Plus i minus to jedyne co widzę

O poprzednim Clarksonie miałem napisać ale nie napisałem. Więc może napiszę o kolejnym. 'Wiem, że masz duszę' to kawałek dla dużych chłopców. Dla chłopców, którzy przystają na ulicy gdy mija ich 'wypimpowany' Garbus, Syrenka albo Warszawa. Dla chłopców, którzy doznają ekstazy gdy mogą wziąć do ręki Desert Eagle'a, Glocka albo Berettę, niekoniecznie w celu postrzelania. Dla chłopców, którzy mogą godzinami wpatrywać się w Sportiny tnące Mazurskie fale. Dla wszystkich, którzy wiedzą, że gdzieś tam, pod stalą, blachą, laminatem i żywicą, bije serce. Dla tych, którzy wiedzą, że niektóre 'martwe' przedmioty mają duszę. To oni przeczytają tę książkę z prawdziwą przyjemnością.

Każdy kto widział przynajmniej jeden odcinek Top Gear, wie jakim człowiekiem jest Clarkson. To właśnie taki duży chłopiec. Radość, z jaką sadowi się za kierownicą kolejnego, ukochanego samochodu (te niekochane pacyfikuje słownie bez litości), bezkrytyczne przyjmowanie wszystkich jego narowów czy niedoróbek - czy tylko mi się to kojarzy z czasami, gdy toczyliśmy zażarte spory na temat: czy Godzilla nastukałaby Gamerze, czy wręcz przeciwnie? Ten sam zachwyt dostaniemy w książce. Autor opowiedział nam o 20 maszynach i jednej tamie Hoovera.

Przez książkę przebiłem się podczas dwóch zbyt krótkich seansów. I nie mogłem się oderwać. Lekkie pióro, charakterystyczny humor, garść niezbędnych szczegółów technicznych i ocean ciekawostek. Patrzymy na Concorde (no dobra, patrzyliśmy) i nie wiemy, że stworzenie tej maszyny było trudniejsze niż wyekspediowanie człowieka w kosmos. Zachwycamy się samolotem Spitfire i nie wiemy jakie trudności napotkano podczas jego projektowania. Bladego pojęcia nie miałem o żywiole rozpętywanym podczas jednoczesnego wystrzału ze wszystkich dziewięciu dział kaliber 460 mm, w które był wyposażony pancernik Yamato[1]. A Clarkson wie, bo większość rzeczy, o których pisze, miał okazję dotknąć: jechał Rolls-Royce Phantom, strzelał z AK-47, pływał łodzią Riva, leciał Concordem i gładził dłonią poszycie Blackbirda. Fajnie mi się to czytało i żal, że to tylko 21 rozdziałów. Duzi chłopcy, do księgarni.

Wpadły mi w ręce trzy Koontze ale tylko o dwóch mam siłę pisać. Bo w tym trzecim była inteligentna, dowcipna kaleka dziewczynka, która mieszkała z pierdolniętą mamą i psychopatycznym ojcem a jej sąsiadka się nad nią użaliła. Kurwa, jakie to było niedobre. Przerażająco niedobre. Aktualnie katuję, bo inaczej nie da się nazwać tego, co robię z tą pozycją, 'Grozę'. Matkobosko, gdzie podział się autor Gromu, Nocnych dreszczy albo Złego miejsca? No gdzie? Owszem, zdarzały mu się gorsze dni ale takiego gniota spod jego pióra jeszcze nigdy nie dostałem (może oprócz historii o kalekiej dziewczynce, zabijcie ale tytułu nie pamiętam - coś z drzwiami dokądś).

Główny bohater to tchórz i debil. Pewnie dlatego cały świat go nienawidzi (ja znienawidziłem go gdzieś w okolicach 3 strony). Jedzie z Filadelfii do San Francisco. Samochodem. Z jedenastoletnim synem jego żony. Która to żona jest już w San Francisco. Gdyż się przeprowadzili. Ona samolotem, klamoty ciężarówką a koleś dmucha przez całe Stany wypasionym, czarnym thunderbirdem, którego nie chciał sprzedawać, bo jest jeszcze nowy. A za nimi, furgonetką towarową, zapieprza tytułowa Groza czyli były chłopak żony bohatera, któremu to byłemu coś się w głowie odkleiło i dostał podręcznikowego pierdolca. Plan ma taki, że jak zlikwiduje mężusia i brata, to klientka rzuci mu się w ramiona i zostaną na zawsze razem. Zostało mi jakieś 10% do końca ale wiem jak to się skończy - gość się wbije do klientki na kwadrat (wie gdzie mieszka), może ją zgwałci (byłaby jakaś odmiana w tym gównie) a potem zaczai się na tchórza i małolata. Po jakiejś absurdalnej napierdalance, gdy wszyscy będą już leżeć na podłodze a psychopata będzie triumfował, małolat strzeli mu w plecy i dostanie traumy. Koniec. Minęło 20 strzałów znikąd - wszystko się zgadza oprócz tego, że psycha zastrzelił tchórz. Przy pomocy pistoletu przywleczonego przez małolata. Co za gówno.

Chciałbym wiedzieć co za złe mzimu mi zrobiło tak, że każdy syfiasty horror/thriller muszę przeczytać/obejrzeć do końca? Mam świadomość tego, że Groza to nudny knot, napisany przez początkującego pisarza (powstała w 1973 roku, czyli na początku kariery Koontza) ale nie mam siły pieprznąć jej w kąt. Wiem, że są ludzie ceniący Koontza bardziej od Kinga - to wolny kraj i każdemu wolno mieć własne zdanie. Ale nawet fanatycy Deana powinni się trzymać od tej toksycznej kupy gówna na bezpieczny dystans. Najgorsza jego rzecz jaką czytałem (oprócz historii o kalekiej dziewczynce, która miała przesrane).

A teraz z innej beczki - 'Apokalipsa' tegoż autora jest z kolei książką, którą pożarłem zachłannie i która pozostawiła mnie w stanie błogosławionego nasycenia oraz radości. Oryginał powstał w 2004, u nas przetłumaczyli to w 2006 i zdecydowanie widać różnice w klasie książek. Od pomysłu, przez dialogi, zdynamizowanie akcji i warsztat.

Zaczyna się niczym klasyczna powieść sf - spadł deszcz i padał dlugo. Potem nastała ciemność, z której wyszły stwory światła i ciemności i ludzkość stanęła w obliczu tytułowej Apokalipsy. Rozkład, rzeź i koniec świata. Coś w stylu Wojny światów, bo nieliczni, którzy przetrwali są przekonani, że to inwazja a czytelnik czeka na evergreena w postaci wirusów. A tu niespodzianka - kosmitów brak, wirusa brak i w ogóle jest jakoś tak inaczej niż wszyscy myśleli, że będzie. Trochę się wzdragam przed powiedzeniem więcej, bo rozwiązanie, które dla mnie było jednym z możliwych scenariuszy, dla innych może być megazaskoczeniem, a ja na swojej stronie nie spojluje. Więc może w miejsce spojlera podpowiedź - wczytajcie się dokładnie w przekaz, który odbierają ludzie od najeźdźców. Pobawcie się nim. Dzięki temu już w połowie książki będziecie wiedzieć o co biega.

Domorośli krytycy plują na rozwlekłość książki i na zakończenie. Krótko się rozprawię z tymi zarzutami. Pisarz, który dobrze operuje słowem (oraz ma dobrego tłumacza) i potrafi ciekawie opowiedzieć historię, może w moim przypadku pieprzyć i przez 700 stron. Jedyny warunek - ma się to dobrze czytać, nawet jeżeli nie popycha akcji do przodu. Jak wam się wydaje - dlaczego cegły Kinga, liczące 500 stron, łykam w 2-3 dni? Autor wciąga mnie do swojego świata do tego stopnia, że czasami mam wrażenie, że to książka mnie czyta a nie na odwrót. Znacie na pewno ten stan gdy każde słowo wchodzi gładko, nie ma momentu przestoju, znudzenia. Taki czytelniczy flow (brak mi dobrego, polskiego słowa). Podczas lektury Apokalipsy osiągnąłem właśnie taki stan i coś, co dla innych było wadą (przegadanie), mi bardzo odpowiadało. Bo było ładnie opowiedziane.

Sprawa druga - zakończenie. Że naiwne, że infantylne, że do dupy, że głupie. Może i nie było powalające ale wynikało logicznie z treści książki. I rad bym był wysłuchać innych pomysłów na końcówkę. Głos z sali 'a, pozabijać ich wszystkich' odrzucam jako niezorganizowany. Rekapitulując - bardzo warto. Za 25 złotych otrzymałem kilka godzin godziwej rozrywki. No to czego mam chcieć więcej od książki?

Teraz, dla odmiany, pojadę tym samym schematem po Stephenie Kingu. Najpierw be, potem cacy. 'Historia Lisey'była be. Nie dlatego, że historia była do niczego, bo była w miarę udana. Problem z mojego punktu widzenia polega na tym, że taką fabułą może i mógłby szczycić się początkujący pisarz, u Kinga była ona wtórna. Udana ale wtórna. Do tego stopnia wtórna, że nie chce mi się o niej gadać. Skrzyżujcie sobie skoki w Terytoria z Talizmanu albo podróże między światami z Rose Madder z Workiem kości i otrzymacie coś podobnego do Historii. Mnie nie zachwyciło. Ale nawet nad wtórnością byłbym w stanie przejść do porządku dziennego (w końcu ile nowych i zaskakujących fabuł da radę człowiek wymyślić?) gdyby nie język. O żesz kurwa mać, pardon my french.

Ja rozumiem, że ludzie tworzą sobie neologizmy i ich używają. Ja rozumiem, że pary z długim stażem są w stanie porozumiewać się przy pomocy werbalno-telepatycznego slangu, niezrozumiałego dla nikogo poza nimi. Ja to wszystko naprawdę rozumiem. Ale nie rozumiem dlaczego King uparł się, żeby te dziwne słowa wrzucać do każdego akapitu. Dla mnie było to nie do strawienia.

Książka ma 400 stron. Przez pierwsze 300 dostawałem szału gdy widziałem te jebane w odbyt długaśniki, smerdolone żeszkoty, skarbiemoje, bafy krwawe i dobre, ogeromniastych impotebili oraz złamazie, odmieniane przez wszystkie możliwe przypadki i jeszcze dodatkowo inne, co to je sobie King na spółkę z tłumaczem dobawili. Nawał tych irytujących neologizmów odbierał mi całą przyjemność płynącą z, w sumie całkiem przyzwoicie pomyślanej, historii. Ja rozumiem, że spodobała się pisarzu nowa zabawka. Ale na Boga - facet, który jak mało kto potrafi opisywać ludzi, tworzy w Histori Lisey hipostazy[2]. I, o ile mógłbym to wybaczyć jakiemuś amatorskiemu wyrobnikowi, to King nie może liczyć u mnie na taryfę ulgową. Żeby zrozumieć o co mi chodzi otwórzcie książkę na dowolnym dłuższym przemyśleniu Lisey. Przepraszam ale ludzie tak nie mówią/myślą. Uwierzyłbym w przesycone neologizmami slangowanie hakerów, crackerów, mmorpg-owców, kryminalistów i recydywistów. Uwierzyłbym w przesycone terminologią branżową szwargotanie lekarzy, grafików komputerowych, prawników czy murarzy. Ale nie wierzę, że przeciętna osoba składa zdania w sposób podobny Lisey et consortes.

Rekapitulując - nawet wciągająca, chociaż wtórna, historia została opowiedziana w sposób, który przyprawiał mnie o drgawki. Forma leży i kwiczy moim zdaniem. I dlatego do Histori Lisey raczej już nie wrócę, bo z zabaw językiem wolę Mechaniczną/Nakręcaną Pomarańczę. Która to Pomarańcza jest jedyną znaną mi książką, której polskie tłumaczenie jest lepsze od oryginału. A z każdym kto się z tym nie zgadza, mogę pokruszyć kopie na udeptanej ziemi.

A teraz w drugą stronę - w dzień premiery kupiłem Komórkę. Nie żadną tam nową wypasioną Motorolę gdyż moja antyczna Nokia 5110 daje mi wszystko, czego oczekuję od telefonu. Czyli ma następujące opcje: budzik, dobudzanie, zadzwoń, odbierz, sms in, sms out, wąż i zajebista melodyjka Songette. Chodzi mi o najnowszą powieść Kinga pod tytułem 'Komórka', ale tego się już pewnie domyśliliście a ja tylko chciałem zaszpanować faktem posiadania najbardziej lanserskiego telefonu w mieście. Drobna errata. Tekst o Komórce powstał przed święconym Patrykiem. W święconego Patryka dostałem w głowę kilka razy i źli ludzie powlekli moją lanserską komórkę w siną dal. Oby im fiuty od tej dali też zsiniali (miałem ochotę na rym).

Pewnego pięknego, październikowego dnia ludzie na całym świecie odebrali dziwne połączenie. Jego dziwność polegała na tym, że po zakończeniu rozmowy, osobnicy którzy mieli nieszczęście wcisnąć przycisk odbierz (albo navy key w Nokii) najpierw zaczynali się ślinić a potem dostawali pierdolca. Bardzo agresywnego pierdolca. Sygnał, który odebrali wymazywał im mózgi, pozostawiając nietkniętego kernela. Niestety, nasz kernel składa się jedynie z nienawiści. Świat jaki znamy poszedł do piachu, do wtóru krzyków zabijanych w wyjątkowo brutalny sposób ludzi, którzy sygnału nie przyjeli na klatę.

Tego dnia Clayowi się poszczęściło - sprzedał w Bostonie swój komiks pod tytułem Mroczny Wędrowiec (tylko mi się to kojarzy?). Po wyjściu z wydawnictwa stał się świadkiem wspomnianego przeze mnie Pulsu. I zaczął się problem, bo żona (rozwiedziona) i syn (ukochany) mieszkają na zadupiu, kawał drogi od Bostonu. Znakiem tego trzeba będzie iść. No i idą, bo chyba nie sądzicie, że ktokolwiek popełniłby marketingowe samobójstwo i zdecydowałby się na opis wędrówki solowej. King nie popełnił i zmontował Drużynę. I nawet by doszli na to zadupie ale to by było za łatwe - ofiary Pulsu ewoluują, zresetowany mózg próbuje się zrebootować i w tym celu korzysta z obszarów, których nie wykorzystywał do tej pory. Telepatyczno-telekinetyczne impulsy 'telefonicznych' zmuszają naszych bohaterów do wędrówki w nieco inne miejsce. I idą. Mają przygody, jest trochę wyjątkowo obrzydliwej jatki, kilka pożarów i wybuchy. I idą. I aż chce się zakończyć zdaniem: I szli całą noc, ale nie zakończę.

A co jeszcze mogę powiedzieć wam bez spojlowania? Pomysł na genezę sygnału: si. Bardzo mi się podobał. Nie dlatego, że był do końca logiczny i spójny z obecnym stanem wiedzy ale i tak był lepszy, niż każdy inny. A już na pewno lepszy od tego, czego się bałem (Karmazynowy Król szturmuje ziemskie dominium). Do końca King przemyca opłotkami swoje spostrzeżenia o społeczeństwie walącym się w gruzy, dzięki czemu może skoncentrować się na sympatycznych i ładnie (chociaż, jak na niego, dosyć oszczędną kreską) skreślonych głównych bohaterach. I te opłotki trochę bolały, o czym później. Pomimo że książka ma 430 stron, za mało się w niej dzieje, bo skubani głównie idą. Niby w Talizmanie Jack Sawyer też tylko szedł ale wolałem podróż przez Terytoria, w stylu Hucka Finna, niż przez New Hampshire w stylu Marszu Śmierci na półwyspie Baatan. I tutaj widzę pierwszą słabość książki - nośna, którą wygenerowała Komórka pozwalała na zdynamizowanie akcji. King dał nam podróż przetykaną chaotycznymi aktami bezsensownej przemocy[3], które ciężko mi było momentami zracjonalizować. No i ostatnie 30 stron - spodziewałem się większej dramaturgii, zwrotów akcji a tu raz, dwa i po sprawie.

A na sam koniec zostawiam sobie końcówkę - nie wiem, czy King chciał sprokurować happy-enda, czy wręcz przeciwnie. Znając starego lisa, specjalnie wyprodukował takie a nie inne zakończenie. Znaczy otwarte (z lekkim przechyłem ku szczęściu wiekuistemu) zaś każdy może sobie dośpiewać swoją wersję. Ja oczywiście dośpiewałem sobie mrok of darkness, dzięki czemu po zamknięciu książki, poczułem się ową końcówką głęboko usatysfakcjonowany.

Teraz o odczuciach - gdzieś na poziomie wrażeń bardzo ogólnych i niesprecyzowanych, pozostało we mnie poczucie niedosytu. Niby 430 strony ale jakoś tak szybko poszło i mam wrażenie, że zawartość wody w spirytusie była zbyt duża. Niby był wcześniej Bastion ale niedosyt odczułem też z powodu szkicowego przedstawienia upadku cywilizacji dobrobytu - nie muszą to być naturalistyczne opisy gwałtów. Ale mogłyby to być naturalistyczne opisy rozkładu społeczności lokalnych na przykład. Ogólnie - po kilku ostatnich książkach Kinga miałem wrażenie, że przechodzi lekki kryzys twórczy. Komórka wróciła mi nieco wiary, że kryzys minął. Mówiąc inaczej - Richard Bachman nie podpisałby się pod Buickiem 8, Pokochała Toma Gordona czy Łowcą snów. Richard Bachman z czystym sumieniem podpisałby się pod Komórką. Tak to odebrałem.

Cholerny Neil Gaiman i moje cholerne niezdecydowanie. Przecież po Chłopakach Anansiego obiecałem sobie, że to koniec mojej z Gaimanem przygody. Ale nie, należy dać się otumanić ludziom głoszącym wszem i wobec, że Gaiman to geniusz gdyż tka takie fajne, postmodernistyczne patchworki. W dupę sobie wsadźcie te pieprzone patchworki. Grubym końcem. Bo o ile się pogodziłem z tym, że powieści mi nie leżą, to przynajmniej opowiadania nie bolały. Dobra, nie wszystkie ale w Dymie i Lustrach było sporo dobrych i przynajmniej jedno, dla mnie, wybitne. A w nowym zbiorze 'Rzeczy ulotne', ulotny jest tylko zapach kału. Przebrnąłem przez to w kilku bolesnych podejściach i muszę wam powiedzieć, że czegoś tak niedobrego dawno nie czytałem. Oczywiście niedobrego w odniesieniu do pisarza, który ma wyrobioną markę. Pare kawałków poprawnych, ze dwa niezłe i wielki ocean rzeczy, których powinien wstydzić się nawet początkujący grafoman a nie Twórca z Nazwiskiem. Pomysły z dupy, jakieś pretekstowe fabułki, wieloznaczne (czytaj: bełkotliwe) zakończenia, eksperymentalne formy (krótkie dykteryjki na temat Arkan/Arkanów z Tarota - no litości) i wiersze najszczersze, po których dostawałem drgawek.

Zbiór zaczyna się od jedynego mocnego uderzenia: 'Studium w szmaragdzie'. Gaiman miał pomysł i udanie skrzyżował świat mitologii Cthulhu pana Lovecrafta z opowiadaniami Artura Conan-Doyle'a. Na dodatek tak trochę na odwrót. Poprawne formalnie (wstęp-rozwinięcie-zakończenie), smakowicie rozwiązane fabularnie, z treścią, kapitalnie podrobiony zarówno grafomańsko-pompatyczny styl H.P.L, jak i wszystkomający i wszystkowiedzący potok wymowy największego detektywa wszechczasów. I na koniec fajna, chociaż przewidywalna zmyłka. I tylko jedna wada - osoby, które nie miały do czynienia z prozą H.P.L i A.C.D mogą Studium przeczytać. Ale umknie im cała kupa fajnych smaków i smaczków. A co za tym idzie, stracą 80% radochy, którą przy lekturze będą mieli czytelnicy kojarzący wymienionych autorów.

Podobną zabawę uskutecznił Gaiman w opowiadaniu 'Zbłąkane oblubienice złowieszczych oprawców w bezimiennym domu nocy potwornego pożądania' (Oskar za tytuł) - tym razem rykoszetem oberwał E.A.Poe, a właściwie to cały nurt prozy gotyckiej. Jeżeli ktoś zna mroczne opowieści Poego, będzie miał ubaw. Jeżeli nie (są tacy?), to odbierze je jako bełkot na zupełnie niezrozumiały temat. Tytułuję się fanem E.A.P więc mogę podsumować to tak: całkiem zgrabne, ale tylko zgrabne.

'Październik w fotelu' i 'Ptak słońca' - mam problem. Ładne ale banalne. Tak, wiem - prędzej piekło zamarznie niż ja wymyślę coś takiego. Ale jako domorosły recenzent i grafoman czystej wody, na takie problemy mogę mieć kompletnie wyjebane. Pierwsza pozycja byłaby fajna, bo opowiada historię. Uwielbiam ładnie opowiedziane historie. Ale ta historia była ciut mało interesująca. Małe ciut robi sporą różnicę. Aczkolwiek Gaiman zaplusowałby u mnie znacząco gdyby któregoś dnia dopisał kolejnych jedenaście kawałków: od Styczeń w fotelu do Grudzień w fotelu. Kupiłbym to, bo wierzę, że facet od Sandmana ma w głowie tysiąc lepszych historyjek od tej, w której chłopiec spotyka ducha.

W 'Ptaku słońca' napotkałem inny problem - fajna historia ale kiepsko opowiedziana, chociaż dużej części recenzentów to opowiadanie podobało się w zbiorze najbardziej. Nie wiem, może Ptak traci w tłumaczeniu a oni czytali w oryginale? A może ja, jako nieoczytany ordynus nie doceniłem fantastycznego podrobienia stylu R.A. Lafferty'ego, którego wszak nie znam. Rekapitulując - wolałbym gdyby Gaiman napisał to w stylu Awantur Arabskich K. Makuszyńskiego. Pasowałoby tematycznie a mi by się lepiej czytało.

'Problem Zuzanny', czyli Gaimana rozprawa z Narnią. W dupę z taką rozprawą i w dupę z odczytywaniem kawałka na wielu poziomach. Jak rozumiem, autor chciał rozjuszyć fanów cyklu narnijskiego. Jako, że cykl Lewisa kocham miłością czystą i nieskażoną, rozjuszyłem się.

Przedostatnią historią, na którą zwróciłem uwagę były 'Fakty w sprawie zniknięcia panny Finch'. Olewam panią Finch natomiast cyrk, w którym wylądowali bohaterowie opowiadania był miejscem śmieszno-strasznym do tego stopnia, że bardzo chętnie sam bym do niego poszedł.

Na koniec, no dobra - przedkoniec, bo będzie mała niespodzianka, zagaję nieśmiało o opowiadaniu, które podobało się wszystkim a mi tak sobie. 'Władca górskiej doliny' to opowiadanie ze świata Amerykańskich bogów. Ze świata w tym sensie, że w roli głównej występuje Cień, który błąka się po Europie aż trafia do Szkocji. Po czym pakuje się w kłopoty. Jakieś trzy tygodnie temu powtórzyłem sobie Amerykańskich bogów, i lekko zmieniła mi się percepcja tej książki. Znaczy dalej nie wiem gdzie leży jej geniusz ale lektura nie bolała tak bardzo, jak za pierwszym razem. Ba, nawet niektóre fragmenty wchodziły mi z przyjemnością. 'Władcę...' czytałem na gorąco i przez kontrast nie spodobał mi się tak, jak mógłby mi się spodobać jako standalone (w sensie niemania świeżo w pamięci Amerykańskich bogów). Bo to dobrze napisane opowiadanie z pomysłem, które z przyjemnością przyswoją sobie nawet ci, którzy o Cieniu wcześniej nie słyszeli.

I teraz coś naprawdę na koniec. Bo na koniec miałem flashbacka i przypomniał mi się jeden wiersz, przy którym nie dość, że nie miałem ochoty zwymiotować, to na dodatek osiągnąłem stan przyjemnej zadumy. Żadne tam opus magnum na cztery pociski ani nic takiego, ot - historyjka o kobiecie czekającej na telefon od faceta. Zero odkrywczości, zero zaskoczenia ale kontrastowe zestawienie tego, co dzieje się za oknem ze stanem owej pani spodobało mi się na poziomie uczuć, jakie we mnie wzbudziło. To po prostu miły kawałek. Mowa o 'Dniu, w którym przybyły spodki'.

Reasumując rzeknę: jednej rzeczy Gaimanowi nie sposób odmówić, wie jak wyciągać z mojej kieszeni pieniądze. Dobra, bądźże człowieku poważny - nie sposób odmówić mu mistrzowskiego kreowania nastroju. Nawet w krótszych opowiadaniach widać, że potrafi czarować słowem. Tylko co z tego, skoro opowiada całą kupę kiepskich historii? Pozycja tylko i wyłącznie dla fanów, którzy kupią nawet kwit do pralni podpisany 'Neil Gaiman'. Dla świeżaków rada - nie zaczynajcie znajomości z pisarzem od tego zbiorku, bo to najgorsze, co może się wam przydarzyć.

A na koniec o autorze, o którym do tej pory nie wspominałem a to dziwne, gdyż jest tak megapopularny, że nawet cholerne pingwiny na Antarktydzie dukają po angielsku kawałki jego książek. Let mi introdjus: mistrz thrillerów prawniczych i kryminałów John Grisham. Nie żebym nagle zapałał gwałtowną i nieokiełznaną miłością do kawałków typu 'case closed' czy 'objection' - nic z tych rzeczy i od thrillerów prawniczych trzymam się z dala. Gdzieś natomiast wyczytałem, że Grisham popełnił powieść humorystyczną i stwierdziłem, że coś takiego mogę zaryzykować. I warto było, bo 'Ominąć święta' faktycznie jest zabawną książką. A poza tym daje nam, środkowym Europejczykom, obraz podejścia do Bożego Narodzenia w wykonaniu Amerykanów. W skrócie - na punkcie Christmas mają prawdziwego pierdolca.

O co chodzi? Luther Krank jest człowiekiem umiarkowanego sukcesu. Mieszka na uroczym, amerykańskim (jak z filmu) przedmieściu z żoną i ukochaną córką. Dobijają go rzeczy nieodłącznie związane z ichnią tradycją świąteczną: młyn, korki, kolejki, potworna dziura w portfelu, debilny bałwanek na dachu, 10 000 lampek owiniętych dokoła domu i tłum gości rozdeptujących mu mieszkanie podczas tradycyjnego przyjęcia. Co zrobić, by w tym roku uniknąć tych wszystkich nieprzyjemności? Gość ma plan. Pretekstem do wprowadzenia go w życie jest wyjazd ich córki na wolontariat do Ameryki Południowej. Po wykopaniu latorośli z domu, Luther zestawia koszty ubiegłorocznych świąt z wycieczką w tropiki, wykupuje dwuosobowy karnet i przekonuje żonę, że Karaiby są bardziej sexy niż ponowne przemielenie przez machinę marketingową. To początek kłopotów rodziny Kranków - będą musieli stoczyć walkę z sąsiadami z ulicy, którzy nie rozumieją jak można nie obchodzić Christmasu. A potem będzie jeszcze gorzej.

Dla Polaków Wigilia i Boże Narodzenie to pachnąca choinka, prezenty, 12 potraw na wigilijnym stole, dodatkowe nakrycie dla niespodziewanego gościa, siano pod obrusem, opłatek, życzenia, kolędy, Pasterka, poczucie bliskości, więzi i ciepło, w którym przez te 2 najcudowniejsze (dla mnie) dni w roku wszyscy się grzejemy. Dla wierzących to czas zadumy i wielkiej radości, dla mniej wierzących to czas, w którym wszystkie swary, kłótnie i wzajemne pretensje idą w kąt. To czas przebaczania, odnawiania nadwątlonych więzi. Pięknie jest i nie wyobrażam sobie, żebym mógł na przykład Wigilię spędzić samotnie. Wolałbym przelecieć jeża niż siedzieć w domu sam.

W Stanach dla odmiany, święta to atak marketoidów i komercjalizacja do wyrzygu. Plus absurdalne, dla mnie niezrozumiałe, rytuały: przyozdabianie trawnika reniferami czy bałwankami, kryzys energetyczny (bo lampek palą więcej niż ludzi mieszka na Ziemi), miliardowe obroty sieci handlowych i masowa rzeź młodniaków iglastych. Przygotowania zaczynają się miesiąc przed Bożym Narodzeniem a z każdym kolejnym dniem chaos i anarchia wylewa się na ulice. Oczywiście mogę wnioskować tylko na podstawie obejrzanych filmów, przeczytanych książek i relacji znajomych, którzy spędzali święta w USA. Myślę jednak, że niewiele się pomyliłem. U Grishama właśnie tak to wygląda - komercja i bzdurne rytuały. Ale nie czujmy się lepsi i nie patrzmy z góry. Bo na koniec dostajemy dla odmiany opis czegoś, czego w Polsce na szeroką skalę nie znamy. Wspólnoty lokalne w wykonaniu Polaków jedynie śmieszą. Wspólnoty lokalne w Stanach to jedna z tych rzeczy, której Amerykanom prawdziwie zazdroszczę.

Bardzo ładnie to wszystko jest opisane i napisane. Autor nie moralizuje, nie osądza, nie wartościuje. Jest obserwatorem i kronikarzem. A my umieramy ze śmiechu. Po trosze z uwagi na humor sytuacyjny, absurd i groteskę, po trosze z powodu kompletnej niekompatybilności koncepcji świąt na dwóch różnych kontynentach. A na koniec zalała mnie fala wzruszenia, bo zawsze tak mam gdy widzę ludzi mobilizujących się we wspólnej sprawie. Grisham udowadnia, że równie dobrze radziłby sobie w powieściach stricte obyczajowych, bo Ominąć święta to przyzwoity kawał prozy, który polecam wszystkim. Najlepiej sobie to przeczytać 22 grudnia - ubaw jeszcze większy.

Miało być więcej ale wbił mi się w mózg inny temat. A właściwie dwa tematy. Jeden z odbytu, drugi w nawiązaniu. Oba szarpnąłem i wrzucam je razem z tą aktualizacją. Miłej lektury i do poczytania.

[1]Bliźniaki Yamato i Musashi uważam za dwie najpiękniejsze rzeczy o napędzie nieżaglowym, jakie pływały kiedykolwiek po wodzie. To, że oba zostały zatopione przez lotnictwo i nigdy nie zmierzyły się z flotą wroga, uważam za wyjątkowo podły żart historii. To mniej więcej tak, jakby lwa rozszarpały hieny.

[2]Tak, wiem, że rozciągam znaczenie słownikowe ale lubię brzmienie i widok tego słowa. Hipostaza czyli byt nierzeczywisty, co w odniesieniu do bohaterów książki ma nieco ironiczny wydźwięk. Ale wiecie o co mi chodzi.

[3]Nie były to akty bezsensownej przemocy ale w takich momentach nie mogę się powstrzymać przed wrzuceniem tej frazy. Fraza jest tytułem książki Jacka Womacka, która gdyby była przynajmniej w połowie tak dobra jak tytuł, dostałaby Nobla, Pulitzera i Nike. Niestety, nie była. Być może wina w tym tłumacza (niesławny Łoziński), być może słabości pisarskiej autora. Ale tytuł pozostał i cieszy.


Wróć do głównej