalnego. Niewiele mogli zrobić. Dymniki bojowe ukazywały im zmysłom 
chaos tak potężny, takie poplątanie czarów wroga, statku i letalnatorów oraz masy czarów "spudłowanych", 
niczyich mageowariacji na temat zniszczenia - że po prostu nie byli w stanie samodzielnie włączyć się do boju. 
Pozbawieni wspomagania demonów kryształów operacyjnych, zdać się musieli na swoje dżinny i klątwy 
rozpoznawcze: osobiste oraz artefaktyczne zbroi. Jednakże macierze entropijne rozwinięte przez konstrukty 
inwazyjne wgryzły się już w najpierwotniejsze struktury niezaimpregnowanych nań czarów i teraz owe erodujące 
klątwy tylko potęgowały istniejące zamieszanie. Niektóre wskazywały urwitom jako wrogów ich towarzyszy; 
w ułamku knota wybuchały i gasły bratobójcze walki. Kolejne siedem trupów. Zaczęły erodować letalnatory; 
ponieważ na razie nie pokazał się ani jeden prawdziwy, materialny wróg, wszystkie obiekty rozpoznawane 
przez mageoalgorytmy letalnatorów jako żywe były ciałami imperialnych urwitów, i w nie też uderzyły. Następnych 
dwunastu urwitów skonało więc od nagłego spopielenia w ich żyłach krwi, zamrożenia mózgu, rozpuszczenia 
w osoczu toksycznej dawki hormonów, zgnicia wątroby i serca.

W chwili gdy do bitwy włączył się Żelazny Generał, przy życiu pozostawali jeszcze wyłącznie ci urwici, którzy 
nocowali we wnętrzu "Jana IV". Jednak w owej chwili szpice konstruktów intruzyjnych sięgały już ostatniej 
powłoki czarów statku i nawet zamkniętym w nim żołnierzom należało liczyć czas do śmierci na ułamki knota; 
miecz jest zawsze silniejszy od tarczy.

Generał pierwszą swą myślą uaktywnił całość zartefakceń swego ciała. Ręka stanowiła bowiem jedynie 
najbardziej widoczny element dokonanego przekształcenia organizmu. To, co widzieli ludzie, nawet szkoleni 
urwici, nawet Zakraca: hrabia Kardle i Bładyga w polowym mundurze generała Armii Zero - nie było niczym 
więcej jak wysuniętą ponad lustro wody głową smoka, mętnym odbiciem potwora w płynącej wodzie. 
Czasami coś tam migało pod powierzchnią, jakieś wielkie, ciemne kształty - lecz zaraz zapominali, usuwali 
z pamięci, bo do niczego nie było to podobne, nie dało się nazwać, nie dało się porównać, kaleczyło wyobraźnię; 
poprzestawali na legendzie: nieśmiertelny Żelazny Generał, archetyp urwity. A on istniał naprawdę.

Ugiął czas i przestrzeń. Wszedł w chronosferę maksymalnego przyspieszenia. Tu ponownie ugiął czas i przestrzeń 
i otworzył drugą chronosferę. Powtórzył to jeszcze czterokrotnie. W końcu, zamknięty w temporalnej cebuli, tak 
wyprzedził resztę świata, że od uderzeń pojedynczych promieni światła pękała mu skóra. Zdał się więc w ekranowaniu 
zewnętrza na algorytmy ciężkich klątw ręki i otworzył im wejścia do swego żywodiamentowego tetradonu. Był 
to poczwórny nieskończony szereg żywych diamentów, sprzężonych fazowo co jeden wymiar wyżej. Kończył 
się i zaczynał w "kościach" palców lewej dłoni Generała; oprócz kciuka, którego rola była inna. Nieaktywny 
tetradon, jako układ zamknięty, był nie do wykrycia. Aktywny - powodował implozje kwazarów, eksplozje pulsarów.

Generał zacisnął lewą dłoń w pięść. "Jan IV" zwinął się w torus, zawirował, zmniejszył do ziarnka piasku 
i zniknął. Generał rozwarł lewą dłoń. Zdmuchnęło pierwszą warstwę cebuli temporalnej oraz wszystkie inne 
czary chronalne i entropijne. Zacisnął dłoń po raz drugi. Okolica, aż do horyzontu, odbiła się półsferycznie 
na powierzchni postaci Żarnego i przeskoczyła na drugą stronę. Tysiące ton ziemi, powietrza, wody, roślin. 
Zgniótł je w swej ręce. Docisnął kciukiem: połknęła je czarna dziura jądra galaktyki.

Stał teraz na dnie wielkiego krateru zniszczenia, czarnej misy wnętrza planety, brutalnie oskalpowanej 
ze swej biosfery. Jeszcze osypywał się żwir, waliły skały, płynął piasek, grzmiała lawa. Promienie wschodzącego 
słońca z trudem przebijały się przez wiszący w powietrzu kurz i pył. Gdyby nie huragan, wzbudzony wybiciem 
nagłej dziury ciśnieniowej, nie dojrzałby nieba. Przez dymnik widział zimny płomień pulsującego boską 
częstotliwością tetradonu, jaśniejszy od krzywej pioruna, od nagiej gwiazdy.

Nim pierwsza z przełamanych skał dosięgła w swym upadku dna krateru - tak wolno, tak wolno 
spadały - Generał rozpostarł się na całą planetę, zamykając ją tym samym w lustrzanym odwróceniu 
swej temporalnej cebuli. Był teraz czasem czasu, zegarem zegarów. W jego dłoni obracało się robaczą 
ślamazarnością życie planety. Widział wszystko. Gigadymnik rozpisywał mu przed oczyma linie mocy. 
Generał spojrzał i zacisnął dłoń. Planeta implodowała. Zanim jeszcze obrał do reszty swą temporalną 
cebulę, czarna dziura wyparowała.

Zawsze po lekturze takiego kawałka najpierw skręca mnie zazdrość a potem ciekawość: szlag, jak się pisze takie rzeczy? Nieważne zresztą, to moje prywatne rozterki są. Co zaś do Ruchu Generała: jak ktoś tego nie czytał, to tutaj leży całość. Jak najbardziej oficjalnie i legalnie. I jak się spodoba, to marsz do księgarni po książkę - trzeba autora wspierać.

Kończąc ten przydługi wstęp, zahaczę jeszcze o 'Czarne Oceany' - rzecz ciężką w odbiorze ale satysfakcjonującą mnie pod względem lektury i płynnie przejdę do wzmiankowanej Extensy.

Extensa mnie niestety zawiodła. Jakieś to wszystko za krótkie, sprawiające wrażenie pisanego w pośpiechu, niedopracowanego, na siłę skróconego - zaraz mnie pewnie zjedzą zawodowi krytycy ale co robić - ja tam jestem amatorem i mogę sobie na luzie powiedzieć: no co ja poradzę, że miało zachwycać a nie zachwyca? Owszem, nie powiem - czyta się to kapitalnie, jak wszystko co wychodzi spod pióra Dukaja. To jest w tej chwili solidna marka i znak jakości Q. Ale, cholera, to nie to. Coś mi w tej książce nie grało - niby wszystko na miejscu, całość pociągnięta w Dukajowym stylu a jakiś dysonans percepcyjny pozostał. Nie wiem, czy autor chciał czy musiał się zmieścić w tak mizernej objętości (164 strony) ale to było zdecydowanie za mało, żeby odmalować świat w sposób, który by mnie satysfakcjonował.

I tutaj kolejny, kardynalny z punktu widzenia czytelnika, błąd, jaki popełnia Jacek Dukaj. Wyobraźnia tego człowieka czasami mnie przeraża - on strzela pomysłami jak dobry kulomiot i nie są to idee banalne. Tyle tylko, że na pomyśle, z którego inny autor trzasnąłby przynajmniej trylogię, Jacek wije krótkie opowiadanie. Które to opowiadanie oczywiście świetnie się czyta. Ale po przewróceniu ostatniej strony, człowiek zostaje z poczuciem głębokiego niedosytu i z myślą: choroba, takie to było smakowite a już się skończyło? Nie dało rady więcej napisać? Kurde, ja chcę więcej.

No i z Extensą tak właśnie jest - upakowane to wszystko na maksa do takiego stopnia, że podczas lektury cały czas po głowie biegało mi skojarzenie z WinZipem. Rekapitulując - jak ktoś chce zacząć przygodę z Dukajem, to Extensa nie będzie najszczęśliwszym wyborem i nie zgodzę się z licznymi recenzentami twierdzącymi, że Extensa jest do tego celu idealna. Nie jest. Ja tam sugeruję go czytać chronologicznie - zaczynał bowiem pisać od rzeczy lżejszych a i obserwowanie ewolucji pisarskiej autora dostarcza wiele radości. A Extensę zostawić sobie na później.

No i niejako na deser, obiecane dwa filmy. Zrobiłem sobie mianowicie w niedzielę mini-maraton filmowy. Nakacowanym będąc z lekka, nie miałem siły na kino moralnego niepokoju, postanowiłem więc nasycić szarą tkankę mózgową obrazami ekstremalnymi aczkolwiek nie niosącymi żadnych ważnych przesłań.

Najpierw zastanawiać się zacząłem nad szarpnięciem pierwszej części Hellraisera ale po krótkiej bitwie z myślami, zdecydowałem, że nie tym razem. Potem wzrok mój przemknął przez całe stado filmów ponagrywanych z telewizora, na obejrzenie których czasu szukam od kilku miesięcy. No ale tam raczej kawałki bardziej ambitne. No i koniec końców padło na Cannibal Holocaust - miał co prawda poczekać do momentu pozyskania Cannibal Ferox (co stworzyłoby zgrabny duecik, ot, w sam raz na maraton) ale jako, że na Feroxa nie ma na razie widoków, postanowiłem nie czekać.

Film-legenda. Ileż ja o nim słyszałem w przeszłości - że krwawy, że brutalny, że ekstremalny, że obrzydliwy, że.... No a właśnie tego mi było akurat trzeba. Rozsiadłem się w fotelu, pod ręką postawiłem piwo i pierniki ze Skawiny, wcisnąłem play w Bestplayerze i zanurzyłem się w paszczę szaleństwa.

Krótko o fabule: do południowoamerykańskiej dżungli (Brazylia bodajże) wyrusza 4-osobowa grupa dokumentalistów, która chce znaleźć i sfilmować plemię prawdziwych kanibali. Po pewnym czasie ekipa zostaje uznana za zaginioną. W celu wyjaśnienia zagadki ich zniknięcia, jej śladem rusza profesor Monroe. W dżungli natyka się na członków plemienia Drzewnych Ludzi (Tree-people), którzy przekazują mu rolki filmu - jedyną rzecz, jaka pozostała po młodych filmowcach. Profesor przywozi film do Stanów i z niego właśnie poznajemy losy zaginionej grupy.

Brzmi znajomo? Skojarzenia z Blair Witch Project są jak najbardziej na miejscu - gotów jestem założyć się o każdą kwotę, że twórcy tego ostatniego znali doskonale Cannibal Holocaust i czerpali zeń inspiracje całymi garściami.

Ale nie o fabule chciałem tutaj mówić, bo przyznacie sami, że nie jest specjalnie skomplikowana czy nowatorska. Chciałem powiedzieć o czymś innym - o obrazach wyprodukowanych przez Ruggero Deodato i ekipę.

Obrazy albowiem są ekstremalne, brutalne i krwawe. Do tego stopnia, że reżyser przed sądem musiał udowadniać, że to wszystko to jedynie makijaż, sztuczna krew i flaki (informacja za imdb.com). Może to brzmieć śmiesznie ale ja się tam wątpiącym nie dziwię - film jest z roku 1979 a mimo wszystko niektóre efekty są o niebo bardziej realistyczne niż te z najnowszych hollywoodzkich produkcji.

Mamy mianowicie amputację nogi i przyżeganie rany odrobione tak prawdziwie, że mnie aż w dołku ściskało. Z innych ciekawostek otrzymaliśmy rytualne gwałcenie kobiety drewnianym członkiem a potem kulą gliny z powtykanymi w nią kolcami, widoczek kobiety nabitej na pal, który wchodzi w nią przez pochwę lub odbyt a wychodzi ustami, ucięcie członka (autentycznie zawyłem z bólu) oraz jedną czy dwie dekapitacje.

Jednakże nawet i nie to ściągnęło na ekipę gromy i spowodowało liczne zakazy wyświetlania (nawet w ojczystej Italii). Powód był inny - na planie filmowym naprawdę zabijano zwierzęta. I patrząc na sceny, w których zwierzaki giną, nie znalazłem dla tych scen żadnego wytłumaczenia. Oprócz, rzecz jasna, szokowaniu widza. Najbardziej niesympatyczna jest scena szlachtowania dużego żółwia wodnego - najpierw ucinają mu głowę, potem patroszą a ja w tym momencie miałem ochotę strzelić pawia.

Oprócz żółwia, gwałtownie z tego łez padołu schodzą również świnka (położona strzałem w głowę), kapibara albo inny wynalazek (jakieś manipulacje z nożem w głowie) oraz małpka (ścięcie szczytu czaszki i wysysanie mózgu). Powiem tak - film mi się zasadniczo podobał. Nawet bardzo mi się podobał, bo lubię niektóre ekstremy. Ale osoby o słabych żołądkach powinny go sobie zdecydowanie darować bo zapawiowane mieszkanie ciężko się sprząta.

Drugi film to klasyk nie mniejszy od poprzedniego. Piątka przyjaciół udaje się do domku w górach. Pierwszego wieczoru odkrywają piwnicę, w piwnicy dziwną księgę, notatki i magnetofon z kilkoma taśmami. Podczas odsłuchiwania taśm, z głośników płyną pradawne zaklęcia, które budzą ze snu demona. Który to demon przystępuje ochoczo do opętywania kolejnych uczestników wypadu na łono natury.

Brzmi fatalnie, nie? Kalka goni kalkę, od schematów aż bolą zęby. Spokojnie - teraz taki scenariusz padłby od razu ofiarą żądnych krwi krytyków. W roku 1981 nie było to jeszcze aż tak wtórne. Bo drugim obejrzanym przeze mnie filmem, było Martwe Zło (Evil Dead) w reżyserii Sama Raimiego czyli absolutny klasyk gatunku. Mizerny budżet, kiepskawe efekty specjalne, aktorstwo trącające fatalną amatorszczyzną - teoretycznie przepis na spektakularną klapę. Dlaczego więc od ponad 20 lat film ten jest ciągle obecny na ustach miłośników gatunku, podczas gdy wielkobudżetowe superprodukcje rodem z Fabryki Marzeń, odchodzą do lamusa w rok, dwa po premierze?

Oczywiście na tak postawione pytanie nie znam odpowiedzi, bo nikt nie wie w wyniku czego dany film zdobywa status dzieła kultowego. A Evil Dead filmem kultowym jest zdecydowanie i polecam go z czystym sumieniem. Ale od razu ostrzegam - jeżeli nie podobają wam się horrory lekko pastiszowe, kręcone z przymrużeniem oka i nie stroniące od rozśmieszania widza (nie cały czas oczywiście), to Martwe Zło może wam nie podejść. Bliżej mu albowiem do Koszmaru z Elm Street niż do Halloween czy Piątku 13.

Na dzisiaj to wszystko a za czas jakiś opowiem wam o drugiej części Evil Dead, pierwszym Hellraiserze i o kolejnym klasyku, czyli o Teksańskiej masakrze piłą łańcuchową. Do poczytania.

PS. Na zakończenie, spieszę donieść, że druga próba pozyskania Cannibal Ferox, z powodu chwilowej awarii komputera, spełzła na niczym. Podjąłem trzecią ale moja cierpliwość się powoli kończy. Stąd moja prośba do maniaków horroru - może ma to ktoś u siebie i mógłby mi to w jakiś sposób dostarczyć. Zresztą zainteresowany jestem wszelkimi filmami grozy, ze szczególnym uwzględnieniem dokonań wytwórni Troma. Jakby ktoś coś, to proszę o kontakt na priva. Z góry dziękuję.


Wróć do głównej