No trochę się nie widzieliśmy
No i git - wiosna przyszła, w autobusach zaczęli w końcu grzać, przyroda budzi się do życia, podobnie jak mój zmysł powonienia (spróbuj otworzyć okno - od razu awantura, że trwałą rozwiewa). Tyle pożytku z tego ciepła, że czytanie książki w pojazdach komunikacji masowego rażenia nie grozi odmrożeniami rąk. Nie da się ukryć, że się nieco zapuściłem ale trzęsienie ziemi jakie znowu (to się staje powoli męczące, przewidywalne i deżawualne) miało miejsce w moim życiu zawodowym nie sprzyjało skojarzeniom i wbiło mnie po raz kolejny w dziewiąty krąg depresji. W końcu przyszedł jednak czas nadrabiania zaległości więc przyjrzałem się temu, co ostatnimi czasy przeczytałem, dokonałem brutalnej selekcji i jedziemy z koksem.
Powodowany absolutnie nieuzasadnioną wiarą w to, że Gaiman mi się w końcu spodoba, wysupłałem z kieszonki dwadzieścia kilka peelenów i kupiłem Chłopaków Anansiego. Zupełnie nie wiem w jakim celu, bo do tej pory spod pióra Gaimana spłynęły może trzy rzeczy, które mi się bardzo spodobały, i myślę tu o opowiadaniach ze zbioru Dym i Lustra. Długie metraże były mniej smaczne, o czym kiedyś na stronie pisałem. Owszem - Sandman jest mistrzostwem świata ale moim zdaniem nigdzie indziej Gaiman nie dał rady zbliżyć się do takiego poziomu pisarstwa (klimatycznie i nastrojowo), a poza tym, wspierają go godnie liczni zdolni rysownicy (Sandman to komiks, gwoli wyjaśnienia, bo strasznie niezrozumiałe mi powyższe zdanie wyszło). I Chłopakami Gaiman niestety nie polepszył u mnie swoich notowań. Ładnie to napisane, gładko wchodzi, autor z kuglarską zręcznością miesza i żongluje konwencjami a ja w dalszym ciągu nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie: w jakim celu opowiedział mi kolejną historię. Po prostu nie wiem. Ale to by mi nawet nie przeszkadzało, bo wiele historii opowiedzianych dla samej przyjemności opowiadania czytałem. Nie jest dla mnie Gaiman najlepszym gawędziarzem świata ale to solidna firma i na tym się nie przejedziemy podczas lektury. Przejedziemy się natomiast na innych rzeczach. Po pierwsze sposób, w jaki autor konstruuje postaci zaludniające karty powieści - główny bohater Charlie jest taką dupą wołową, że życzyłem mu nagłego zgonu. Jego bratu Spiderowi, dla odmiany, miałbym w realu ochotę zetrzeć z twarzy uśmieszek samozadowolenia przy pomocy łopaty. Narzeczona - dziewczynka cnotliwa, którą wystarczy oczarować, żeby nie czekała z puszczeniem wianka do nocy poślubnej i dała dupy niemalże na stole w restauracji. Szef głównego bohatera kręci takie wałki, że ciężko poszkodowany umysłowo zorientowałby się, że coś jest niehalo. A nasz hero nie daje rady. I nie widzi nic dziwnego w fakcie, że pomimo tego, że na co dzień jest przez przełożonego jechany, nagle, bez powodu, dostaje czek na 2 tysiące funtów. Tak na dobrą sprawę, to wkurzali mnie wszyscy oprócz tytułowego Anansiego, który był fajnym herbatnikiem obdarzonym wyjątkowo porąbanym poczuciem humoru. I tylko jego dałem radę polubić, ze szczególnym uwzględnieniem stylu, w jakim pożegnał się z tym łez padołem. Całej reszcie bohaterów najchętniej sprokurowałbym nuklearny holocaust. A wróć, matka narzeczonej Charliego jest też fajna. Taka stuprocentowa sucz pancerna, której nie sposób nie pokochać.
Krytyka ekscytuje się perfekcyjną żonglerką gatunkami i konwencjami. I że mu się to wszystko nie pomyli. I że tak ładnie klei patchworki. No i fajnie - tylko co dla mnie, jako dla czytelnika, z tej ekwilibrystycznie nienagannej żonglerki wynika? Nie wiem. I nie jest dobrze, jeżeli w tydzień po zakończeniu lektury w głowie pozostaje tylko fajnie odjechany patent z limonką, opis śmierci Anansiego oraz śmiechu warte mega-przewały szefa Charliego. Nie jest dobrze.
Wszystko wskazuje na to, że chyba nie zostanę fanem Gaimana. Nie rozumiem fenomenu jego pisarstwa. Nie leży mi ono. I raczej nie kupię jego następnej książki, bo nie chciałbym sobie popsuć resztek dobrego wrażenia, jakie pozostało po tych kilku opowiadaniach i Sandmanie. Amen.
Stary, dobry Tom Clancy. Dwa nowe odcinki z Jackiem Ryanem przyjąłem, jeden z satysfakcją (Stan zagrożenia), drugi z czkawką (Czerwony Królik). Stan zagrożenia pewnie wszyscy widzieli w kinie albo w telewizji więc powiem tylko tyle, że w tej części rząd USA w niezbyt jawny (dla opini publicznej i Kongresu) sposób dobiera się do dupy Kolumbijskiemu kartelowi narkotykowemu. Mało tu Ryana (ożywia się dopiero pod koniec) ale za to mamy możliwość lepszego poznania Clarka, Chaveza, 'Dniówki' Oreza i kilku innych sympatycznych panów, którzy przewijają się na łamach pozostałych książek Clancy'ego. 700 stron pooooszło w 3 dni, książka wchodzi gładko i jest idealnym zabijaczem czasu podczas porannych i popołudniowych kursów komunikacją. Praktycznie brak przestojów, akcja prze do przodu, dzielni żołnierze kasują złych ludzi uzbrojonych w AK-47, dewastują polowe rafinerie kokainy, wysadzają hacjendy baronów narkotykowych i jest kupa dobrej zabawy. Z tym, że zdecydowanie dla fanów tego typu literatury.
Natomiast Czerwony Królik jest skubaniec nudny jak flaki z olejem. Najpierw wydawało mi się, że będzie o zamachu na Jana Pawła II szykowanego przez ZSRR. No i przez krótki czasokres było. Potem niczym tytułowy królik z pudełka wyskoczył oficer KGB, który ma wyrzuty i postanawia udać się na Zachód. Bynajmniej nie z misją wywiadowczą. I od zamachu płynnie przechodzimy do brawurowej akcji połączonych wywiadów Angielskiego i Amerykańskiego, mającej na celu takie przerzucenie Rosjanina, żeby jego szefowie się nie zorientowali, że zdradził i nawiał. A na koniec Ryan prawie udaremnia zamach na Papieża. Prawie, bo co prawda zatrzymuje oficera Bułgarskiej służby bezpieczeństwa, który miał zatrzeć ślady i skasować po wszystkim Mehmeta Ali Agce, ale nie wiedząc o tym ostatnim, Jack nie daje rady zapobiec feralnym strzałom na Placu Świętego Piotra. Jak uczy historia, jego wysiłek był zbędny gdyż Karol Wojtyła zorganizował spisek przeciwko własnemu ciału i wbrew obawom wszystkich przeżył. A potem przeżył jeszcze wiele lat ale to zupełnie inna historia, na którą możecie, na przykład, wybrać się do kina.
Historia nawet fajna ale napisana w tak rozwlekły sposób, że modliłem się o koniec. A on nie chciał nastąpić. I ciągnęła się ta opowieść niczym dobra, Szwedzka prezerwatywa a ja umierałem z nudy. Odradzam, zwłaszcza na początek znajomości z prozą Clancy'ego, bo można się zniechęcić skutecznie. A szkoda by było, bo zdarzyło mu się napisać rzeczy naprawdę świetne. O których już wam tutaj kiedyś opowiadałem.
Nie taki już znowu nowy Pratchett czyli Ostatni kontynent. Pierwsza od dłuższego czasu historia ze Świata Dysku, która wzbudza głównie szczery śmiech. Terry mniej filozofuje a bardziej bawi. I bardzo dobrze. Po świetnych ale dołujących Pomniejszych Bóstwach, po świetnych ale dołujących Ciekawych czasach, po dobrym ale dołującym Bogowie, Honor, Ankh Morpork dostałem dobry Ostatni kontynent. Przygody bohaterskiego Rinso na kontynencie, który ze wszech stron jest morzem opasan spowodowały coś, czego dawno już nie przeżywałem - popłakałem się ze śmiechu (scena strzyżenia owiec jest absolutną perełką). Wielokrotnie. Czego i wam życzę.
Nie życzę wam natomiast takiej dawki irytacji, jaką ja przeżyłem. Do tej chwili lubiłem magów. Owszem, są głupawymi, zadufanymi, nadętymi bufonami. Ale Terry opisywał ich przywary w ten sposób, że wzbudzali u mnie coś na kształt sympatii. Natomiast w Ostatnim kontynencie są bandą debili, bo inaczej ich nazwać nie potrafię. Jedynymi ostojami normalności pozostają Myślak Stibbons i... kwestor. Tak, ten sam kwestor, który bez pigułek z suszonej żaby, błąka się po labiryntach umysłu i czasoprzestrzeni i chyba tylko dzięki sympatii jakiegoś bóstwa nie zanieczyszcza sobie odzienia i nie wpada na wyjątkowo złośliwe słupy, drzewa i kolumny. Powiem krótko - pod koniec książki modliłem się żeby ich wszystkich szlag trafił. Chyba nikt i nigdy u Pratchetta mnie tak nie zirytował jak ta banda eunuchów. Nawet laska Czarodziciela była sympatyczniejsza. A poza tym, nie ma zmartwienia koleś.
Miła pani z wydawnictwa Amber oszukała mnie. I chwała jej za to. No dobra, może nie oszukała. Ale dzięki nieprecyzyjności jej informacji, liczyłem na drugi tom Olimpu w okolicach czerwca a dostałem go w marcu. Co tu pisać, czego bym nie napisał o cyklu wcześniej? Może tylko to, że historia dobija do mniej lub bardziej (co kto lubi) szczęśliwego końca. A o konstrukcji, fabule i narracji mógłbym powtórzyć dokładnie to, co pisałem w styczniu. Samo dobro. Może poza kilkoma rozwiązaniami, które Simmons zaczerpnął ze swojego wcześniejszego cyklu Hyperion/Endymion, no ale przecież nie o to chodzi żeby się, niczym jakiś analno-retentywny krytyk, szczególików niepsujących pozytywnego odbioru całości czepiać, nespa? Skompletować cykl i do lektury zasiad. Bez szemrania.
Jeżeli kilka osób mówi, że coś jest dobre, to mam prawo być niedowiarkiem. Jeżeli to samo mówi osób kilkanaście, wrodzona ciekawość każe mi udać się do księgarni i owo dobro kupić, przeczytać i opisać (z tym ostatnim bywa czasem różnie ale pozostańmy w tej konwencji). W taki to właśnie sposób zapoznałem się z panem Carlosem Ruizem Zafonem a ową super książką miał być Cień wiatru. No właśnie, miał być. Zapowiada się nieźle - nasz narrator, Daniel Sempere, zostaje pewnego dnia zaprowadzony przez swojego ojca (księgarza/antykwarystę) do niezwykłego miejsca. Jest to Cmentarz Zapomnianych Książek. Zgodnie ze starym zwyczajem Daniel ma wybrać, kierując się jedynie intuicją, książkę swojego życia. Trafia na 'Cień wiatru' niejakiego Juliana Caraxa. Książka trafia naszego bohatera z siłą ekspresu TGV, w związku z czym świeżo upieczony właściciel knigi postanawia dowiedzieć się czegoś więcej o autorze i znaleźć inne jego powieści. I tutaj na scenę wchodzi Suspens gdyż okazuje się, że wszystkie egzemplarze książek Caraxa zostały zniszczone. Najprawdopodobniej przez dosyć podejrzanego typa kryjącego swoją twarz i przedstawiającego się imieniem złowieszczym. Niepokojące w tym imieniu jest to, że tak Carax nazwał w Cieniu wiatru Szatana. A Cień wiatru będący w posiadaniu Daniela zdaje się być ostatnią istniejącą książką Caraxa.
Na razie wszystko fajnie, zanosi się bez mała na gotycki horror w scenerii Frankistowskiej Barcelony, człowiek czyta, czeka, czyta dalej, czeka, czyta jeszcze dalej. No i się nie doczekuje. Bo miast dobrej książki o książkach dostałem 500 stron Mody na sukces na papierze. Albo Dynastii. Nie jestem fanem rozbudowanych, obejmujących cztery pokolenia sag rodzinnych. Umiarkowane zainteresowanie wzbudza u mnie ciągnąca się od dwóch pokoleń wróżda rodzinna. Wali mnie fakt, że syn przespał się z matką, ojciec z ciotką a brat z wujkiem. A w okolicach połowy książki zostałem przywalony taką ilością materiału biograficznego, że zaczęły mi się te wszystkie gałęzie rodowe, koligacje, mezaliansy i tragiczne romance mylić w sposób mogący sugerować, że posiadam zdolność kojarzenia na miarę pantofelka. I przywaliło mnie to z taką siłą, że przesłoniło kilka jasnych punktów tej powieści. Bardzo dobry pomysł to wspomniany Cmentarz Zapomnianych Książek. Miejsce magiczne, erotyczny sen każdego nałogowego czytelnika, wymarzony azyl. Świetną kreacją jest Fermin - erudyta, intelektualista a do tego wyszczekany cwaniak, który z niejednego pieca chleb jadł. Na tle pozostałych papierowych postaci wypada zaiste imponująco. Bo widzicie, Zafon nie miał ambicji stworzenia dogłębnie przemyślanych i kompletnie skonstruowanych bohaterów. Nie, on kreśli swoje postaci grubą kreską (z nielicznymi wyjątkami, vide Fermin) w wyniku czego każdy dostanie coś dla siebie. Znaczy kogoś kogo będzie mógł lubić, żałować, współczuć, kibicować albo nienawidzić (na przykład karykaturalnie złowieszczy policjant Fumero). Wierzcie mi, nie jestem fanem Dostojewskiego i werystyczne patroszenie ludzkiej jaźni nie jest mi podczas lektury do szczęścia potrzebne ale taka prostota, niebezpiecznie przesuwająca się w stronę prostactwa, przeszkadzała nawet mi.
Mógłbym jeszcze poznęcać się nad kilkoma aspektami tej książki ale nie chce mi się, bo to wolny kraj a ja muszę ślinę zostawić sobie na inne pozycje. Z jakichś powodów jest to bestseller i się ludziom podoba. Mi nie bardzo. Zafon miał niegłupi pomysł, wplótł w narrację kilka fajnych rozwiązań fabularnych, stworzył jedną kapitalną postać po czym wszystko to zalał łzawo-sentymentalnym sosem, w którym pławią się cztery pokolenia kilku szacownych, Barcelońskich rodów. I to właśnie spowodowało u mnie niestrawność. Raczej odradzam.
Mam zgryz przy ostatnio przeczytanym Archerze. Bo nie bardzo wiem, co o Dzienniku Więziennym (w trzech częściach) powiedzieć, żeby nie skłamać, bo sercem jestem po stronie pisarza ale zmysł krytyczny mówi coś innego. No konfuzja. Jeffrey Archer został skazany na 4 lata za jakieś krzywoprzysięstwo i matactwa procesowe. Pierwsze trzy tygodnie spędził w więzieniu Belmarsh, zwanym przez osadzonych Piekłem. Potem przewędrował do Wayland (Czyściec), by wylądować w zakładzie otwartym North Sea Camp (Niebo) a na koniec, w wyniku niesympatycznych zdarzeń powrócił do Piekła - tym razem w Lincoln (tego kawałka swojego więziennego życia Archer już nie opisuje).
Ogarniając całość, czytało mi się to kiepsko. Za mało tu Archera, za dużo beznamiętnego kronikarza, który pisze swój dziennik słowami wypranymi z emocji (w 90 procentach zawartości). Ja rozumiem, że nuda, że rutyna, że reżim, że dzień ułożony od pobudki do zaśnięcia przez władze więzienne. Ale na Boga, ile można czytać o tym, że wstałem o 5:00, pisałem 2 godziny a potem narzekałem na śniadanie, obiad i kolację? Rozumiem również, że szlachcic, konserwatywny polityk i autor poczytnych książek może wiedzieć niewiele o więzieniu ale dziecięce zdumienie na wieść o tym, że skazani przemycają do więźnia prochy w odbytnicy? A gdzie mają przemycać - w kieszeniach? No i narzekanie na więzienny wikt - przecież nawet dziecko wie, że tiurma to nie Sheraton i utyskiwania na niejadalny obiad zaczynają męczyć gdzieś w okolicach 20 strony. Na 30 stronie życzyłem mu, żeby mu w końcu ta woda Evian, kupiona w kantynie, się skończyła. Bo byłaby szansa na bardziej żywą akcję.
No właśnie - większość książki zajmują powtarzające się i przeraźliwie nudne opisy codziennej, więziennej rutyny. Rozumiem, że fakt osadzenia szanowanego członka społeczeństwa razem z mordercami, gwałcicielami i resztą nieudanej trzody ludzkiej, może spowodować u niego poważne zmiany w psychice. Ale wolałbym, mimo wszystko, czytać Archera znanego z Kane i Abla, Kołczanu pełnego strzał czy Co do grosza. Cały ten dziennik jest porażająco beznamiętny, pisarz okazuje jakieś emocje tylko wtedy gdy opisuje wyjątkowo pokręcone historie skazańców (niestety dla czytelnika, tych pokręconych nie ma aż tak dużo), problem narkotyków w więzieniach i gdy krytykuje Brytyjskie władze więziennicze. W tych momentach czyta się to z prawdziwą przyjemnością pomimo niesympatycznej tematyki. Poza tymi wtrętami lektura jest tak samo pasjonująca jak moja tygodniowa lista zakupów: proszek do prania, zgrzewka wody (Cisowianka zamiast Eviana) i piwo, dużo piwa. Ale u mnie przynajmniej marki browaru się zmieniają. Nie polecam.
A na koniec ciekawostka - ostatni weekend upłynął mi na porządkowaniu mojej biblioteczki. Z przemiłymi pomocniczkami, którym chciałbym z tego miejsca bardzo, ale to bardzo podziękować, przewaliliśmy tonę książek, każdej zrobiliśmy tatuaż exlibrisem i wpisaliśmy je do katalogu. Na razie mam 1117 pozycji na składzie (plus 5 dokupionych wczoraj oraz Cryptonomicon leżący u znajomych). Do zrobienia pozostała połowa najwyższej półki w regale, mały ale zgrabny stos albumów oraz 3 albo 4 kartony wypakowane małymi formatami - mam plan żeby spacyfikować resztki do końca maja. Kurde, nawet nie wiedziałem, że tyle tego nakupiłem przez wszystkie lata nałogu.
Well, wcale nie było tego aż tak dużo, jak mi się przed zasiadem wydawało. Pewnie dlatego, że wyciąłem spory kawałek o ostatniej części Mrocznej Wieży (rozbudowany znajdzie się nie jako kawałek o VII tomie, a jako podsumowanie całego cyklu). Do tego pod nóż poszedł ostatni Łysiak, bo muszę się mu bliżej i szerzej przyjrzeć. A także perełkowe peregrynacje po Irlandii, nad którymi też miarkuję się pochylić. Znakiem tego będzie mało pozycji ale za to treściwie. Do poczytania.