06-05

Jako niewolnik dykteryjek, dygresji i wtrętów, jestem widać skazany na wciskanie ich gdzie się tylko da. No i tym razem też się nie obędzie - wrzucę nie tyle dykteryjkę co zbiór luźnych uwag, które mi się w głowie wylęgły po powrocie z Krakowa.

Streszczając się powiem, że zrodziła się okazja, coby długi weekend spędzić w grodzie Smoka, Kraka i Wandy, co to folksdojcza nie chciała. Okazja polegała na dogodnym (zarówno z punktu widzenia finansowego, jak i komfortowego) transporcie do i darmowym noclegu w. Do i w Krakowie, rzecz jasna. Grzechem byłoby nie skorzystać, tym bardziej, że alternatywą było siedzenie w domu i ewentualne wycieczki rowerowe do Powsina.

Przyznacie zatem, że wyboru wielkiego raczej nie miałem - spakowałem walizki i 1 maja, we wczesnych godzinach popołudniowych, dotknąłem swymi stopami krakowskiego bruku.

Znajomi wynajmują mieszkanie w sąsiedztwie Rynku więc wiadomym od razu było gdzie będziemy się bawić. No i się bawiliśmy. Powiem tylko, że do następnej wypłaty pozostało ponad 3 tygodnie a mi na koncie zostało około 90 złotych. No ale dobra zabawa nie ma ceny więc łez próżnych wylewać tutaj nie będę.

I obiecana garść uwag na temat grodu Kraka. Pierwsze co mnie uderzyło, to ceny w lokalach wszelkich. W okolicach ścisłego Rynku, najdroższe piwo, jakie udało mi się znaleźć, kosztowało 6 złotych. Najtańsze znalazłem za 4 złote w barze Pinokio, chociaż tam skusiłem się na Heinekena za 4.50. I ta ostatnia kwota to standard dla lokali, które podczas tych kilku dni odwiedziłem. Ewenementem zaś całkowitym był 'Wściekły pies' (wódka, sok, tabasco) za 3 złote - po tak haniebnie niskiej cenie drinki owe oferowane są w lokalu 'Dym'. Przyznacie więc, że czas przy szklanicy zimnego piwa można w Krakowie spędzić bez obawy o terminalne nadwyrężenie finansów (ja swój skarbczyk spacyfikowałem z powodów nieco innych niż ceny alkoholi w lokalach).

No ale sam alkohol dobrej imprezy i atmosfery nie czyni (chociaż znam wielu, którzy zadadzą kłam temu stwierdzeniu) - ważny jest też klimat miejsca, w którym siedzisz. No i tutaj jest prawdziwy łyżew pogrzebany. Odniosłem bowiem wrażenie, że lokale w Krakowie są projektowane i urządzane bez zbędnego zadęcia, nadęcia, patosu i poczucia misji. Tam restauratorzy zdają się mieć w dupie to, czy ich lokal będzie trendy czy też niekoniecznie. Tam po prostu robi się lokale bezpretensjonalne, sympatyczne, przyjazne gościom a przede wszystkim z pomysłem.

Nie wiem, może po Warszawie za mało ostatnio się kręcę ale jakoś zupełnie nie kojarzę fajnego lokalu, z tanim piwem i bez selekcji, do którego mógłbym udać się ze znajomymi i bez krępacji wychylić kufelek czy dwa. W Krakowie takich przybytków znaleźć można całe stado. Pytanie 'skąd te różnice' pozostawię bez odpowiedzi, bo nie chcę tutaj nikogo obrazić.

Trzecia sprawa, to ludzie i to, jak się zachowują. Takie dwa obrazki dla porównania. Dzień pierwszy (a właściwie noc) - znajomi wyciągnęli nas na Stary Kazimierz w celu pokazania kilku fajnych lokali. Wolne miejsca znaleźliśmy w Singerze, w którym drobny zabieg nadał temu miejscu fajny klimat. Po prostu stoliki z maszynami do szycia (obowiązkowo marki Singer) wystawiono na dwór, ustawiono przy nich krzesła, środek lokalu zrobiono w stylu zbliżonym do starej gospody, w tle spokojna muzyka, światło przyćmione, dyskretny bar - wszystko to w sumie dało bardzo miłe zestawienie. No i tak sobie siedzieliśmy na dworze, piliśmy piwo z jednym czy drugim mocniejszym i obserwowaliśmy otoczenie.

A otoczenie fajne - wszystkie lokale w zasięgu wzroku robią takie quasi-ogródki tzn. wystawiają stoliki na dwór. Z tym, że nie zauważyłem czegoś, co w Wawie jest normą czyli zupełnie bezsensownych barierek oddzielających ogródek od chodnika. Mała rzecz a cieszy. Ale ja nawet i nie o tym chciałem - lokale, o których wspominam położone są dokoła placu, na którym na co dzień znajduje się targ staroci. Wieczorem stragany są puste, co skrzętnie wykorzystuje młodzież, która tłumnie gromadzi się w owym miejscu, pije piwo, bawi się i po prostu żyje. Dzięki czemu całe to miejsce żyje również.

jeszcze jedna rzecz mi się w oczy rzuciła. Warszawskie Stare Miasto i okolice umiera ok. godziny 24-1 w nocy. W Krakowie Rynek i okolice tętni życiem jeszcze o godzinie 3 (bo o tej porze najpóźniej wracaliśmy do domu). Mnóstwo otwartych lokali, jakieś budki z jedzeniem, kebabownie, zapiekankownie, McDonald, tłumy ludzi w lokalach, przed lokalami i na ulicach - można się najeść, napić, pogadać z latarnią, podobnie zawianym osobnikiem czy nawet położyć się na środku rynku i robić zdjęcia gwiazdom (rzecz w Wawie raczej niewidziana). Pytanie 'skąd te różnice', pozostawię bez odpowiedzi, bo przecież nie chcę nikogo obrazić.

I taka konstatacja - Warszawa może sobie być stolicą, największym, najdroższym, najprężniej rozwijającym się miastem i co tam sobie jeszcze dopiszemy. Niestety - jeżeli chodzi o imprezowanie w stylu, jaki ja lubię, nie sięga Krakowowi do pięt. Ciekawe dlaczego? Może ktoś się tutaj za bardzo napina na lokale w 'wielkoświatowym' stylu?

Dobra, dosyć narzekania - przyszło mi pracować w Wawie (i żyć nieopodal) więc muszę się przyzwyczaić do Klubokawiarni i Lolka. Amen. Ale do Krakowa mam teraz zamiar wpadać częściej - ciekawe czy się uda.

A teraz przejdę do części zasadniczej, bo przecież o książkach miałem pisać a nie o rzeczach, które robisz w Krakowie będąc na wakacjach. I tutaj rzecz dziwna - pomimo skrócenia ubiegłego tygodnia o 3 dni długiego weekendu, udało mi się jakimś cudem przeczytać 4 książki. Nie wiem co prawda jak to zrobiłem ale wyszło. Lecimy z tym koksem.

Tydzień rozpocząłem od kolejnego Wiecha - Bitwa w tramwaju to dość pokaźny (270 stron) zbiór ;Wiechów' klasycznych i jako takie, nie wymagają żadnej rekomendacji. Tradycyjnie już, w trakcie i po lekturze miałem kolki i skurcze przepony. Ze śmiechu, jak się zapewne domyślacie. Polecam, rzecz jasna.

Po Wiechu przyszła rzecz ze zupełnie innej beczki. Podczas ostatniej wizyty w Taniej Książce, nabyłem za śmieszne pieniądze, dwie książki Karla E. Wagnera. Pisarz ten zaczynał jako psychiatra, potem zaczął bawić się w pracę wydawniczą i redaktorską, współuczestniczył w wydaniu dzieł wszystkich Roberta E. Howarda (ten gość wymyślił Conana) i wreszcie powołał do życia Kane'a.

Kane to mało sympatyczny gość - wielki, muskularny, czerwonowłosy, szalony morderca. U zarania dziejów padł ofiarą klątwy jakiegoś boga i od tamtego czasu przemierza otchłanie czasu. Owszem - celny cios noża, miecza lub strzały może go zabić ale eony, które przeżył pozwoliły mu udoskonalić do perfekcji umiejętność walki wszelkim orężem i dały nadludzką siłę, co czyni zabicie go zadaniem ekstremalnie trudnym. Poza tym rany na nim goją się szybko gdyż jego ciało, w wyniku klątwy nie podlega zmianom wynikającym z upływu czasu. Kane się nie starzeje, nie przybywa mu blizn, nie choruje. Posiada też wiedzę niedostępną zwykłym śmiertelnikom - i tą normalną, i tą tajemną. Na dodatek lata cierpień psychicznych, uczyniły z niego obłąkanego mordercę, człowieka, dla którego odbieranie życia bliźnim stanowi taki problem, jak dla nas wypicie porannej kawa, herbaty lub soku. Niby ma przydomek Dusiciel ale najchętniej obiera życie przy pomocy broni białej, którą włada świetnie. I na dodatek obiema rękami, co często dziwi jego oponentów (ale niezbyt długo, bo Kane jest naprawdę świetnym wojownikiem). Fajny typ, nie?

Kupiłem 'Pajęczynę Ciemności' (chociaż mam wrażenie, że funkcjonuje również tytuł 'Pajęczyna utkana z ciemności') i 'Krwawnik'. O tej pierwszej książce wam opowiem, Krwawnik właśnie kończę czytać i będzie o nim kilka zdań za tydzień.

Co więc mamy w Pajęczynie, oprócz Kane'a? Ano mamy historię, jak to zwykle w heroic-fantasy, bardzo bombastyczną. Co to znaczy? Ano Kane zostaje wynajęty do misji, w wyniku której ma dojść do obalenia Cesarstwa Thovnozyjskiego. A co myśleliście? Że Kane będzie szukał dusijabłek pod dusijabłonią a skarbu pod ołtarzem? Co to, to nie - tutaj gra idzie o wielką stawkę. No i mamy knowania podłe i podstępne, robotę szpiegowską, alians z pradawnymi stworami, zemstę, krew, chaos, gwałt, rabunek, rzeź, pożogę i upadek księstw, królestw i cesarstwa. Dzieje się dużo, bardzo dobrze się to czyta i chociaż miłośnicy Prousta i Dostojewskiego mogą się ze mną w tym miejscu nie zgodzić, to ja stwierdzam, że jest to bardzo dobra rzecz. A żeby uspokoić miłośników literatury 'wysokiej' dodam, że jest to bardzo dobra rzecz w swoim gatunku. Klasyk taki.

Fabuła niezbyt skomplikowana ale nie o fabułę tutaj chodzi. Przynajmniej mnie, bo ja tego typu fantasy czytam nie dla piętrowych intryg, bogatych i wieloznacznych charakterów czy wirtuozowskiego języka. Ja to czytam po to, żeby trochę odreagować i pomarzyć. No bo który z nas, facetów nie wyobrażał sobie czasami, że jest takim muskularnym barbarzyńcą, który wyrąbuje sobie drogę przez życie przy pomocy wielkiego miecza a czas wolny dzieli między wojnę, rzeź, pijaństwo i orgie? Zresztą to nie musi być barbarzyńca. To może być kowboj, najemnik, komandos, poszukiwacz przygód albo odkrywca. Takie nasze małe ucieczki od Układu, który licznymi sznurkami (praca, rodzina, dom, kredyt) uwiązał nas i trzyma mocno podczas gdy dusza aż wyje z tęskonty za bezkresnym stepem, gnijącą dżunglą czy spaloną słońcem pustynią i ciężarem miecza w dłoni albo rewolweru w olstrze.

Ja tak właśnie sobie tłumaczę popularność prostej, rębackiej i krwawej fantasy. Bo chyba każdy facet wyobrażał sobie samego siebie jako takiego Conana czy Kane'a, który nie musi się przejmować tym, że raport trzeba oddać do środy, faktury do czwartku a zestawienie do piątku i jedynym zmartwieniem jest to, czy łowcy głów podążający naszym śladem już od 6 dni, dadzą sobie w końcu spokój, czy też dojdzie do ostatecznej rozprawy w ruinach świątyni, którą widzimy - przytuloną do zbocza góry oddalonej od miejsca naszego biwaku o niecały dzień drogi. Bo jak tak, to, cholera, znowu przyjdzie walczyć w nocy....

Tylko delikatny polor cywilizacyjny tłumi nasze atawizmy i dzieli nas od prymitywnego dzikusa. Ale nie łudźmy się - w sytuacji kryzysowej ten dzikus z nas wyjdzie. Szkoda tylko, że wtedy ci łowcy głów nie będą wyimaginowani.

Dobra, dosyć bawienia się w Kasandrę - lecimy z następną pozycją. Następny był Janusz Zajdel i 'Cylinder van Troffa'. O Zajdlu słyszeli chyba nawet ludzie nie mający kontaktu z fantastyką. Być może nazwisko obiło im się o uszy w kontekście nagrody im. J. Zajdla wręczanej przez fandom. Być może mieli okazję oglądać spektakl teatru telewizji i kojarzą Paradyzję. A być może gdzieś, kiedyś usłyszeli dziwnie brzmiący tytuł Limes Inferior. Nie wiem. Wiem natomiast, że chociaż wydane ponad 20 lat temu, jego książki nie straciły nic na aktualności.

O autorze i jego innych dokonaniach nie będę się rozpisywał w tym miejscu, bo na ten temat dużo słów napisali mądrzejsi ode mnie i nie będę się wygłupiał. O fabule Cylindra - ekspedycja kosmiczna wraca na Ziemię po bodajże 250 latach (probabilistyka, anabioza i te rzeczy). Do Ziemi jednak nie docierają, bo po odebraniu ich sygnałów, ściąga ich stacja na Księżycu. Astronauci zostają poddani kwarantannie i z odprysków informacji budują sobie niezbyt optymistyczny obraz aktualnej sytuacji ludzkości. Na Księżycu mieszkają Ziemianie, którzy kilka pokoleń temu odlecieli z niegościnnej Ziemi, zostawiając na niej zdegenerowaną część ludzkości. Ale oczywiście, jak to u Zajdla, sprawy nie są aż tak proste. Wraz z głównym bohaterem odkrywamy niewesołą prawdę. Mamy też wątek miłosny i pytania o trwałość ludzkich uczuć.

Streszczenie banalne ale właśnie tak mi się z reguły Zajdla streszcza. Ale żeby nie było nieporozumień - Zajdel nie jest banalny. To głęboka, socjologiczna proza, stawiająca ważne pytania na temat kondycji gatunku ludzkiego. Dla mnie Zajdel to ścisła czołówka wśród Polskich pisarzy sf i chociaż nie zachwyca językiem i popełnił jednego makabrycznego gniota, czyli Lalande 21185 (ale była to chyba jego pierwsza rzecz i to może tłumaczyć jej miałkość), to jego książki nie pozostawiają obojętnym na pytania w nich postawione i jako takie, znajdują się w moim prywatnym kanonie. Rekapitulując - trzeba znać.

A na koniec znowu stary, dobry Stephen King. Tym razem nie mogłem się oprzeć i po okazyjnej cenie kupiłem Cujo. Tytułowy Cujo to wielki (100 kg) bernardyn, który pewnego dnia, podczas pościgu za zającem, wkłada łeb do jamy, która okazuje się być wejściem do podziemnej groty. Próbując dokopać się do szaraka, Cujo płoszy zamieszkujące ją nietoperze. Jeden z nich rani psa w nos i zaraża go wścieklizną. Od takich właśnie drobiazgów King lubi zaczynać swoje książki i chociaż wiemy, że strzelbą, która wystrzeli będzie ów pies, to jednak King nie jest tanim wyrobnikiem. Wiemy, że Cujo zafunduje nam grozę (dla której wszakże kupuję Kinga) ale nie wiemy do końca jaką. Wiemy, że ktoś zginie ale giną nie tylko ci, których typowaliśmy. Więcej nie napiszę, żeby nie psuć lektury ale powiem jeszcze, że przeprawa z psem nie jest jedynym wątkiem w książce. Oprócz tego dostaniemy jeszcze niewesołą historię kilku rodzin, całą galerię pełnokrwistych bohaterów, solidną dawkę strachu, jeszcze solidniejszą dawkę celnych obserwacji socjologicznych, psychologicznych i społecznych - no wszystko to, do czego King nas przyzwyczaił i za co go uwielbiamy. A o klasie pisarza najlepiej świadczy fakt, że jest w stanie przestraszyć mnie przy pomocy wielkiego co prawda ale kojarzącego się dobrotliwie, psa. I co najlepsze - dostajemy happy end w bardzo nieamerykańskim stylu. Mi się podobało.

Ponieważ ubiegły tydzień był nieco 'krótszy' to nie znalazłem czasu na obejrzenie filmu. Natomiast w Krakowie udało się zawiesić oko na kilku odcinkach 'Przyjaciół' i 'Latającego Cyrku Monty Pythona'. O Pythonach kiedyś opowiem, o Przyjaciołach może też - na razie niech wam wystarczy informacja, że obie rzeczy uwielbiam. A tymczasem - do następnego tygodnia.


Wróć do głównej