Miasto Grzechu warte
Jestem złym człowiekiem i nie czuję się z tym najlepiej. Ale czasami człowiek nie może się powstrzymać i wyskoczy przed szereg. I najczęściej ma to miejsce na okoliczność długo wyczekiwanych premier. Otóż widzicie, w 'długi weekend' popełniłem wykroczenie. A może nawet przestępstwo. Obejrzałem mianowicie Sin City. Tak, ściągnięte z netu.
Nie mam zamiaru się tutaj usprawiedliwiać i grać ostatniej dziewicy w burdelu, bo na divixach trochę rzeczy zdarzyło mi się obejrzeć. A dlaczego? Nie, nie dlatego, że nie stać mnie na kino, do którego zresztą czuję wielki sentyment (kiedyś pisałem o tym, jak to w kinie praktycznie się wychowywałem więc nie będę się powtarzać). Stać mnie - w mniejszych kinoteatrach bilety można kupić za 10-12 złotych czyli w cenie 2 piw w lokalu. Po prostu od momentu (którego nawet nie potrafię dokładnie umiejscowić w czasie i przestrzeni) gdy sale kinowe zamieniły się w jadłodajnie i kluby dyskusyjne, straciłem serce do ich odwiedzania. Oglądanie filmu w sytuacji gdy z jednej strony człowiek powstrzymuje odruch wymiotny (nienawidzę zapachu popcornu - taki mam fason w powonieniu) a z drugiej odruch prostowania ręki w dobrze mierzonym strzale w usto gawędziarza głośnego (wszak trzeba trzem rzędom objaśnić o co jest kaman w zapuszczanym właśnie obrazie), mija się z celem, jakim jest rozrywka i przeżywanie obrazów, dialogów i dźwięków. Właściwie chodzę tylko na pokazy organizowane przez nasze pisma (nasze, czyli wydawane przez wydawnictwo, w którym zarabiam na kieliszek chleba i kredyt) i przedpołudniowe seanse weekendowe w mniejszych kinach (mało ludzi). I pomyśleć, że jeszcze 4-5 lat temu do kina biegałem 5-6 razy w miesiącu. Przykre, że w tym akurat przypadku panta rhei zmeandrowało w stronę zwyrodnienia pewnego rytuału (przynajmniej dla mnie). I chociaż staram się tego unikać, to wkleję tutaj kawałek mojego posta z grupy pręgierz, (dawno temu na nią pisywałem), w którym opisałem pokrótce co działo się podczas porannego seansu w Multikinie (Władca Pierścieni cz.1).
No właśnie - miałem nie, ale tak. Bo wiecie, ja już po. Dzisiaj. Rano. Pierwszy seans w Multikinie. Miało być pusto. Nalazło się chamstwa smrodzącego popcornem, siorbiącego polokoktę przez słomki i szeleszczącego torebkami z czipsami. Jakiś żartowniś tutaj albo na pl.rec.film napisał, że rano mam szansę trafić na wycieczkę szkolną. Jak znajdę w prywatnym archiwum kto to był, to podeślę do niego kilku czarnuchów z obcęgami i palnikami. Trafiłem. Czterech młodocianych dżętelmenuf z onej wycieczki zasiadło za moimi plecami i zaczęła się strefa wyszynku: popcorn, polokokta z kubła, polokokta z puszki (pssss...), chipsy i jakieś smrodliwe gówno zapodawane z foliowego worka. Plus elementy kina interaktywnego czyli regularne strzały z buta w mój fotel. Oraz oczywiście pogwarki przy barku na temat tego, co akurat widać na ekranie. W momencie gdy hobbici warzyli sobie jadło, odwróciłem się do onych młodzieniaszków i grzecznie poprosiłem ich o zaprzestanie kopania w mój fotel. A jako, że w sobotnią noc bezsenną, potraktowałem swoją umęczoną czaszkę żyletką, to prośba odniosła skutek natychmiastowy. Przestali kopać ale dalej gadali. Ja tam niespotykanie spokojny człowiek jestem, ale jak podczas przeprawy drużyny przez Khazad-dum, młodzież owa poczęła rzucać pokrywkami od polokoktowych kubków w koleżanki siedzące nieco z boku dwa rzędy niżej oraz głośno dawać wyraz swej radości z tego powodu, nie zdzierżyłem. Wstałem, odwróciłem się do nich i stwierdziłem: 'albo się uspokoicie, albo się przesiądziecie, albo wam wszystkim dopierdolę' (pardon my french ale się we mnie gotowało). Reszta seansu upłynęła mi błogo, bo życzenie swe wyraziłem na tyle głośno, że ludzie siedzący dokoła (już nie z wycieczki szkolnej) potraktowali moje żartobliwe napomknienie poważnie i również przestali spożywać, przestali gadać i zaczęli w końcu oglądać film. I dobrze, bo pora była ku temu najwyższa.
I żeby było wesoło, w owej opowieści nie ma ani grama przesady. Przyznacie, że takie rzeczy potrafią skutecznie zniechęcić do wizyt w gastrokinie.
No i tak sobie pieprzę kwieciście przez stronę A4 a wy pewnie nie za bardzo wiecie o czym. Przecież o Sin City miałem pisać. Ale najpierw kolejny rys historyczny. O istnieniu projektu pod tym tytułem dowiedziałem się kilka miesięcy temu. Ponieważ do ekranizacji komiksów mam stosunek ambiwalentny, nie wyczekiwałem tego filmu jakoś specjalnie, bo po pierwsze nie znałem komiksu a po drugie wiedziałem, jak to się skończy: chcieliśmy dobrze, wyszło jak zwykle. Moje podejście zaczęło się zmieniać po obejrzeniu trailera, który, co tu dużo gadać, wstrząsnął mną porządnie. I myśl taka niesforna przebiegła mi przez głowę - a może tym razem się uda? Jakiś czas potem, korzystając z okazji, jaką stanowiła wizyta u szalonej kolekcjonerki komiksów Kyi, sięgnąłem po jedną z części Sin City. Tytułu nie pomnę ale trafu trzeba było, że ta właśnie historia stanowi klamrę spinającą trzy opowiedziane w filmie. Urzekła mnie treść i kreska. Od tego właśnie momentu zacząłem przebierać nogami i wyglądać Polskiej premiery. I po raz kolejny dystrybutor pokazał, że ma jaja - premiera światowa odbyła się na Prima Aprilis zaś my dostaniemy Sin City w połowie czerwca, co z punktu widzenia robienia kasy zdaje się być strzałem w stopę. Nie czarujmy się - lwią część widowni stanowić będzie młodzież szkolna. Która to młodzież tydzień po premierze kończy szkołę i najprawdopodobniej uda się na jakieś wakacje. Nie wiem czy tydzień wystarczy żeby zapełnić sale w stopniu zadowalającym ale z drugiej strony co ja, prosty wyrobnik, mogę wiedzieć o kinowym interesie? Poza tym trzon potencjalnej widowni oleje dwumiesięczny okres oczekiwania na ciacho i sobie owo ciacho ukradnie. Z netu. I tego nie jestem w stanie zrozumieć - czy to jakieś umowy międzynarodowe i narzucona przez producenta kolejność premier światowych, czy świadome zabiegi dystrybutorów krajowych. Nieważne zresztą, bo miałem o filmie pisać a znowu mnie zniosło.
Sin City jest filmem powalającym - scenariuszowo, klimatycznie i wizualnie. Wnioskując na podstawie jednej historii, którą czytałem, zakładam, że i pozostałe są bardzo wierne oryginałowi. Dialogi prawie żywcem przeniesione z kart komiksu. Niektóre ujęcia to skalkowane plansze. Całość utrzymana w konwencji czarno-białej, z rzadka pojawia się kolor i jest to z reguły czerwień. Ale nie jest to krew - czerwone są usta kobiety, pościel, sukienka. Krew jest biała. Aha, jest jeszcze Yellow Bastard (kolor pewnie sami zgadniecie), błękitne oczy i złoto-blond włosy. Z tym, że czerń i biel daleka jest od tych, jakie znamy ze starych filmów. Brak tego rozmglenia na krawędziach - wszystko jest ostre jak żyleta. Nie, no trzeba to zobaczyć, bo nie bardzo wiem jak to opisać. Kilka niezbyt udanych efektów specjalnych nie psuje całości i ogląda się to z zapartym tchem. Naprawdę nowa jakość (mówię tak na podstawie tego, co w życiu obejrzałem - jeżeli się mylę, proszę o sprostowanie).
Klimat - nabudowany po pierwsze sposobem sfilmowania historii. Po drugie muzyką. Po trzecie scenografią. I po czwarte wreszcie - opowiedzianymi trzema historiami (shortów z Joshem Hartnettem, które otwierają i zamykają film nie liczę, bo trwają łącznie jakieś 4 minuty). Lećmy zatem po kolei.
Muzyka - gra w tle, zupełnie nienachalnie i na dobrą sprawę zdawałem się jej nie słyszeć. Po czym okazało się, że utrzymane w klimacie starych, Holywoodzkich produkcji, melodie są integralną częścią opowieści. Tak sobie czytam, co napisałem i dochodzę do wniosku, że chyba bełkoczę. Chodzi o to, że istnienie muzyki w tle dostrzegłem po jakiejś pół godzinie gdy okazało się, że mnie zaczarowała niepostrzeżenie. Jaśniej nie potrafię.
Scenografia - witamy w piekle. Sin City to nie jest miejsce, które wybralibyście na dwutygodniowy urlop. Gotham City to przy nim wesołe miasteczko. Ponure zaułki z Harry'ego Angela zdają się być bukoliczną okolicą. Wąskie uliczki z Blade Runnera jawią się niczym Fifth Avenue w południowym słońcu. Mroczna, asfaltowa dżungla w najlepszym wydaniu. Z całym dobrodziejstwem inwentarza.
I wreszcie trzy historie, które opowiedział nam Rodriguez. No i mam zgryz, co wam opowiedzieć, żeby nie zepsuć. Powiem może tak: spodziewajcie się wszystkiego najgorszego. Happy end w Grzesznym Mieście nie występuje. A nawet jeżeli występuje, to jest gorzki niczym płyn Lugola. Ponure, przygnębiające historie niosą jednak malutki promyczek nadziei na to, że nie wszyscy w tym mieście to świnie. Ich męscy bohaterowie nie są może ludźmi dobrymi (oprócz Hartigana) ale miasto nie zabiło w nich takich uczuć jak miłość, poświęcenie i, jakkolwiek by to dziwnie nie zabrzmiało, szorstkiej szlachetności, swoiście pojmowanego honoru i cokolwiek wypaczonego poczucia sprawiedliwości. Dlaczego tak kluczę? Ano zarówno Marv, jaki i Dwight to w sumie wredne typy. Bez zmrużenia oka szlachtują tłumy przeciwników i nie mają żadnych wątpliwości co do słuszności swojego postępowania - być może przyjdzie zginąć samemu. Ale na pewno przy okazji śmiercią gwałtowną zakończą swój żywot tłumy oponentów. Z jednej strony nie chciałby spotkać tych herosów w ciemnym zaułku ale gdyby zdecydowali się mi pomóc, to miałbym pewność, że moi krzywdziciele zostaną wdeptani w beton. Dosłownie. Twardo prą do przodu i nie zaprzątają sobie głowy stosami trupów piętrzących się na ich drodze. Lubię takich wrednych skurwieli ale pozostałej części widowni z trudem może przyjść wykrzesanie choćby odrobiny sympatii dla nich. No dobra, zamąciłem już chyba dostatecznie mocno. Jeżeli wam to pomoże, to podczas seansu miałem dalekie skojarzenia z książką Ja, Gelerth.
Co jeszcze na tapecie? Ano ktoś musiał tych twardzieli zagrać. I wielkie brawa dla Rodrigueza za wydobycie z niebytu i odkurzenie lekko nadjedzonego przez mole Mickeya Rourke. Dwa lata temu dał mu szansę w Desperado 2, chociaż nie była to duża rola. W Sin City Rourke zagrał najdzikszego kolesia i Marv jest zdecydowanie najlepszą kreacją w filmie. Co jest sporym zaskoczeniem zważywszy na to, w jakiej charakteryzacji twarzy przyszło Mickeyowi grać. Przyznam się szczerze, że mocno mnie Rourke zaskoczył, tym bardziej, że z żalem, kilka lat temu go skreśliłem. Z żalem, bo miałem, i zawsze będę mieć w pamięci jego role w Harrym Angelu, 9 i pół tygodnia, Homeboy, Last Outlaw (porażająca rola psychopatycznego konfederackiego pułkownika Graffa) czy w Ćmie barowej. A jak mi zniknął na 10 lat (jakichś tyłów granych u trzecioligowców nie liczę), stwierdziłem, że Hollywood przeżuło i wysrało kolejnego dobrego aktora. Mam nadzieję, że Sin City pozwoli mu wyjść z niebytu. Aha, w filmie dosyć istotną rolę grają wewnętrzne monologi bohaterów płynące z offu. Rourke wygrał nie tylko aktorsko - jego wokal literalnie zwala z nóg. W odróżnieniu od monotonnego głosu Willisa (Hartigan) i nieco zbyt teatralnego Owena (Dwight). Rola zagrana na pięć z plusem. Willis w swoim dobrym i nieskomplikowanym stylu - dwie miny, pokancerowana, zbolała twarz, dziesięć postrzałów i głównie widzimy go mniej lub bardziej złomotanego. Ale przecież za to go między innymi kochamy. Może z lekkim trudem przyjdzie nam uwierzyć, że kreowana przez niego postać ma coś około 70 lat ale jak ktoś komiksu nie czytał, to pewnie nawet nie skojarzy tego faktu. I w końcu Owen, którym zachwycałem się podczas oglądania Closera. Tutaj wypadł mniej korzystnie gdyż zupełnie nie wiedzieć czemu uteatralnił swojego bohatera. Jakoś mi to zgrzytało, bo w takim filmie nie powinno słyszeć się skrzypienia desek sceny a co najwyżej skrzypienie nadwyrężanych kości. No i te napuszone teksty o Walkirii, nienasyconej żądzy krwii i Matce Teresie. Ale jest to mała łyżeczka dziegciu bo to chyba nie on swoje dialogi wymyślał, nespa?
Bokami przemyka pierwsza liga Hollywood: zmieniony prawie nie do poznania Benicio del Torro (gra wyjątkowo niesympatycznego typa), nie mówiący ani słowa Elijah Wood (najbardziej mroczna i psychopatyczna postać w filmie), zamieniony w Yellow Bastarda Nick Stahl (kibicuję mu odkąd zobaczyłem serial Carnivale - wybaczam mu nawet dupowatego Connora z Terminatora 3), Michael Madsen jako niezbyt lojalny partner Willisa (pokochałem go po obejrzeniu Reservoir Dogs i dlatego z nieodmienną radością witam jego obecność na srebrnym ekranie), Josh Hartnett w miniroli płatnego zabójcy (niczego nie zdradzam, dowiadujemy się o tym w 3 minucie filmu), Michael Clarke Duncan jako duży, wredny czarnuch ze szklanym okiem (jakoś go polubiłem za Armageddon i Zieloną Milę) i dawno niewidziany Rutger Hauer, w niewielkiej niestety roli kardynała Roarka (podobnie jak Rourka, częściej chciałbym go oglądać, chociaż z drugiej strony lata swoje już ma).
Być może co bardziej spostrzegawczy zadają sobie pytanie: czy to film wyłącznie o facetach? Ano nie, tyle tylko, że kobiety w Sin City są jedynie ornamentem. I jak już zdążyłem zauważyć w różnych recenzjach, jest to jeden z największych zarzutów stawianych filmowi. Ano mianowicie, że jest seksistowski, mizogyniczny i antyfeministyczny. Bo kobieta, jak już się na ekranie pojawia, to albo goła, albo dziwka. Tertium non datur. Przesadzam oczywiście ale niewiele. Jedyna 'nieskalana' postać, to Nancy Callahan - ani się nie obnaża za bardzo, ani nie kurwi. Problem polega z nią niestety na tym, że w komiksie nie było jej za wiele ale jak już się pojawiała, to elektryzowała. Zarówno czytelnika, jak i Hartigana (jej obrońca). A w filmie co? Ano nic. Jessica Alba jest kompletnie nijaka. Ładniutka (chociaż dalibóg nie wiem dlaczego tłumy widzą w niej najseksowniejszą aktorkę w Hollywood) ale nie była w stanie przekonać mnie do tego, że mężczyzna mógłby się dla niej poświęcić tak, jak zrobił to Hartigan. Reszta pań poprawna ale co z tego, skoro pojawiają się one na ekranie na moment (może oprócz Gail, która, jakkolwiek dosyć seksowna, bardziej w zachowaniach przypomina faceta) i stanowią tło dla poczynań napakowanych testosteronem po uszy samców. Ot, takie tło. Doszło do paradoksalnej sytuacji, że najbardziej wyrazistą postacią damską (przynajmniej dla mnie) jest Miho - perfekcyjna maszyna do zabijania o twarzy anioła. Tyle tylko, że nie wypowiada ani jednego słowa.
No i wreszcie najcięższe działo (tak, tak, nagie panie negocjowalnego afektu nie są tak straszne jakby się zdawać mogło) - praktycznie wszystkie kobiety są przez panów poniewierane, popychane, poniżane, bite, kopane i ustawiane w szeregu. No tak to jest politycznie niepoprawne, że zgroza. Słaba płeć, która bez kwadratowych kolesi nie potrafiłaby się nawet wysikać (Miho stanowi wyjątek) to w Sin City reguła. A jak się już trafi jedna przedsiębiorcza, to okazuje się, że jej przedsiębiorczość polega na zdradzie. Rzecz jasna panowie muszą mieć się dla kogo poświęcać i dlatego niezbędne są bezradne panie, ale śledząc fora dyskusyjne doszedłem do wniosku, że Rodriguez na spółkę z Frankiem Millerem, mocno nadepnęli kobietom na odcisk. A tak swoją drogą, świetna robota, jaką wykonał ten ostatni przy scenariuszu, powinna przekonać każdego, że to twórcy komiksu (jeżeli jeszcze żyją) powinni scenariusze na podstawie swoich komiksów tworzyć.
Na koniec zaś ostrzeżenie - to, że mi coś w filmie odpowiada, nie oznacza, że i wam się spodoba. Sin City to film wysoce sadystyczny. Szlachtowanie małp homo sapiens przebiega w bardzo wyszukany sposób. A to komuś twarz wbito w deski podłogi, innego wykastrowano ręcznie, kolejnemu obcięto tył czaszki, jeszcze innego rozkawałkowano, zaś obrzydliwymi ochłapami pożywił się jego pies. No i mój ulubiony fragment: Dwight ze słowami 'dałem mu poznać, że nie żartuję', wbija najemnikowi nóż w płuco i przystępuje do przesłuchania. Jest więcej równie radosnych kawałków i niektórzy Bogu będą pewnie dziękować za to, że krew w filmie jest biała. Bo mimo wszystko, w tej brutalności brakuje komiksowej umowności (wot, rymownik częstochowski). W przeciwnym wypadku dostalibyśmy skrzyżowanie rzeźni z burdelem. Nawet jeżeli niektóre one-linery śmieszą.
A teraz trzeba jakoś by to zebrać do kupy i podsumować. Otóż uważam, że Sin City jest najlepszą ekranizacją komiksu, jaką zdarzyło mi się oglądać. No dobra, ex aequo z pierwszą częścią Batmana. Ten ostatni ma przewagę pod względem psychologicznej głębi postaci, Sin City zwycięża mrokiem. I mam na myśli nie tylko mrok zaułków miasta. Przede wszystkim chodzi o mrok drzemiący w każdym z bohaterów. Aha, i żebyśmy się źle nie zrozumieli - postacie w Sin City nie są płaskie. Ba, jak na ekranizację komiksu, twórcy poszli moim zdaniem bardzo głęboko w patroszenie jaźni bohaterów, co stanowiło dla mnie miłą niespodziankę. W Batmanie było po prostu bardziej.
Grzeszne Miasto polecam, chociaż lekko ambiwalentnie - nie dla każdego dawka brutalności i przemocy będzie do strawienia. Świetny film, nawiązujący do najlepszych dokonań kina noir, chociaż nie spodziewajcie się chłodnego Boogeya, eleganckiej Bacall czy staroświecko złowieszczego Lorre'a. Takie, rzec by można, modern noir, przebijające swoim zgangrenowanym klimatem znakomitą większość mrocznych filmów, jakie zdarzyło mi się obejrzeć. A teraz, nasycony i usatysfakcjonowany, mogę poczekać na premierę kinową. No bo chyba nikt z was przez chwilę nie wątpił w to, że ja to muszę zobaczyć na dużym ekranie. Dla takich filmów kino jest jedynym miejscem gdzie można ich w pełni zasmakować. Dlatego w czerwcu ponownie przespaceruję się ulicami Grzesznego Miasta. Do zobaczenia w multipleksie. Nawet jeżeli ma mnie znowu od popcornu zemdlić.