No, w końcu się doczekaliśmy

Głupio tak co tydzień tłumaczyć się z braku aktualizacji więc ja wam powiem jak to ze mną właściwie jest. I możemy się tego trzymać również w dającej się przewidzieć przyszłości.

Poniedziałek - człowiek z trudem dochodzi do siebie po wstrząsie poweekendowym. Bez szans na jakiekolwiek konstruktywne czynności zwłaszcza, że już sama praca była niezłym szokiem dewastującym szare komórki. Po powrocie do domu upadam na twarz, oglądam film i kładę się spać. Czasami udaje mi się obejrzeć dwa filmy.

Wtorek - po wyjściu z pracy udaję się zazwyczaj (uwaga reklama) do Cafe Paradox na Brackiej (koniec reklamy) gdzie odbywają się cotygodniowe spotkania grupy krewnych i znajomych królika. Do domu docieram bardzo późno. A rano trzeba wstać. Jeżeli nie udaję się do Paradoxu, to patrz czwartek.

Środa - no dobra, w środę jest już fajnie, tydzień roboczy przepołowiony i generalnie to właśnie wtedy najczęściej siadam do pisania. Inna sprawa, że rzadko kiedy tego dnia pisanie kończę.

Czwartek - zapomnijcie. Czwartek jest jedynym dniem w tygodniu (ewentualnie patrz wtorek w opcji bez Paradoxu), w którym nie zajmuję się po pracy niczym z powodów niejawnych.

Piątek - ha ha ha, żegnaj okrutny tygodniu, pędzimy wszyscy do wodopoju czyli do (uwaga reklama) Boryny na Brackiej (koniec reklamy). A po kilku piwach i ognistej dyskusji, nie ma szans na pisanie czegokolwiek. Bo do domu na prowincji, człowiek wraca ostatnim autobusem, w wyniku czego kluczem w dziurkę skrobię o północy. Nierzadko zdarza się tak, że od momentu pierwszego skrobnięcia o zamek do wprowadzenia klucza w dziurkę mija kilkadziesiąt sekund. Czy potrzebuję mówić coś więcej. Aha, to właśnie w piątkowe noce lubię judzić i szydzić na czatach onetu.

Sobota - kto mi odrąbał czubek głowy? A przecież muszę dojść do siebie przed wieczorną imprezą.

Niedziela - kim jestem, dokąd zmierzam, o co walczę, co jest dla mnie ważne, gdzie jest coś do picia?

Jest to oczywiście nieco karykaturalny obraz tygodnia bo nie zawsze we wtorek uderzam do Paradoxu, nie zawsze we czwartek oddaję się błogiemu nieróbstwu w miłym towarzystwie, nie w każdy piątek pacyfikuję beczki piwne w Borynie i nie w każdą sobotę jestem lwem salonowym. Ale ostatnio tak się porobiło, że przeciętnie naprawdę mam jeden wieczór w tygodniu, w którym mógłbym coś napisać. Wystarczy, że nie mam natchnienia, siły, ochoty i odwleka się to o kolejne kilka dni. I znowu. I znowu. Mam nadzieję, że z nadejściem słonecznej wiosny jakoś to wszystko znormalnieje. Czego i wam życzę. A teraz przejdźmy do meritum.

Wielkiś mi zawód sprawił panie King tym cyklem swoim. Nie dość, że przyjmuję go na raty mocno przeciągnięte w czasie, to na dodatek fundujesz mi pan clifhangery z regularnością przerażającą. Pieśń Susannah nie jest wyjątkiem. Otóż po rozniesieniu w pył i puch Wilków w Calla nasze ka-tet się nieco szatkuje. Czarnoskóra dama znika, reszta ekipy rusza na ratunek ale nie tak od razu. Albowiem w międzyczasie trzeba pozałatwiać kilka innych spraw. Odkupić tą cholerną działkę z różą, spotkać się ze Stephenem Kingiem, zabić stu złych ludzi, pokręcić się po różnych światach i różnych czasach a na koniec skoczyć na piwo. Po czym zostajemy przed zamkniętymi drzwiami i możemy się tylko domyślać co spotka naszych bohaterów.

Zgrywam się, jak to czasami mam w zwyczaju ale muszę jakoś sprytnie zalawirować między niezdradzaniem treści książki a napisaniem dlaczego Pieśń uważam za najsłabszą część cyklu. Niby dużo się dzieje ale mam wrażenie, że tempo znacznie siadło. Nawet narracyjno-reminiscencyjny Czarnoksiężnik czytał mi się szybciej i lepiej. Pomimo nikczemnej objętości (464 strony) Pieśń zdała mi się przegadana, nudnawa a co najgorsze, pisana bez wyraźnej koncepcji tego, co autor chciałby nam opowiedzieć. Akcja momentami drepcze sobie w miejscu, brakuje odkrywania kolejnych tajemnic, bohaterowie zantypatycznieli (piękny słowotwór) - no nie jest dobrze. Ale nie zawsze jest kawior. Wierzę, że King się zbierze w sobie i ostatnim tomem wykona nam kopa w twarz (a na pewno osieroci, bo to będzie koniec). Zaś Pieśń potraktuję jako wypadek przy pracy, co w przypadku kobylastego cyklu ma prawo się zdarzyć nawet najlepszym. Zresztą cała ta pisanina psu na budę, bo jeżeli ktoś Mroczną Wieżę czyta to i przez Pieśń przebrnie, nespa?

Czując lekki niesmak w ustach, postanowiłem wrócić do lepszych rzeczy Kinga i zafundowałem sobie trzy repetytoria. Na początek, po raz kolejny, zawędrowałem z Jackiem Wędrowniczkiem na Terytoria (wot, rymy częstochowskie). Znowu przebyliśmy wspólnie drogę przez miejsca piękne i straszne i po raz kolejny mogłem cofnąć się o 10 lat, do poranków przed bankiem gdy miasto budziło się do życia - opowiadałem wam o tym kiedyś więc nie będę się powtarzał. Dość powiedzieć, że Talizman jest w dalszym ciągu książką przesyconą piękną magią i jako taka znakomicie mi zrobiła po Pieśni. A skoro Talizman, to od razu Czarny Dom. A potem już tak z rozpędu Bezsenność. I o tej ostatniej kilka słów opowiem, bo chyba nie zdarzyło mi się nigdy wspomnieć.

Po śmierci żony Ralph Roberts zaczyna mieć kłopoty ze spaniem. Zasypia normalnie ale codziennie budzi się o kilka minut wcześniej niż poprzedniego dnia. Nie pomagają ani środki farmakologiczne, ani cudowne porady babuni. Po pewnym czasie zaczyna widzieć aury i dochodzi do wniosku, że instalacja mu na starość definitywnie strzeliła. Otóż niekoniecznie - w Derry (w stanie Maine oczywiście), w walce o bardzo ważne, z punktu widzenia przterwania wszystkich światów, życie, gromadzą się mroczne siły. Ralph odegra w nadchodzących zdarzeniach rolę najważniejszą.

Niektórzy krytycy twierdzili, że Bezsenność jest książką niedobrą bo przegadaną i że Kingowi kończą się pomysły. W tym wypadku się nie zgodzę. 'Przegadanie' książki ma uzasadnienie, bo po pierwszej, niemalże obyczajowej, części łatwiej przyjdzie nam zrozumieć motywacje głównych bohaterów i decyzje, jakie podejmują. King porusza zaś tematy trudne (w jednej z głównych ról występuje aborcja) przez co długi 'wstęp' jest jak najbardziej sensowny. A po nim wchodzimy na tereny znane i lubiane to znaczy zstępujemy do krainy niesamowitości. Otóż Ralphowi przyjdzie zmierzyć się z samym Karmazynowym Królem. Oraz sługami jego z tego i innych światów.

Co mnie w tej książce urzekło to sposób w jaki King pisze o starości i o starych ludziach - Bezsenność odebrałem jako jeden wielki hołd dla wieku słusznego z dużym smakiem i wyczuciem spisany. Jedna z lepszych książek Króla pod warunkiem, że nie zniechęcicie się niehorrorowym wstępem. Plus kilka smaczków, takich jak bucik Gage Creeda, rewolwerowiec, Niszczyciele, ka-tet i Promienie aka Wiązki. Zaś na koniec smaczek największy - Bezsenność zacząłem czytać w tym okresie roku, w którym przechodzimy z zimowej ciemności do wiosennych wczesnych wschodów słońca. I co roku mam w tym momencie problemy ze snem, objawiające się późnym zasypianiem i bardzo wczesnym wstawaniem - zrywam się z pierwszymi promieniami, co oznacza pobudki przynajmniej o półtorej godziny wcześniejsze niż zwykle. I przez te półtorej godziny próbuję, zazwyczaj bezskutecznie, powrócić do krainy snu. Sięgnięcie po Bezsenność w tym akurat czasie było nieintencjonalne i czysto przypadkowe. I teraz wyobraźcie sobie moją półprzytomną percepcję historii o facecie mającym kłopoty ze snem. Brzmi w sposób naciągany ale to czysta prawda. Czytało się mi ciężko, bo co rano powieki opadały same, ale dołożyło to dodatkowego smaku lekturze. Niezależnie zaś od moich prywatnych smaczków polecam.

Na koniec nowa rzecz Kinga w mojej biblioteczce, do zakupu której zbierałem się od dłuższego czasu. Aż w końcu, ze dwa tygodnie temu, szarpnąłem się i z pomocą allegro stałem się posiadaczem Ostatniego bastionu Barta Dawesa. Kolejna książka, która ma być dowodem na uwiąd mocy twórczych Kinga a przynajmniej tego życzyli by sobie krytycy. Co jest ciekawe bardzo gdyż napisał ją Bachman czyli King wczesny (no ale nie wymagajmy od wszystkich krytyków kojarzenia faktów i kalendarza). Być może dlatego, że dopóki Król strzelał te swoje poczytne ale niepoważne horrory i nie właził na salony mainstreamu z buciorami oblepionymi miazmatami literatury niepoważnej, wszystko było ok. Ludzie to czytali ale nie trzeba było się zastanawiać nad fenomenem jego literatury, bo to przecież takie sobie straszne historyjki. W pewnym momencie King zaczął wydziwiać i pisać kawałki mniej horrorowe a bardziej obyczajowe i nie bardzo było wiadomo co z tym fantem zrobić. Pół biedy gdy strzelał opowiadanie - nad tym można przejść do porządku dziennego. Ale gdy zaczął flirtować z głównym nurtem przy pomocy dłuższej formy, pojawiły się kłopoty z zakwalifikowaniem tej jego pisaniny. No bo przecież skoro trzaskał horrory, to po co się wygłupia i robi co innego, na czym, rzecz jasna, się nie zna. Na szczęście King chyba krytyków nie czyta, pisze swoje, dzięki czemu dostałem do ręki Ostatni bastion.

Od razu ostrzeżenie - Ostatni bastion jest książką dosyć nudną ale spożyłem ją szybko i z satysfakcją. I już tłumaczę ten paradoks. Tytułowy bohater uważa, że przesrał swoje życie. Trochę z własnej winy, trochę z powodu forsmażorów[1]. Obwinia się za śmierć syna, zupełnie jakby mógł zatrzymać guza mózgu. Owo martwe dziecko stoi niewidocznym murem między nim a żoną, z którą tylko na zewnątrz mu się układa. Ma durnego szefa, klona z dużej korporacji, która przejęła firmę w której Dawes pracuje. Dodajmy - firmę rodzinną, w której hołdowano takim zasadom jak honor, lojalność i uczciwość. Firmę, której właściciel pożyczył młodemu pracownikowi pieniądze na studia ze słowami: oddasz jak będziesz miał. I jeszcze uznał, że zrobił dobry interes. Teraz ta firma umiera, bo jest tylko małą cegiełką w korporacyjnym Wielkim Planie. Na dodatek trzeba się przeprowadzić, bo na jej miejscu ma powstać autostrada. I nie tylko na miejscu firmy - Dawes musi odsprzedać swój dom rodzinny. Właściwie stracił wszystko, co miało dla niego znaczenie. Jeden w takiej sytuacji się poddaje, inny godzi się z sytuacją i zaczyna budować wszystko od początku, Bart na pierwsze rozwiązanie nie ma ochoty a na drugie siły. Postanawia bronić tych kilku najważniejszych rzeczy a jego opór przyjmie różne formy.

I teraz mam problem - głównego bohatera nie sposób polubić. Raz mi go było żal, innym razem wzbudzał moją irytację, przechodzącą wręcz w gniew. Nie można przecież być aż tak głupim. No ale z drugiej strony czego oczekiwać od faceta, który zdaje się powoli osuwać w otchłań szaleństwa. Niestety, jak już wydaje nam się, że będzie to kolejna historia o kolesiu, któremu odbiło, King robi woltę i zaczynamy się zastanawiać czy aby na pewno. Oczywiście, że na pewno - przecież wariatom często zdarza się robić rzeczy normalne, co tylko jeszcze mocniej utwierdza nas w przekonaniu, że coś jest z nimi nie w porządku. Ale od pewnego momentu u Dawesa za dużo tych normalnych rzeczy się zdarza. Tak właśnie - dezorientacja to kolejne uczucie, które towarzyszyło mi podczas lektury. Bo tak naprawdę nie byłem pewien czy Bart przeżył chwilowe załamanie nerwowe a teraz wszystko planuje na zimno, czy też jest to facet w kolejnych fazach ciężkiego ześlizgu, który może zakończyć się jedynie wielkim fajerwerkiem. No i tak tkwiłem w tym rozdarciu przez 250 stron, które nie dały mi właściwie jasnej odpowiedzi na pytanie: czy Dawes to psych.

Właśnie przez te drażniące wątpliwości, Ostatni bastion czytał mi się tak dobrze. I faktycznie byłem mocno ciekaw w jaki sposób Bart zakończy walkę o swoje (niby człowiek od początku wie ale i tak ma nadzieję na coś innego). Natomiast irytowało mnie co innego - Dawes był bohaterem z dużym potencjałem. King go nie ugrał - dostaliśmy dosyć płaskiego faceta, któremu nie wyszło i który budzi najczęściej politowanie. Kilka rozwiązań scenariuszowych mogło przydać mu głębi ale nie zadziałały. Chcielibyśmy mu kibicować, bo motywacje ma słuszne ale jakoś nie możemy. Czytam to, co napisałem i widzę, że mętnie mi wyszło. W sumie logiczne - po nieco mętnej książce, mętny jej opis. Ale na koniec będzie osobiście i niemętnie - 20 lat temu Ostatni bastion byłby dla mnie science-fiction czystej wody. Teraz, gdy zmagam się z kredytem mieszkaniowym, nieciekawą sytuacją na rynku pracy, kłopotami z utrzymaniem płynności finansowej i pierwszymi myślami o założeniu prywatnego 'funduszu emerytalnego', problemy Dawesa wydały mi się bliższe. A książka momentami straszniejsza, niżby się spodziewać można było. Bo tak naprawdę tak do zatrzymania oddechu straszą rzeczy zwyczajne a nie wampiry i duchy. I mam dylemat czy wam to polecać, bo nie chcę gromów na swoją głowę ściągnąć. Dlatego zadecydujcie sami.

Dobra, z Kingiem chwilowo koniec (chociaż jestem na dobrej drodze do kupienia taniej Rose Mader i Gry Geralda więc następnym razem być może coś o nich wspomnę) i przeskoczę w klimaty nieco lżejsze. Mowa będzie o kontynuacji rzeczy kultowej. Pamiętam gdy byliśmy młodzi, polski telewizor wyemitował serial o pewnym antypatycznym kujonie, którego głównymi problemami są: pryszcze, kariera pisarska i Pandora. Tak jest - jeden z idoli mojego pokolenia. Panie i Panowie, poznajcie Adriana Mole'a. Sekretny dziennik i Bolesne dojrzewanie najpierw obejrzałem a potem przeczytałem. Wiele razy przeczytałem, za każdym razem z dużą satysfakcją. Bo Mole, pomimo całej swojej ciapowatości, pretensjonalności i wygórowanych ambicji niepopartych talentem, to fajny chłopak jest. I nawet starym koniem będąc, dobrze mi się do lektury jego dziennika wraca. Męki dorastania były troche słabsze, bo i Mole starszy ale i tak dobrze wchodziły. Natomiast Czas cappuccino mnie zawiódł. Powód bardzo prosty - Mole skończył 30 lat i nie jest już tym samym trzynastolatkiem, którego tak polubiłem. Mam wrażenie, że Sue Townsend niepotrzebnie przeciągnęła cykl (pewnie ciężko jej się rozstać z tak udaną postacią) i pozostaje mi tylko żywić uzasadnioną nadzieję, że będzie to koniec naszych spotkań z Adrianem. Nie zarzyna się legendy. Owszem, są dobre momenty, utrzymane w stylistyce pierwszych dwóch części ale całość pozostawia delikatny niesmak. Niepotrzebne to było.

A teraz będzie pouczająco. Erik Durschmied popełnił bardzo ciekawy kawałek historyczny pt. Jak pogoda zmieniała losy wojen i świata. Na 200 stronach otrzymujemy 14 kawałków o tym, jak to zdradliwa aura kierowała losy świata na zupełnie inne koleiny. No dobra, nie w każdym rozdziale jest aż tak bombastycznie i nie zawsze to losy świata wisiały na włosku. Czasem chodziło tylko o zwycięstwo w bitwie. Mamy więc historię legionów Warusa wbitych w błoto przez Germańskie plemiona. Jest historia Kamikadze - Boskiego Wiatru, który ocalił Japonię przed hordami Mongolskimi. Mgła która odebrała zwycięstwo Tecumsehowi, Rosyjska zima, która najpierw zmogła Napoleona a potem Hitlera. Piękna pogoda wyznaczyła termin rozpoczęcia operacji Overlord oraz zadecydowała o wyborze pierwszego miasta, na które spadła bomba atomowa zaś nisko wiszące chmury doprowadziły do Niemieckiej kontrofensywy w Ardenach, która kompletnie zaskoczyła Aliantów, niemalże doprowadziła do przełamania frontu i zbudowała legendę kompanii E ze 101 spadochronowej (Bastogne)[2]. Po książkę warto sięgnąć nawet jeżeli człowiek nie interesuje się historią wzajemnego szlachtowania się gatunku ludzkiego. Pouczająca jest. I pokory uczy. Bo czasami tylko nam się wydaje, że wiemy jakie siły drzemią w naturze.

Dawno temu na łamach Fantastyki objawił się talent. Nie żeby od razu czystej wody brylant ale bardzo przyzwoity pisarz. Maciej Żerdziński to był i znajomość z nim zacząłem bodajże od opowiadania Krew i deszcz, które wzruszyło mnie bardzo. Potem popełnił on kilkanaście innych krótkich kawałków, z których w pamięć najbardziej wbiło mi się chyba Opuścić Los Raques. Przedziwna historia inwazji obcych - nad tytułowym miastem zestrzelono pojazd kosmiczny. Kilka ton ciała obcego zachlapało kilka kwartałów i właściwie nie byłoby sprawy gdyby nie grupa kilku ćpunów, którym wszystko jedno co zapodają. Okazało się, że ciało obcego to wyjątkowo paskudny narkotyk nazwany alienryną. Nie jest fajny, bo po jego zażyciu osoba uzależniona produkuje fantosy - bardzo realistyczne projekcje jaźni, które mogą popsuć mózg osób postronnych. Usuwaniem, pardon - detoksykacją, niebezpiecznych narkomanów zajmują się ludzie dziwnie przypominający mi Deckarda.

Opowiadanie poszło w dwóch częściach i czytałem je z... nie, to nie była przyjemność. Raczej chorobliwa fascynacja. Żerdziński jest albowiem psychiatrą i w Opuścić Los Raques opisał taką bandę freaków, że strach wyjść na ulicę w obawie przed spotkaniem jednego z drugim. Nie czytało się tego ani prosto, ani łatwo, ani przyjemnie. Pewnie dlatego pochłonąłem je w kilka kwadransów. A miesiąc temu na Koszykach trafiłem powieść pod tym samym tytułem. Szczęśliwie w przypadku Opuścić nie było powtórki z Kwiatów dla Algernona, co na ludzki oznacza: powieść nie jest słabsza od opowiadania. Żerdziński postanowił rozszerzyć wątki z opowiadania poprzez dopisanie dalszych losów bohaterów tegoż. Wyszło dobrze, bo powieść nie traci nic z klimatu krótszej formy. Jeżeli jesteście gotowi wybrać się na przejażdżkę w paszczę szaleństwa - zapraszam. Ale ostrzegam jeszcze raz - to może być bardzo nieprzyjemne doznanie.

A jak już jesteśmy przy starożytnych kawałkach, to pragnę zwrócić waszą uwagę na rzecz właściwie zapomnianą, która moim zdaniem pamiętana być powinna. Nie jestem kronikarzem Polskiej literatury powojennej i być może się pomylę ale wydaje mi się, że książka, o której słów kilka za moment skreślę jest pierwszym Polskim technothrillerem w stylu Clancy'ego czy Forsytha. Ale najpierw krótki kawałek z mojego dzieciństwa.

Otóż pacholęciem będąc, udzielałem się w harcerstwie. Dorobiłem się zielonego sznura drużynowego i połowy rękawa sprawności. Okresem najbardziej wyczekiwanym był letni wyjazd na dwutygodniowy obóz nad Bałtyk - w Białogórze nasz hufiec miał swoje miejsce i tam spędzałem kolejne wakacje. Któregoś razu wylądowałem w enesie[3] z grupą bardzo ciekawych osobników. Jako, że był to czas przed komórkami, grami kieszonkowymi i innymi wynalazkami, które obecnie umilają młodzieży wolny czas, spędzaliśmy chwile po ciszy nocnej na rozmowach - tak, tak, ludzie kiedyś potrafili przegadać ze sobą kupę czasu. Rozmowy były o wszystkim, głównie zaś o obejrzanych filmach (chociaż tych nie było wiele, bo w kinach panowała wtedy posucha ponura, że o reżimowym telewizorze nie wspomnę), muzyce (wszyscy słuchali praktycznie tego samego, bo do wyboru była Trójka i Rozgłośnia Harcerska) oraz o przeczytanych książkach. Trafił się nam w namiocie człowiek starszy od reszty gówniarzerii o jakieś 2-3 lata, który wyszedł już z etapu Winetou i Szklarskiego. On to właśnie opowiedział nam detalicznie o kilku książkach, z których trzy postaram się wam przybliżyć.

Pierwszą popełnił był Serge Jacquemard i nosiła tytuł Zaczęło się w Dallas. Rzecz traktuje o sztandarowej postaci stworzonej przez owego pisarza - o Harrym Shulzu. Harry jest przemiłym blondynem o błękitnych oczach, który z zabijania uczynił sztukę. Jest jednym z najlepszych na świecie płatnych morderców, kosztuje dużo ale 'tarcze' likwiduje bez pudła. Powstało o nim kilka książek, z których za najlepszą uważam Requiem dla króla zbrodni, następnie Śmierć idzie za nim krok w krok i wspomniane Zaczęło się w Dallas. Miałem kiedyś w biblioteczce jeszcze Kubański kontrakt (próba zamachu na Fidela Castro) i Jeśli zabijam (ta ostatnia spoza nurtu 'Shulzowego') ale jakiś fiut pożyczył i nie oddał. W pierwszej ze wspomnianych pozycji, Harry ma za zadanie zlikwidować Barta Scalisio - wszechmocnego wodza potężnego syndykatu zbrodni. Czytałem to ostatnio z półtora roku temu i dalej mi się podobało, więc chyba nie jest to jakiś gniot straszliwy. Mój największy entuzjazm wzbudziły pomysły autora na likwidowanie kolejnych osób. Bo najpierw giną wodzowie przeróżnych grup przestępczych (kasują ich ludzie Barta) a dopiero potem, w drodze do celu, Harry wbija w ziemię legion przydupasów Scalisia, z nim samym na końcu (wielkiej tajemnicy nie zdradziłem). A każdy w wyjątkowo pomysłowy sposób kończy. Perfekcyjnie napisane czytadło - bez pretensji do bycia Wielkim Literatem, Jacquemard popełnił rzecz idealną na 3-4 godzinną podróż. Sporo tego w cenach umiarkowanych widuję w antykwariatach więc śmiało można się pokusić o zakup.

Jeżeli wydaje wam się, że zlikwidowanie otoczonego setkami goryli, ciągle zmieniającego twarze, tożsamości i miejsca pobytu gangstera było trudną misją, to tylko wam się wydaje. W Śmierć idzie za nim krok w krok Harry ma do skasowania trzech ludzi, z których o trzecim ma tylko bardzo ogólne informacje. Też da radę. I też jest to kapitalna, rozluźniająca lektura do pociągu.

W ostatniej pozycji, Harry podejmuje się likwidacji osób, które mogłyby zeznawać w sprawie zabójstwa Kennedy'ego. Właściwie niczego nowego w niej nie znajdziemy - po raz kolejny autor wykazuje się bogatą wyobraźnią w dziedzinie wysyłania bliźnich do nowego, lepszego świata. Ale to właśnie Zaczęło się w Dallas ma dla mnie szczególne znaczenie. Sentymentalne mianowicie.

Otóż ów kolega (pokrójcie mnie, nie przypomnę sobie jego imienia) miał pamięć jak słoń i rzadki dar opowiadania. W związku z czym był w stanie streścić nam dokładnie w jakiej kolejności i w jaki sposób ginęli kolejni świadkowie. Na dodatek umiejętnie dawkował napięcie i opowiadanie urywał w najbardziej emocjonującym momencie. Na kolejny wieczorny odcinek czekaliśmy niby dewoci na Słowo Boże. Teraz może się to wydać anachroniczne, dziwne czy śmieszne ale te kilka wieczorów na zawsze zostanie w mojej pamięci. Dlatego po Zaczęło się w Dallas za każdym razem sięgam z wielką przyjemnością, chociaż, przyznajmy to sobie - jest to akurat najnudniejsza z wymienionych książek. Ale takiego powrotu do beztroskiego i błogiego dzieciństwa nie jest w stanie zafundować mi nawet Polska Kronika Filmowa. Otwieram na dowolnej stronie i przed oczami staje mi dziewięciu chłopaczków wsłuchanych w słowa nocnej gędźby. Choćby i na tak makabryczny temat.

Drugą książką, która stała się pretekstem do tych wynurzeń, jest kawałek Roberta F. Strattona pt. Czas nietoperza. Zasadniczo przez długi czas myślałem, że Stratton to zagraniczny twórca. Potem, gdzieś w sieci, rzuciło mi się w oczy hasło, że jest to pseudonim literacki jakiegoś Polaka. Nie mam tego jak zweryfikować więc na potrzeby tego kawałka grafomanii przyjmijmy, że tak jest a za wszystkie dodatkowe informacje będę bardzo wdzięczny. Czas nietoperza został nam opowiedziany przez kolegę Maćka, który opowiadał słabiej ale za to temat miał tak nośny, że nie zwracaliśmy uwagi na mankamenty narratora. A jest to książka o tym jak świat stanął na progu wojny atomowej. Tak, wiem - teraz to wcale takie ciekawe nie jest, bo Clancy trzaska kawałki na ten temat na zamówienie. Wielu innych twórców też trzaska, więc mamy nadprodukcję i przesyt. Ale pamiętajcie, że ja mówię o latach 80-tych gdy trawa była zielona, woda czysta, my piękni i młodzi a Forsyth chodził w drugim obiegu i w wydaniach klubowych.

Całość zaczyna się od kradzieży bomby neutronowej. Kradną ją ze ściśle strzeżonej, tajnej bazy Bundeswery, terroryści. Jak się ma w grupie geniusza technicznego, to takie rzeczy można robić co kwartał. I, jak się zapewne domyślacie, jest to wstęp do nieco poważniejszych zdarzeń, w które uwikłane zostaną dwie czołowe potęgi ówczesnych lat - USA i ZSRR. Dużo się dzieje, Stratton w miarę umiejętnie balansuje między suchym językiem sprawozdań z gabinetów kryzysowych i żargonem militarno-technicznym a żywą akcją, w której jest i goła baba, i wybuchy, i wreszcie strzelaniny. Zręcznie napisana, lekkostrawna i łatwo wchodząca książka. Ja mam do niej sentyment, wy możecie ją przekartkować jako pewną ciekawostkę.

Trzecia i ostatnia książka, o której wspomnę w ramach podróży sentymentalnej, została również napisana pod pseudonimem. I też wiem tylko tyle, że podobno kryje się pod nim Polak (ponownie za wszelkie dodatkowe informacje będę bardzo zobowiązany i wdzięczny). Mowa o Jonathanie Trenchu i książce Czeka na mnie Tina. Jest ona dla mnie najlepszym przykładem tego, co z niekoniecznie porywającym materiałem może zrobić dobry opowiadacz. Od czasu tego obozu przeczytałem ją już wiele razy. I właściwie bez problemu mógłbym wyliczyć wszystkie jej słabe punkty, nielogiczności, mielizny intelektualne, scenariuszowe i językowe. Ale po co? Nie ma to sensu, bo ja ją zawsze będę miał w pamięci jako wzruszającą perełkę literatury. Pewnie, że kiedyś człowiek był mniej wybredny i mniej, nazwijmy to, wyrobiony. Ale nic nie zmieni faktu, że gdy drugiego wieczora kolega kończył opowiadać, w ciemności było słychać dyskretne pociągnięcia nosem i jakoś nikt się nie wyrywał z tekstem 'ale fajne' (bo by go zdradziło drżenie głosu).

Czy jest sens pisać o fabule? Nie wiem. Grupka przyjaciół wybiera się na wyspę na weekend. Płyną tam jachtem jednego z nich a celem wycieczki jest byczenie się, wędkowanie, strzelanie do wiewiórek i wieczorna bania. Niestety, sielanki nie będzie. Przy wieczornym ognisku, po alkoholu, dochodzi do grupowej kłótni, w wyniku której jeden pan idzie do lasu i nie wraca. Podczas poszukiwań zostaje przypadkowo zastrzelona jego żona. A potem zaczyna się regularna wycinka, z której głowy cało wynosi kapitan jachtu i narrator (króry traci na wyspie żonę i córkę). I nie wiadomo kto wycinał. A potem mija kilka lat, mamy kilka zwrotów akcji i zaskakujący koniec. Plus zdanie, od którego wziął się tytuł, i które spowodowało nasze dyskretne pociąganie nosem. Ot, taki kryminał, jakich wiele powstawało w PRL-u w serii 'z jamnikiem' albo 'z kluczykiem'. Niby nic a tyle wspomnień. Książeczka ta ma u mnie honorowe miejsce na półce i będę jej bronił w każdym sporze krytycznym. Amen.

No tak, znowu się zrobiło rzewnie, wspomnieniowo i wzruszająco ale mam cichą nadzieję, że nie usnęliście. Dla rozbudzenia przypomnę wam klasyka, którego sobie okazyjnie na Koszykach ponownie nabyłem (pierwszy raz zrobiłem to z 15 lat temu ale jakiś fiut pożyczył i nie oddał) i właśnie dzisiaj skończyłem czytać. Sam McCready to legenda Brytyjskiego wywiadu. Niestety, szefowie muszą kogoś złożyć na ołtarzu i to Samowi przypadła mało fajna rola kozła ofiarnego. Z czystej przekory prosi on jednak przed odwołaniem o przesłuchanie. Podczas tego przesłuchania jeden z jego przyjaciół przypomni komisji cztery koronkowe akcje, którymi McCready się wsławił. Przechytrzył Kaddafiego, Castro, Kolumbijskich baronów narkotykowych, KGB, CIA, IRA i GRU. Fałszerz Forsytha, bo o nim mowa to właściwie zbiór czterech dłuuuugich opowiadań, które łączy postać McCready'ego - tytułowego Fałszerza. I jak to u Forsytha, dostajemy solidnie napisany kawałek o grach szpiegowskich. A podczas lektury spokoju nie dawała mi jedna myśl - czy w prawdziwym świecie wywiadów życie nie pisze równie ciekawych, a może ciekawszych scenariuszy?

Późno już i siły mnie opuszczają ale obiecałem więc z kronikarskiego obowiązku wspomnę o kilku filmach, które weszły na nasze ekrany. Być może następnym razem poanalizuję je nieco dokładniej, teraz skrótem pojadę. Na początek zapamiętajcie następujące zdanie: Ring 2 - pod żadnym pozorem. Japońską wersję dałem radę obejrzeć, bo była w miarę klimatyczna. Amerykański remake (który, o dziwo też wyreżyserował Nakata) jest kupą i nieporozumieniem. Po pierwsze z horroru jest w nim niewiele, po drugie jest nudny, po trzecie wycięto motyw kasety i Samary a wstawiono jakąś apoteozę matczynej miłości do synka małego. Kląłem w żywy kamień, gdyż w tym samym czasie Polska reprezentacja grała z Irlandią a ja nie chciałem robić gnoju, bo zaprosiłem do kina Brata i jakoś niehonorowo było mi to odwoływać. Szerokim łukiem mijajcie to filmiszcze.

Siła strachu czyli Hide and seek. Nie wiem co się dzieje z De Niro. Najpierw zagrał w niedobrym horrorze pt. Godsend. Potem popełnił żenadę pt. Poznaj mojego ojca 2 (czy jakoś tak). A teraz zagrał we wspomnianym Hide and seek. Dziwny dobór ról. Chociaż film nie był wcale taki najgorszy i zasadniczo można się na te półtorej godziny skusić. Po śmierci matki, mała dziewczyna popada w depresję. Ojciec kupuje domek na wsi gdzie dziecko dojdzie do siebie. Po jakimś czasie córka zaczyna opowiadać o swoim nowym przyjacielu, Charliem, z którym najbardziej lubi bawić się w chowanego. Dosyć zakręcone, nieco podobne do... Nie, nie powiem, bo jeszcze niechcący podpowiem. Albowiem na koniec mamy Zaskoczenie i Siurpryzę. Widywałem lepsze horrory ale widywałem też i gorsze. Hide and seek zaś to solidny stan średni.

Machinist czyli Mechanik - pierwsze moje skojarzenie w czasie projekcji to 'ohyda'. Christian Bale schudł jakieś 35 kilo i wygląda wstrząsająco. Sama zaś historia? No cóż, jak ktoś lubi mroczno-lynchowski klimat, to zapraszam. Koniecznie samemu, najlepiej na jakimś późnym seansie na tygodniu, coby kinowa trzoda nie rozpraszała gadaniem i ciamkaniem. Narzuca się kilka porównań ale nie chcę rzucać tytułami, bo zaspojleruję. Główny bohater od roku nie śpi, chudnie, widzi rzeczy, których nie widzą inni, nawiązuje przedziwny, płatny romans z prostytutką i zdarzają mu się bardzo niemiłe rzeczy. Płytko, krótko i trywialnie ale nie chcę psuć. Bo jeżeli ktoś ma ochotę na mocno dołujące klimaty, to koniecznie. Nie dla miłośników historii radosnych.

In a good company - miałem nadzieję na bardziej miażdżącą krytykę kultury korporacyjnej no ale jak tu gryźć rękę, która cię karmi? Mamy taką niby życiową historię o tym, jak to młody rekin biznesu zmieni swoje podejście do wszystkiego pod wpływem starego wyjadacza, na którego stołek wskoczył. Sympatyczne chociaż zabrakło mi nieco zęba i kilku ostrzejszych spostrzeżeń. Ale polecam. Zwłaszcza jeden krótki dialog: Jesteś dinozaurem. Co masz do dinozaurów? Panowały na Ziemii kilka milionów lat. Komu jeszcze się to udało? Ładne.

Dobra, na dzisiaj koniec. Mam nadzieję, że następna aktualizacja pojawi się szybciej niż ta, którą właśnie kończycie czytać. Czego wszystkim życzę.

[1] Forsmażor to przecudowne słowo, które wbiło mi się w pamięć na studiach. Na lektoracie języka Rosyjskiego, podczas przerabiania korespondencji handlowej, wpadło mi w oko i do tej pory nie chce wypaść. Powiedzcie sobie to na głos i zmiękczcie Rosyjską manierą. Czyż nie brzmi cudnie? Aha, oznacza ono siłę wyższą.

[2] Easy Company czyli Kompania Braci. Serial taki produkcji HBO, który chciałem polecić wszystkim miłośnikom dobrych filmów wojennych. Zresztą po co ja to mówię - czy jest na sali ktoś, kto o nim nie słyszał?

[3] Już wyjaśniam - enes to taki półokrągły namiot wojskowy, z okienkami z pleksiglasu, które podpalone tworzą fantastyczny, gęsty, siwy dym. Zazwyczaj w takich namiotach sypialiśmy na obozach. Normalnie do złożenia szkieletu, obciągnięcia go podpinką i tropikiem i do ośledziowania potrzeba przynajmniej 3 osób i jakiegoś kwadransa roboty. Pewnego dnia, już jako harcerz starszy, pojechałem do wspomnianej Białogóry na kwaterkę. Kwaterka polega na zbudowaniu umywalni, natrysków, kuchni, wykopaniu latryn, rozstawieniu namiotów i ogrodzeniu terenu - jednym słowem przygotowanie obozu na przyjęcie jego uczestników czyli obozowiczów. Mieliśmy do rozbicia owych enesów ze 20. Postanowiliśmy ułatwić sobie pracę. Silna grupa męska pod wezwaniem składała szkielet, obciągała go tropikiem (podpinki się popsuły) zaś dziewczyny śledziowały za nami. Namioty rozbijaliśmy partiami, w miarę przywożenia ich z magazynu z pobliskiej jednostki wojskowej. Bodajże 3 dnia zrobiliśmy swoje, to znaczy rozstawiliśmy ze 4 enesy i grupą udaliśmy się do kuchni na wystawny obiad czyli kaszankę. Komendant Darek ostrzegał, żeby przed posiłkiem wbić śledzie ale my, fachowcy mieliśmy swoje zdanie. Którego zresztą do dzisiaj nie zapomnę. Otóż rzekłem do Darka w te słowa: Darek, żeby ten namiot wywalić, to trzeba huraganu a nie takiego wiaterku, jaki teraz wieje. I zasiadłem do spożywania obiadu mistrzów. Siedziałem na zydelku, twarzą do wyjścia z kuchni i w pewnym momencie oczętom mym modrym ukazał się taki oto widok. Wyjście, chmurki na niebie, trawka się marszczy, przetoczył się enes, trawka się dalej marszczy... Zaraz, czy coś tam się turlało? Rzuciłem patelnię, krzyknąłem: namioty fruwają, złapałem młotek i runąłem w stronę pozostałych rozstawionych enesów. Skokiem rodem ze Specnazu albo Igrzysk Olimpijskich przesadziłem poskręcany kłąb metalu i brezentu i dopadłem do pierwszego nieruszonego namiotu. Chwilę później go porzuciłem i uwiesiłem się na sąsiednim, który niczym poduszkowiec wzniósł się w powietrze. To był pierwszy raz w życiu gdy leciałem, na szczęście krótko bo namiot tylko okręciło w powietrzu o 90 stopni. Chwalić Boga, że w poziomie. Zdaje mi się, że pobiliśmy wtedy wszystkie rekordy świata bo ośledziowanie jednego namiotu zajmowało 3 osobom jakieś 10 sekund. W minutę było po sprawie. Dojedliśmy wystygłą kaszankę po czym przystąpiliśmy do recyclingu. Okazało się, że z namiotu, który się przeturlał wiele razy, można odzyskać jakieś 80% elementów. Mocna konstrukcja, mówię wam.

Wróć do głównej