I po Matrixie.

Pamiętacie ten dowcip? Jakie jest godło ZSRR? Biustonosz. A dlaczego? Bo oni zawsze i we wszystkim piersi. Otóż i mi się czasami udaje. Nie, nie mam na myśli kolekcjonowania biustonoszy. Udaje mi się czasami być pierwszym. No i właśnie dzisiaj byłem jako jeden z pierwszych na Matrixie Rewolucjach czyli na części wieńczącej trylogię.

Pamiętacie jak pomstowałem na Reaktywację? Na Rewolucje pomstować nie mam zamiaru ale i jakichś specjalnych uniesień po napisie The End nie zanotowałem. Owszem, podobało się ale bez euforii. O fabule króciutko powiem, żeby nie psuć przyjemności płynącej z oglądania. W poprzednim odcinku Neo zniszczył siłom i godnościom łosobistom mątwę i padł bez ducha. Agent Smith wniknął w Bane'a, który w wyniku takiego traktamentu zapadł w dziwną śpiączkę. Obaj panowie leżą w izolatce 'Hammera' głowami do siebie i w tym właśnie miejscu kurtyna opadła, przy okazji ciężko raniąc widzów.

W Rewolucjach dalej leżą - Bane bez serc, bez ducha ale ma dziwny encefalogram zaś Neo bez serc, bez wszczepki... No właśnie - leżą sobie rozkosznie i śpią. Okazuje się, że Neo wylądował na stacji kolejowej między światami. Nie zgrywam się - stacja ta nie jest w realu ale i nie jest też w Matrixie. Nasz bohater uwięziony w dominium Kolejarza nie może nic zrobić boć to przecież nie Macierz i sztuczki z fruwaniem nie funkcjonują. Co gorsza w tej poczekalni rządzi niepodzielnie ów Kolejarz (taki przewoźnik na usługach Merowinga) i Neo dostaje odeń pierwszy z wielu łomotów. Co robić - trzeba czekać.

W tym samym czasie Trinity i Morfeusz postanawiają jeszcze raz odwiedzić Matrixa, spotykają się z Wyrocznią (widocznie odmienioną - poprzednia skorupa gdzieś się zawieruszyła), biorą pod rękę Serafina i idą do Piekła. Nie, to nie jest jakaś parafraza Boskiej Komedii. Idą do klubu Hell, którego właścicielem jest Merowing. I mamy kapitalną scenę rozwałki - coś w stylu wjazdu Neo i Trinity do wieżowca w Matrixie ale to, co zaprezentowano nam w Rewolucjach wygląda o niebo lepiej. Oponenci biegają po suficie i po ścianach, jest dużo ruchu i strzelania ale całość ma jedną wadę. Trwa zdecydowanie za krótko chociaż i tak zapiera dech w piersiach.

Następnie nasi bohaterowie, w swoim stylu proszą Merowinga o pomoc w wyciągnięciu Neo z bardachy. Pierwsza oferta Francuza (przynieście mi głowę Al... przynieście mi oczy Wyroczni) nie spotyka się ze zrozumieniem naszej Trójcy. Trinity wychodzi z nerw, przypomina sobie kilka aforyzmów ze Starej Ziemi (colt to najwyższy układ kart w pokerze, Bóg jest zawsze po stronie silniejszych batalionów oraz z wrogami negocjuję tylko wtedy gdy przyłożę im lufę do skroni) i postanawia zmienić nieco reguły gry. Przykłada Merowingowi giwerę do czoła i układ sił zmienia się diametralnie gdyż Francuz dochodzi do wniosku, że zakochana kobieta jest gotowa umrzeć za swojego ukochanego. Neo trafia do Matrixa a stamtąd na pokład 'Hammera'. Po rozmowie z Wyrocznią myśli trzy godziny i już wie co trzeba zrobić.

A pięćset kilometrów stąd maszyny drążą temat zaś ludzie przygotowują się do obrony Zionu.

Tutaj zakończę bo już opowiedziałem wam pierwsze pół godziny filmu. Właśnie - pierwsza wada Rewolucji. Ciągną się skubane. Jak krówka. Albo toffi. Rozwlekłe momenty gawędzenia bohaterów są zbyt rzadko kontrapunktowane elementami żywszymi przez co całość przypomina skład kolejki podmiejskiej. Szarpnie podczas odjazdu ze stacji a potem się wlecze przez łąki i pola. Czujecie klimat. Aczkolwiek nadużyciem byłoby powiedzieć, że MR jest nudny. Nudny nie jest. Za bardzo. Jest jedynie jakiś taki niespójny tempowo. Moim zdaniem skrócenie go o kwadrans wyszłoby mu na zdrowie - naprawdę widz nie jest tępy do tego stopnia, że trzeba mu wszystko pokazać. Czasami wystarczy coś zasugerować, niedopowiedzieć - wiemy, że Trinity kocha Neo a Neo kocha Trinity. Po co te manifestacje uczuć pokazywane nam klatka po klatce? Po co nam odczapowe gadki twardzieli - yo, skopiemy kilka tyłków. Toć wiemy, że Morfeusz, Serafin i Trinity to mordercze trio i nie ma potrzeby o tym nawijać. I dlaczego Neo przez dobre 10 minut nie może skojarzyć, że Bane to Smith? Toż zarówno czyny Bane'a jak i jedyna i niepowtarzalna artykulacja pozwalają to skojarzyć w pół sekundy. Niestety - dostajemy jakieś przydługawe gawędy w trakcie łomotu. Zresztą, po seansie każdy przyzna mi rację i każdy znajdzie swoje typy do wycięcia. A z drugiej strony kilku rzeczy zabrakło. Czego zabrakło dowiecie się gdy obejrzycie Rewolucje.

Dyskomfort poczułem również w momencie, w którym Neo (już po tym jak skojarzył co ma zrobić) frunie tam gdzie ma pofrunąć i robi to, co ma zrobić. I nawet nie chodzi o to co ma zrobić ale o to, jak to robi i że w ogóle to robi. Tutaj niestety musi być aluzyjnie, bo przecież nie chcę opowiadać treści. Zgrzytnęło mi w tym momencie, chociaż kilka scen poprzedzających finał uradowało me serce. A to dlatego, że były tak bardzo odległe od hollywoodzkich standardów, że aż sam nie mogłem uwierzyć w to, co oczy me modre widzą. Sami zobaczycie i konia z rzędem temu, kto mi racji nie przyzna.

Trzecią wadą (a właściwie wadką) jest patos. Niektóre wypowiedzi Neo, Trinity, Niobe czy Morfeusza brzmią jak jakaś Deklaracja Niepodległości albo deklamacje na akademiach ku czci. Wzmiankowanym patosem aż się chwilami odbija. Sączy się, wlewa pod czaszkę i odstręcza. Drażni. Psuje pozytywne wibracje. Zaburza odbiór. Niepotrzebny jest. Zresztą jest to wada wszystkich części. Nieważne. Bo teraz będą już chyba tylko plusy.

Rewolucje domykają trylogię w sposób moim zdaniem udany chociaż niekompletny. Wszystko co ma swój początek, ma też swój koniec. MR jest dobrym końcem i może się podobać. Pomimo wymienionych słabości, historia jest opowiedziana sprawnie, spójnie i przede wszystkim ładnie (chodzi mi o wizualia). W fotel nie wgniata ale i nie drażni tak, jak zdrażniły mnie bełkoty w Reaktywacji. I od razu ostrzeżenie dla wszystkich, którzy oczekują jakiegoś mega-zakończenia. Żebyśmy się dobrze zrozumieli - po Reaktywacji straciłem złudzenia i przestałem czekać na coś super. Przestałem czekać na wyjaśnienie jakiejkolwiek kwestii postawionej w Matrixie. Po prostu po Reaktywacji nie wierzyłem, że Wachowscy znają odpowiedź na jakiekolwiek z pytań postawionych w Matrixie. Dlatego to, co dostałem mnie usatysfakcjonowało gdyż poprzeczka wymagań powędrowała w przypadku Rewolucji dosyć nisko (w stosunku do jej wysokości po pierwszej części). Kinomani, którzy liczą na to, że Rewolucje zatrą złe wrażenie pozostawione po Reaktywacji mogą się zawieść. Tak się asekuruję żeby nie było, żem jakiś dziwoląg. Raczej realista. I niestety minimalista. Cholerne Reaktywacje - żebyście w piekle cierpiały męki.

Aktorsko jak zwykle czyli fenomenalny, rewelacyjny i ubóstwiany przeze mnie Hugo Weaving jako tysiąc agentów Smithów, grający w swoim stylu Keanu oraz zepchnięci siłą rzeczy na dalszy plan Fishburne i Moss. Właśnie - słówko o Morfeuszu. W jedynce był postacią absolutnie pierwszoplanową i dla mnie to on a nie Neo był głównym bohaterem historii. Dzięki temu mógł się pokazać z dobrej strony. W dwójce ustąpił miejsca Wybrańcowi no ale taka jest logika tej opowieści. W Rewolucjach, o zgrozo, wypowiada jakieś 10 kwestii i jest na dobrą sprawę statystą. Szkoda, bo Morfeusza lubię. No ale nie zawsze jest kawior. Rekapitulując - bez fajerwerków ale i bez ewidentnych wpadek aktorskich. Dostaliśmy to, do czego już się przyzwyczailiśmy.

Muzyka ładna jest, dobrze gra z obrazem chociaż daleko jej do najlepszych dokonań gatunku. Po prostu egzystuje sobie w tle, momentami dobrze wzmacnia siłę obrazu aczkolwiek zabrakło mi powtórki z Reaktywacji. Mam na myśli hipnotyzującą mnie scenę imprezy w Zionie. Oczywiście nie oczekiwałem powtórki z tańców w slow-motion ale... Jednym słowem - poprawnie. Oskara raczej nie będzie.

Dialogi - pomijając zasygnalizowany wcześniej patos, dało się je wchłonąć bez bólu. Otrzymaliśmy obowiązkową dawkę rozważań filozoficznych o miłości, karmie (i nie chodzi tutaj o karmę dla zwierząt), przyczynowości i temu podobnych historiach. Oszczędzono nam powtórki z Reaktywacji - koniec z długimi wyrazami. Koniec z dialogami tak zagmatwanymi, że nawet ich twórcy pod koniec nie kojarzyli o co chodzi. W Rewolucjach mówi się krótko i na temat chociaż nie mówi się nam wszystkiego, co chcielibyśmy usłyszeć. I tylko ten cholerny patos.

Drobne intermedium (wiem, że intermedium to krótki utwór muzyczny ale tak mi się zachciało napisać a wy i tak wiecie o co chodzi) - bracia Wachowszczaki, jak mogliście mi to zrobić? Zabiliście Tanka i Dosera? Wybaczyłem. Rozszarpaliście Smitha na kawałki. Wybaczyłem. Zabiliście Cyphera. Jakoś to przełknąłem. Ale gdzie są do cholery blond dreadmeni z Rewolucji? No gdzie? Pytam się. Ja ich wyczekiwałem jak sucha ziemia deszczu wyczekuje. A co dostałem? Ano nic. Brak zmienników. Nie podoba mi się to. Kończymy intermedium.

A teraz wiadomo co będzie. Będzie o efektach. I tutaj brakuje mi słów. Ale po kolei. Najpierw jest rozwałka w klubie Hell, której mogę zarzucić tylko to, że jest zbyt krótka. Realizacyjnie bez zarzutu, bije na głowę wszystkie sceny walki, które do tej pory pokazano nam w Matrixach. Takie jest moje zdanie.

Finałowe starcie Smitha z Neo. Monochromatyczne barwy, strugi deszczu, tysiąc widzów (agentów Smithów) i dwie najważniejsze osoby w filmie. A przy okazji najważniejsze starcie w filmie. Dobro i zło. Czerń i biel. Jing i Jang. Obaj w końcu dysponują taką samą mocą. Starcie na pięści. Starcie woli. Starcie motywacji. Starcie dążeń. Może sobie nadinterpretuję i bełkoczę ale tak to odebrałem. Dla mnie jedna z najważniejszych i najlepszych scen w całej trylogii. A przy okazji kupa dobrej zabawy. Neo i Smith walczą na ulicy. Walczą w budynku. Walczą w powietrzu. Walczą w błocie. Być może dopatrzyłem się czegoś, czego w rzeczywistości nie było ale wydawało mi się, że w tej jednej scenie oponenci ścierają się we wszystkich lokacjach, w których przyszło walczyć Neo w poprzednich częściach. Jest walka na ulicy (skojarzyła mi się ze starciem na boisku w Reaktywacji), jest scena w pomieszczeniu podobnym do treningowego dojo, w którym Neo zdobywał pierwsze szlify w Matrixie. Jest moment walki w pokoju podobnym do tego z części pierwszej. A może zadziałała magia kina i tylko mi się wydawało? I ten kapitalny moment zdziwienia Smitha, który jednak nie potrafi zrozumieć ludzi.

I na koniec prawdziwy deser. Są w historii kina sceny, które burzą krew, powodują dreszcze i stroszenie włosia na ciele. Ostatni pożar w 'Ognistym podmuchu' i 'look at him...that's my brother god damnit', I'm your father, Luke, 'wszystko to zniknie niczym łzy na deszczu', Omaha Beach w Szeregowcu Ryanie, Motoko w śmigłowcu i 'Nightstalker' w tle, scena kucia mieczy w Conanie Barbarzyńcy, Mozart tworzący Requiem w Amadeuszu i lobotomia Pata McMurphy'ego w Locie nad kukułczym gniazdem. Długo by wymieniać i każdy ma swoje. Ale nie było w moim przypadku do tej pory sceny, przy której miałbym dreszcze przez 17 minut. Bite 17 minut z rozdziawionymi ustami, stojącymi włosami, na bezdechu i w bezruchu. Atak maszyn na Zion. Zaczęło się w momencie gdy mechy obstawiają hangar i widzimy pierwsze wiertło przebijające sklepienie. Skończyło gdy do Zionu wleciał 'Logos', demolując przy okazji bramę.

Dużo filmów widziałem. Z lubością wiwisekcjonuje efekty specjalne i wytykam paluchem niedoróbki, sztuczności, słabości, fatalny blue-box i zrypane wstawki z komputera. Tutaj nie mam się do czego przyczepić, bo nie byłem w stanie myśleć. Po prostu patrzyłem. I przyznam się szczerze, że czegoś takiego wcześniej nie widziałem. Oczywiście mam świadomość, że zaraz mi wyskoczą teoretycy kina i zaczną udowadniać, że owa scena nie może się równać ze scenami batalistycznymi w filmie (tu wstaw tytuł dowolnego filmu wojennego sprzed minimum 15 lat) bo tam wszystko było realne a w Rewolucjach komputerowe. I że było nudno. I statycznie. I niefajnie. I w ogóle. A ja odpowiem krótko - czniam to. Nie obchodzi mnie fakt, że 95% tych scen to efekty specjalne i komputerowe. Nie zwilża mnie fakt użycia około 100 tysięcy Gb pamięci do wymodelowania tego wszystkiego. Mnie interesuje tylko jedno - dla mnie jest to jedna z najlepszych scen batalistycznych, jakie wydało z siebie kino. I na dodatek ustanowiła nowy poziom efektów specjalnych, do których wszyscy teraz będą próbowali równać. Amen. I choćby dla tych 17 minut warto pójść do kina na Rewolucje. Zapomnijcie o oglądaniu tego na video, w divixie czy nawet przy użyciu zestawu kina domowego. Dla takich sekwencji wymyślono duży biały ekran i Dolby Surround. Mistrzostwo świata i Oscar murowany. Nie widzę inaczej.

I słów kilka na koniec. Możemy narzekać na Reaktywację. Możemy kręcić nosem, że nie rozwinięto tematu Matrixa tak, jak nam się to zamarzyło. I że nie dostaliśmy odpowiedzi na wszystkie pytania (może Wachowscy jej nie znali i zagrali nam na nosie po prostu). Na pewno rozlegnie się chór głosów flekujących Rewolucje. Kolejny tłum naskoczy na Wachowskich za roztrwonienie kapitału zaufania i zmarnowanie świetnego pomysłu. Ale jedno można powiedzieć z całą pewnością - trylogia Matrix jest kultowa i stanowi kamień milowy w historii kina. I będzie się o niej mówić jeszcze bardzo długo. Szkoda zmarnowanego potencjału ale równocześnie szkoda, że już się skończyło. I pomimo wszystkich zarzutów jakie postawiłem Reaktywacji i Rewolucjom, Matrix znalazł sobie ciepłe miejsce w moim sercu. Czemu w sumie nie ma się co dziwić - Matrix has me. Co dalej bracia Wachowski? Co dalej?

I tym optymistycznym zakończę. A przy długim weekendzie skrobnę coś o dwóch horrorach i kilku książkach. Do poczytania.

PS. Już po napisaniu tej recenzji znalazłem w necie kilka opinii. Zgodnie z moimi oczekiwaniami ludziom się nie podobało. Nie jestem zdziwiony.


Wróć do głównej