Straszyły nie tylko potwory
Właśnie wróciłem z kina z Sin City - zasadniczo żadnej niespodzianki nie było. Jedyne o co miałem do siebie żal, to fakt, że złamałem się przed czasem i obejrzałem to na monitorze. Pierwsze spotkanie z Grzesznym Miastem musi mieć miejsce w sali kinowej. Dopiero tam czuć moc tego filmu. I tylko tam uronimy łzę słysząc: An old man dies. A young woman lives. Fair trade. I jeszcze jedno: pomijając kilka drobiazgów wynikających najprawdopodobniej z pośpiechu, Kolec - popełniłeś bardzo dobre tłumaczenie. Gratulacje i browar przy jakiejś okazji.
Ładnie się oglądało ale dzisiaj nie o filmach a o książkach będzie, bo znowu się trochę towaru na półkach nazbierało. Jedźmy.
A zaczniemy (który to już raz) od Kinga. Otóż w maju stało się tak, że przeczytałem ostatnie dwie książki Króla, których brakowało mi do kompletu - oczywiście mam na myśli te przetłumaczone na Polski. Zacznijmy od czegoś nietypowego, czyli od Roku Wilkołaka.
Ślicznie wydane opowiadanie - tak to można podsumować. Opowiedziana w książce historia zmieściłaby się bowiem na kilkunastu stronach A4. 12 rozdziałów, 12 miesięcy i historia opowiedziana pod dyktando faz Księżyca (potraktowanych z pewną dowolnością ale King jednocześnie chciał nawiązać do znanych świąt typu Walentynki, Halloween czy Nowy Rok). Co miesiąc małe miasteczko nawiedza wilkołak. Giną kolejne osoby. Tożsamość drapieżcy pozostaje tajemnicą. Rozszyfrowuje go mały chłopiec na wózku inwalidzkim - najpierw rani Bestię a potem widzi identyczne rany u... No dobra, nie będę przesadzał, niech chociaż to pozostanie tajemnicą. Przeczytanie całości zajęło mi jakieś pół godziny i po przewróceniu ostatniej strony poczułem zawód.
Nie jest to właściwie wina autora - on po prostu wie, że wszystko co pojawi się na rynku sygnowane jego nazwiskiem, czytelnicy kupią. I o ile Rok Wilkołaka powitałbym chętnie w jakimś zbiorze opowiadań (bo to w sumie zgrabna historyjka, chociaż nie dostarczająca wielkich wzruszeń), to zrobienie z tego książki jest przegięciem i ordynarnym drenowaniem kieszeni fanów. Owszem - ładnie wydane, twarda lakierowana okładka, kilkadziesiąt ilustracji ale to za mało.
Szarpnęła mi bowiem nerwa cena - sorry, ale 24,90 to jakaś aberracja. Tutaj pretensję mogę mieć tylko i wyłącznie do wydawcy, który na tyle wycenił 140 stron w dosyć małym formacie. A ja oczywiście zdecydowałem się owe pieniądze wydać. I poczułem się po lekturze najzwyczajniej wydymany przez portfel. Wyjątkowo niesportowe zachowanie.
Tyle o Roku Wilkołaka, bo jeszcze mi się uleje bardziej i zamienię opowieść edukacyjną w kloakę. Drugą pozycją była Rose Madder. Przymierzałem się do niej od dawna ale był problem z zakupem. Prima wydała to jakieś 15 lat temu i cisza, zero wznowień. A egzemplarze, które trafiałem w antykwariatach, na stolikach czy na allegro były albo zbyt zjechane, albo zbyt drogie. Aż w końcu namierzyłem aukcje antykwariatu z Krakowa, który po cenach przystępnych wyzbywał się kilku książek Kinga. Z zasady nie kupuję poza Warszawą, bo koszty przesyłki zjadają ewentualne oszczędności ale szczęście moje polegało na tym, że po pierwsze cena wywoławcza była niska a po drugie sprzedawali też Grę Geralda a jak się koszty wysyłki rozbije na 2 książki, to zaczyna to mieć sens. Przelicytowałem mniej zdecydowanych i stałem się posiadaczem zarówno jednej, jak i drugiej książki.
Rozpoczniemy od Rose Madder. To jeden z najbardziej przerażających horrorów, jakie czytałem w życiu. Nie żartuję. A było to tak straszne z powodu prozaicznego - pomijając wstawki o świecie równoległym, w którym straszy pieprznięta pani i byk w labiryncie, największymi potworami w Rose są ludzie. A konkretnie mąż głównej bohaterki - kreśląc jego postać King osiągnął arcymistrzostwo w sportretowaniu czarnego charakteru.
Autentycznie - ani klaun Pennywise, ani Randall Flagg, ani Ed Deepneau, ani nawet George Stark do pięt nie dorastają Normanowi. Norman jest policjantem, obrońcą prawa i porządku. Chronić i służyć - wszyscy to znają. Z tym, że Norman jest policjantem specyficznym - dba o porządek tak bardzo, że za plamkę na talerzu spuszcza prewencyjny wpierdol swojej żonie. Zresztą, Rose dostaje łomot za każdą przewinę - począwszy od niepowycieranych kurzy a skończywszy na odezwaniu się nie w porę. Po jednej z rozmów 'w cztery oczy' Rose roni. Zdawałoby się, że to przesądzi sprawę i w następnym rozdziale przeczytamy o tym, jak ucieka od męża. Nie, King unika oczywistych rozwiązań, przebudzenie zajmie Rose kilkanaście lat. I dostajemy w końcu opowieść o uciekającej żonie i ścigającym ją mężu, który ciasną spiralą opuszcza rejony normalności (jeżeli kiedykolwiek się w nich znajdował). A kawałki o przechodzeniu przez obraz do świata równoległego (kto wie, może to były Terytoria?) są tylko niekoniecznie potrzebnym dodatkiem, zupełnie jakby King przestraszył się tego, że może napisać przyzwoitą powieść obyczajową. A może stwierdził, że jak nie doda czegoś nadprzyrodzonego, to czytelnicy się od niego odwrócą. Nie wiem.
Chciałbym natomiast głośno i wyraźnie powiedzieć, że kawałki z innego świata zdecydowanie odstawały od historii dziejącej się tu i teraz (czyli w Ameryce) i można je było śmiało wywalić. Bo ucierpiała przez to spoistość książki i rozumiem opinie czytelników, którzy lokują Rose Madder gdzieś na dole listy dokonań Króla - zupełnie się z nimi zgadzam, przy jednym wszakże zastrzeżeniu. Historia maltretowanej kobiety jest kapitalna, to jej podróże przez cudowny obraz burzą całość i powodują, że po lekturze dopada człowieka ambiwalencja.
I w sumie nic dziwnego, że dopada - najpierw dostajemy wstrząsające studium upodlenia bitej kobiety, które uważam za najlepszy kawałek, jaki spłynął spod pióra Kinga a następnie, ni w dupę, ni w oko, przenosimy się na wonną łąkę, po której kucyk biega. Po co, ja się pytam? No po co? Najpierw człowieka telepią dreszcze na myśl, że takich Rose Madder są na świecie miliony. Kobiet poniżanych, nieprzystosowanych do życia w normalnym społeczeństwie, bo ich świat zamyka się w czterech ścianach domu a wyjście poza 'dozwolony' kwartał jest niczym wyprawa do Nibylandii. Porażające są sceny gdy Rose ma problem ze zrozumieniem, że nie jest tak, że wszyscy na nią czychają i każdy chce ją wydać z powrotem w ręce męża (który na pewno porozmawia z nią w cztery oczy - przecież ta kurwa ukradła jego kartę kredytową i odważyła się od niego odejść). Najprostsze czynności sprawiają jej problem i dostosowanie się do normalnego życia będzie dla niej procesem długim i bolesnym (w przenośni i dosłownie). Ciężko jej uwierzyć, że ktoś może pomóc jej bezinteresownie - zaszczute zwierze to przy niej salonowy lew. Równie koszmarny jest wątek ścigającego jej Normana, a właściwie myśli przewalające się przez jego chorą głowę. I jak już znajdziemy się w samym środku tego horroru, to King funduje nam cudowny obraz, przez który odbywają się wędrówki piesze między światami.
Łupnął mnie ten dysonans straszliwie - ja chciałem czegoś innego. Ja chciałem przeczytać o przemianie Rose ale na Boga, nie dzięki jakiejś bransolecie z innego świata. Dlatego mam dylemat jak ocenić tę pozycję - z jednej strony najlepsze kawałki w całym dorobku Króla, a z drugiej słabizna. Zupełnie jakby pisały to dwie osoby. Być może najlepszym rozwiązaniem jest przeczytanie tego do strony mniej więcej dwusetnej? Z drugiej strony przegapicie wtedy świetne fragmenty o zjeździe Normana ku obszarom dalekim od normalności. Sam nie wiem, bo nie chciałbym wsadzić was na minę i nadwyrężyć kieszeni. Powiem tak - pierwszą połowę książki polecam. Jeżeli ktoś uzna, że za 200 stron warto dać 20-30 złotych (a może więcej, różnie Rose chodzi), to niech kupuje w ciemno. A jak nie, to przeznaczcie je na coś innego. Ot, i Salomonowy sąd.
Ech, namąciłem. Przy kolejnej książce Kinga mącić już nie będę. Gra Geralda albowiem jest historią prostą i straszną. Wyobraźcie sobie dziewczyny, że wasz chłopak przekonuje was do czegoś pikantniejszego w łóżku. Nie, nie - ja tu nie mam zamiaru przedstawiać katalogu zachowań erotycznych odbiegających od normy. Po prostu niewinne kajdanki, którymi przykuwa was do łóżka. A potem, w trakcie zabaw schodzi na serce. Aha, rzecz się dzieje na działce pod miastem, na dodatek poza sezonem - ot, choćby w listopadzie. Co byście wtedy zrobiły? Niestety, kluczyk leży na komodzie, jakieś dwa metry od łóżka. Przykro mi bardzo, tralki u wezgłowia tylko wyglądają na wątłe - jakiś kutas w fabryce postanowił, że jego łóżko nie rozleci się od byle czego i w środek każdej wpuszczony jest metalowy pręt. Jakość i wytrzymałość - to my (wyrzućcie na razie z głów meble z Ikei - nie o nich teraz rozmawiamy). No co za niefart - komórka została w torebce leżącej na krześle. Które to krzesło równie dobrze mogłoby znajdować się w odległej galaktyce. O, pani ma dobry pomysł - niestety, mebel robiony na zamówienie z dębu ma jedną przykrą właściwość. Wnoszony był w kawałkach i dopiero na miejscu fachowcy złożyli go do kupy. A dlaczego? Po pierwsze nie zmieściłby się w futrynie a po drugie ciężko się nosi 150 kilogramowego grzmota. No tak, to byłby dobry pomysł ale chłopak nie znosił półśrodków i miast zamówić w sklepie internetowym tandetę za 25 złotych polazł na bazar i od Rosjan kupił kajdanki z demobilu. A te nie pękąją od byle szarpnięcia. Owszem, krzyczeć można. Ale jak rzekłem, jest po sezonie i szansa na to, że ktoś będzie miał ochotę odmrażać sobie w weekend tyłek za miastem jest mizerna. Jeszcze jakieś pomysły? No, mi też się skończyły. Chociaż zawsze pozostaje odgryzienie sobie języka, bo śmierć z wykrwawienia zdaje mi się mniej bolesna od tej z głodu.
Mamy więc sytuację praktycznie bez wyjścia. Półnaga kobieta przykuta do łóżka, na podłodze trup męża i nie jest dobrze. I przy okazji rodzi się pytanie - czy można napisać z sensem 240 stron o pani, która znalazła się w tak przykrej sytuacji. Ano można - dla Jessie to doświadczenie będzie okazją do rozliczenia się z demonami przeszłości.
Pisać więcej nie mogę, bo zdradziłbym kilka dosyć istotnych elementów ale dam na koniec kilka wskazówek. Akcja rozwija się klasycznie i planowo - przechodzimy przez całą listę prób odzyskania swobody (i, co tu dużo gadać - ocalenia życia). Na początku niedowierzanie, potem próby racjonalizowania (ktoś mnie tu musi znaleźć), następnie coraz bardziej desperackie kroki Jessie, kilka małych zwycięstw a od połowy coraz mniej czasu spędzamy w chacie a coraz więcej w jej głowie. Oczywiście żadnej tajemnicy nie zdradzę jeżeli powiem, że ona się w końcu uwolni (jedna z najobrzydliwszych scen, jakie w życiu czytałem) bo przecież nie po to rozlicza się definitywnie z przeszłością żeby na tym łóżku zemrzeć (chociaż byłoby to bardzo ciekawe rozwiązanie scenariuszowe) ale to co po drodze przejdzie... ciarki przez grzbiet przechodzą nawet w upalny dzień.
Radości dużej przysporzyła mi Gra Geralda, bo King po raz kolejny pokazał, że potrafi straszyć nie tylko tym, co nadprzyrodzone. Prosty pomysł był punktem wyjścia do pokazania sytuacji ekstremalnej, która mogłaby się zdarzyć praktycznie każdemu - od razu przepraszam wszystkich, dla których kajdanki w łóżku to obrzydliwość i obraza Boska. Zamiast kajdanek wyobraźcie sobie uwięźnięcie w samochodzie po wypadku. Na przykład w górach. Z trupem kierowcy obok. Zadrżeliście? To zupełnie tak, jak ja. I właśnie tak lubię być straszony. Polecam. Aha, uwierzcie, że to nie jedyny horror, jaki King zafundował Jessie - przejdzie przez coś więcej niż 'tylko' uwięzienie w łóżku i rozliczenie z przeszłością.
A na zakończenie klimatów Kingowskich To. Ostatnim razem, przy okazji Boogeymana, wspominałem o dziecięcych lękach. W Tym mamy ich cały wagon. Warto streszczać? Ktoś nie zna tej historii? No dobra, witamy w Derry (stan Maine). Miasteczko jak każde inne? Niekoniecznie. Przestępczość dużo wyższa niż w innych, podobnych mu miastach. Do tego duże ruchy ludności, sporo osób przyjeżdża, równie wiele osób je opuszcza. Jakiś szczególny powód? Racja, giną dzieci. Niektóre ciała udaje się znaleźć (w stanie uniemożliwiającym pokazanie ich rodzicom), innych nikt nigdy nie odnajdzie. Bo zabrało je To. A do legowiska Tego jeszcze nikomu nie udało się wejść. Znaczy wiele osób się tam znalazło ale nikomu nie udało się o tym opowiedzieć. Co ciekawe, To na dorosłych nie poluje (chociaż pewnie dałoby radę), bo woli raczej zatruwać ich umysły i czynić z nich swoje krótkoterminowe sługi. Upodobało sobie dzieci - ich ciała przesiąknięte strachem wynikającym z prostych lęków są smaczniejsze. Budzi się raz na 27 lat i się pożywia. Nikt o Tym nie mówi. Owszem, wiele osób To widziało (zazwyczaj pod postacią klauna Pennywise'a) ale bardzo niewielu o Tym opowiada - kto chciałby robić za wioskowego głupka. A dzieciakom dorośli nie wierzą. No bo jak uwierzyć Ritchiemu, którego gonił wilkołak. Albo Eddiemu, który miał nieprzyjemne spotkanie pod gankiem z trędowatym, który chciał mu obciągnąć za 10 centów. Ben widział klauna na środku zamarzniętego jeziora i mumię, Beverly słyszała głosy ze zlewu a potem łazienkę zalała fontanna krwi (której dorośli, rzecz jasna, nie widzieli), Mike uciekł przed wielkim ptakiem do zawalonego komina fabrycznego, Stan miał przykre przejścia w stacji pomp zaś Billy na własne oczy widział fotografię, która ożyła. Na dodatek To oderwało rękę jego młodszemu braciszkowi.
Co może zrobić dzieciak, któremu nie wierzą dorośli (uwierzylibyście)? Ano znajduje innych, sobie podobnych, którzy To widzieli, wierzą, że coś złego grasuje po Derry i mają świadomość, że nie jest to zwykły psychopata. Siódemka głównych bohaterów stanie do walki. Stanie do walki po raz kolejny po 27 latach, już jako ludzie dorośli. I tyle w temacie historii w książce opowiedzianej. To jest najlepszą rzeczą, jaką opowiedział King o dzieciach. Sam zresztą w jednym z wywiadów powiedział, że tą książką ostatecznie ten temat zamknął i się z nim rozliczył. I przyznać muszę, że zrobił to w dobrym stylu. Trzy grube tomy, razem jakieś 1000 stron, a czytałem to jakieś 5-6 dni. Samo wchodzi. Po prostu dobrze opowiedziana historia. A podczas lektury 100 razy na godzinę przenosiłem się do szczęśliwych lat 80-tych gdy największym zmartwieniem człowieka była klasówka z biologii. A po szkole człowiek mógł być kim tylko sobie zamarzył: Winnetou, Old Shatterhandem, Tomkiem Wilmowskim, Hanem Solo, Hansem Klossem albo anonimowym żołnierzem/podróżnikiem/detektywem czy co tam nam jeszcze do głów przyszło.
Ech, piękne to były czasy gdy nie istniało żadne zagrożenie a Bóg Małych Dzieci czuwał nad nami. Szalone zjazdy na rowerze wzdłuż ściany wąwozu (do tej pory nie mam czucia w zmiażdżonym prawym kolanie), kąpiel w wartkiej rzece pełnej wirów (o mało się z kumplem nie utopiliśmy), zabawa w ganianego na 'betonach' (Robert, po upadku z bardzo wysoka i zahaczeniu w locie o beton, na logikę powinien nie żyć a wykpił się rozbitym czołem), palenie saletry i odpalanie amatorskich ładunków wybuchowych z dala od upierdliwych dorosłych, którzy twierdzili jakoby może nam palce poobrywać (wyłgaliśmy się oparzeniami miast powypalanych oczu i dłoni drwala) albo unicestwienie kolekcji samolotów kumpla poprzez ich spalenie - podpalaliśmy je i udawaliśmy, że dostały z działka przeciwlotniczego (Piotrek do tej pory pewnie pamięta jak trochę benzyny polało mu się na ręce i biegł wzdłuż rzędów chmielu wymachując płonącymi dłońmi a przecież mogło mu się zająć ubranie). Dzisiaj na myśl o tym, co wyczyniałem za młodu, włos mi się przerzedzony na głowie jeży. Wtedy to było coś tak naturalnego, że człowiek się nawet nad niebezpieczeństwem i konsekwencjami nie zastanawiał. I tak sobie myślę, że jakbyśmy się wtedy zastanawiać zaczęli, to teraz bylibyśmy trwałymi kalekami.
Ale nie tylko ekstrema nam towarzyszyła - na rowerach zjechaliśmy praktycznie całą bliższą i dalszą okolicę, łaziliśmy po łąkach i lasach, ganialiśmy się w wykopach pod fundamenty nowego osiedla, na placu zabaw a'la wioska słowiańska toczyliśmy niezliczone bitwy na piaskowe piguły, łaziliśmy po drzewach, bawiliśmy się w chowanego (pomylone gary), pstrykaliśmy w kapsle na asfalcie i graliśmy w państwa-miasta, 'noże' i piłkę nożną. Wszystko to przypominało mi się przez cały czas gdy czytałem To. I choćby z tego powodu, każdy komu życie przypieprzyło mocno w kość, powinien po tę książkę sięgnąć. Nie musi nawet lubić horrorów. Wystarczy dać się ponieść w klimaty sprzed lat (o co podczas lektury nietrudno). Dla mnie to absolutne szczyty dokonań Kinga i zastanawiam się skąd on tak dużo wie o dzieciach. Nie, wróć - zastanawiam się jakim cudem on z tamtych czasów tak dużo zapamiętał. Bo teoretycznie taką książkę mógłby napisać każdy. Przyglądając się półkom w księgarniach widać, że większości z nas pamięć wycięła wyjątkowo parszywy numer.
Czytam to, co napisałem i stwierdzam, że albo melancholia mnie dopadała albo złapałem doła. Raczej to drugie więc może żeby i was nie przybić kompletnie, przejdę do nieco innych klimatów.
Samobójstwo i Oczyszczenie Suworowa to dwie bardzo podobne do siebie książki. Po lekturze pierwszej z nich znalazłem się w stanie, który najłagodniej mogę nazwać szokiem. I mam dylemat co o pisaninie Suworowa sądzić gdyż brak mi samozaparcia, czasu oraz narzędzi i środków analitycznych, które pozwoliłyby mi jego tezy potwierdzić bądź sfalsyfikować. A dokładnie chodzi o to, że Armia Czerwona w 1941 była liczniejsza, lepiej uzbrojona i lepiej dowodzona od armii Niemieckiej. Ta druga była kompletnie nieprzygotowana do planu Barbarossa, operowała przestarzałym sprzętem i miała wyjątkowo słabych i nieudolnych dowódców. I na logikę atak Niemców na ZSRR był rozciągniętym w czasie samobójstwem.
Lubię czytać o wojnie ale moim konikiem jest raczej wojna Japońsko-Amerykańska na Pacyfiku. I o ile łatwo przychodzi mi zrozumienie, dlaczego Amerykanie wykrwawiali się na Iwo-Jimie i Okinawie i dlaczego Midway oraz bitwa w zatoce Leyte były przełomowe, to historia zmagań na froncie wschodnim jest mi mniej znana. Dlatego podczas lektury książek Suworowa co raz zachodziłem w głowę - skoro Niemcy byli nieprzygotowani, mniej liczni i fatalnie dowodzeni, to jakim cudem dotarli pod Moskwę gdzie również cudem ich powstrzymano. I dlaczego skopanie dup faszystom zajęło 4 lata a po uruchomieniu drugiego frontu jeszcze rok się z nimi męczyli i Alianci, i Rosjanie. I jak to możliwe, że wojsko, które w myśl argumentów Suworowa nie powinno wygrać żadnej bitwy, sprawiło Aliantom krwawą łaźnię podczas operacji Market Garden i prawie przełamało front podczas słynnej ofensywy w Ardenach.
W obu pozycjach widać echa Lodołamacza, w którym z kolei Suworow postawił jeszcze inną tezę (którą to tezę konsekwentnie od lat lansuje i w Oczyszczeniu i Samobójstwie daje kolejne argumenty w jej obronie). Otóż chodziło o to, że w 1941 roku Stalin szykował się do ataku na Niemcy zaś plan Barbarossa miał charakter prewencyjny. Nie mnie z tym dyskutować - od tego są historycy, którzy wojnę mają w małym palcu. Nie wiem też czy te pozycje polecać, bo jakkolwiek dobrze napisane, mocno w głowach mieszają. Największy zaś mam zgryz z tym, że na ich kartach Stalin jawi się jako prawdziwy mąż stanu i wódz, który prawdziwie dba o swój kraj. I w tym momencie porzucam jakąkolwiek bezstronność - po lekturze Archipelagu Gułag żadne argumenty nie są mnie w stanie przekonać do tego, że Stalin był kimś innym niż żądnym krwi psychopatą. Tej wersji będę się trzymał i stąd też mój szok podczas lektury. Ja wiem, że nie można na wielkich tego świata patrzeć jednostronnie, bo większość z nich to osobowości złożone. Ale sorry, nie mam ochoty czytać o złożoności Stalinowskiej psychiki będąc mieszkańcem kraju nad Wisłą. Nazwijcie to wąskimi horyzontami i ograniczonym postrzeganiem, trudno. Ja tego nie kupuję. A wracając do książek - można poczytać, bo Suworow potrafi pisać ciekawie i zajmująco. Nawet jeżeli porusza mocno bulwersujące tematy.
William Gibson - wizjoner, pisarz wielki i kultowy. Zadebiutował Neuromancerem, tworząc cyberpunk (niektórzy twierdzą, że od razu go Neuromancerem wyczerpał). To on w 1984 roku wymyślił cyberprzestrzeń (Internetu jeszcze wtedy nie było więc trzeba mu przyznać, że ma głowę na karku). Skosił wszystkie najważniejsze nagrody branżowe. Słyszał o nim praktycznie każdy. Kontynuację wątków z Neuromancera możemy znaleźć w kolejnych jego powieściach: Graf Zero i Mona Lisa Turbo. Potem było Światło wirtualne i Idoru. A ostatnio trafiłem Wszystkie jutra. O ile poprzednie książki Gibsona łykałem z dużą przyjemnością, to przy Wszystkich jutrach doznałem zawodu srogiego.
Czego my tu nie mamy - Colin Laney, ofiara pewnego eksperymentu, potrafi odnajdywać w natłoku informacyjnych punkty węzłowe. Do tego ma dziwne sny. Wewnętrzny głos podpowiada mu, że wkrótce zdarzy się coś naprawdę dużego. Rydell to ochroniarz sklepowy, który pewnego dnia traci pracę. Propozycja wyprawy do San Francisco (to właśnie tam ma się coś zdarzyć) jest dobra jak każda inna więc pakuje klamoty i rusza w drogę. Chavette uciekła od swojego chłopaka, bo lubił jej przyłożyć. Jedzie do San Francisco, na Most, bo tam potrafi przeżyć. W trakcie podróży wpadnie na Randalla, z którym kiedyś kręciła. Harwood również wyczuwa zmianę ale ma zamiar na niej skorzystać i w nowym porządku ustawić się jak najwyżej. Lekko upośledzony chłopiec Silencio ma przedziwny dar - zgarnięty któregoś dnia z ulicy przez antykwariusza, zdradza obsesyjne zainteresowanie zegarkami. Praktycznie się nie odzywa, czytać chyba też nie potrafi ale z zadziwiającą łatwością porusza się w sieci i uzyskuje dostęp do ściśle tajnych danych. Pod warunkiem, że związane są z tym, co go interesuje - z zegarkami. Rei Toei - idoru, która zniknęła swego czasu z cyberprzestrzeni objawia się Rydellowi i oddaje się swojemu ulubionemu zajęciu czyli obserwowaniu ludzi.
Nic nie zrozumieliście? Nie dziwię się - taką właśnie książką są Wszystkie jutra. Napchane, nie wiedzieć po co, sto wątków, wyjątkowo mętna fabuła, nie bardzo wiadomo co Gibson chciał nam opowiedzieć. Wątki główne w większości niepodomykane, wątki poboczne to wata-wypełniacz, mająca chyba nabić objętość, historia momentami sens gubi bardzo, cel zmagań głównych bohaterów jakiś taki niejasny. W ogóle wyglądało mi to na pierwszą część większej całości. I o ile wcześniejsze rzeczy Gibsona mogę polecić z czystym sumieniem, to przy Wszystkich jutrach mam poważny dylemat. Miłośnicy jego prozy pewnie i tak po to sięgną (jak ja to uczyniłem). Natomiast każdy, kto o Gibsonie coś tam słyszał i zastanawia się od czego zacząć, niech nie sięga po Jutra, bo będzie to zapewne początek i koniec przygody z tym autorem. Sugeruję raczej Neuromancera i jego kontynuacje albo opowieść o Idoru. Mniej bełkotne i znacznie bardziej strawne. Jednym słowem - niewypał.
Ralph Peters jest autorem opisanego kiedyś przeze mnie Roku 2020. A ponieważ książka ta spodobała mi się, postanowiłem szarpnąć Zmierzch bohaterów tegoż pana.
W położonej na zadupiu Boliwijskiej wiosce nieznani sprawcy masakrują oddział Amerykańskich żołnierzy, pełniących misję pokojową. Oficjele w Waszyngtonie dostają szału i na miejsce zostaje oddelegowany pułkownik Sieger - ma wyjaśnić kto i dlaczego wyrżnął dzielnych wojaków. W sprawę okazują się być zamieszani miejscowi baronowie narkotykowi. W tym samym czasie inny pułkownik - Church, doznaje najwidoczniej udaru gdyż postanawia dokończyć to, co nie udało się wyciętym wojakom. A mianowicie chce sam postawić szpital dla miejscowej biedoty. Wspiera go miejscowa lekarka - córka bogatego handlarza narkotyków, która, brzydząc się tym, co wyrabia jej ojciec, odcina się od rodziny i niesie ulgę biedocie. W międzyczasie uda jej się jeszcze namierzyć w kilku zagubionych w dżungli wioskach, wyjątkowo zjadliwą zarazę (większość zarażonych umiera przed upływem doby) ale jakoś dziwnie to nikogo nie interesuje zaś z jej poświęcenia pożytku jest tyle, że owa zaraza ścina Churcha. A potem jest gorzkawy happy-end.
A tak na poważnie, to jest to przyzwoicie napisana sensacja, z której płynie jedna nauka. Walka z baronami narkotykowymi jest walką z wiatrakami. I żadne pieniądze Amerykańskiego podatnika pakowane w kampanie polityczne i wojskowe, tego nie zmienią. W biednych, podupadających krajach Ameryki Południowej, narkotyki to nierzadko jedyne źródło utrzymania miejscowej ludności i nikogo nie obchodzą narkomani umierający na ulicach Nowego Jorku czy Los Angeles w sytuacji gdy nie za bardzo jest co do garnka włożyć. Niby wszyscy to wiedzą ale praktyka wskazuje, że niekoniecznie. A oprócz tego dostajemy kilku tytułowych bohaterów, którzy udowadniają, że do pokazania prawdziwego heroizmu nie jest potrzebne pole walki. Przyjemnie mi się to czytało i jeżeli ktoś lubi męską, rewolwerową prozę to może po Petersa sięgnąć.
A na zakończenie coś dla panów. Nakładem wydawnictwa Ars Belli ukazały się dwie książki Bryana Perretta: Zająć i utrzymać oraz Za wszelką cenę. Autor to znany i ceniony Brytyjski historyk wojskowości, który dodatkowo odsłużył pięć olimpiad w Królewskim Korpusie Pancernym. Dzięki temu wie dokładnie o czym pisze. Dokładając do tego potoczysty język, przejrzystość wywodu i umiejętne stopniowanie napięcia, otrzymujemy przepis na dobrą książkę. W Zająć i utrzymać autor opisuje kilkanaście skutecznie przeprowadzonych wypadów na polach bitew XX wieku. Dlaczego tylko XX wiek? Ano, przeprowadzenie szybkich i skutecznych rajdów stało się możliwe z chwilą wynalezienia silnika spalinowego i pojawieniu się na polach bitew samochodów pancernych, które dały atakującym niezbędną szybkość, mobilność, osłonę oraz siłę ognia. A na czym te wypady polegały? Z reguły na uchwyceniu ważnego węzła komunikacyjnego, mostu albo innego ważnego celu taktycznego i utrzymaniu go do czasu nadejścia własnych sił. Perret opisuje 11 błyskotliwych akcji, uwieńczonych sukcesem. Czasem były one wynikiem decyzji sztabu, innym razem udały się dzięki dobrej ocenie sytuacji i wyzyskaniu sposobności przez walczące wojska. Książka zanudzi osoby, których militarne kawałki nie interesują. Mi natomiast dała 2 dni świetnej lektury. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to mało czytelne mapki, na których nie sposób odróżnić drogi od rzeki a ikonek symbolizujących oddziały prawie nie widać. Mała łyżeczka dziegciu w wielkiej bece miodu. Byłbym zapomniał - mamy też Polski akcent czyli pułkownika Biernackiego, którego zagon motorowy zdobył w 1920 roku Żytomierz i otworzył Polskim wojskom drogę na Kijów.
Za wszelką cenę to z kolei opis 11 bitew, które miały istotny wpływ na losy całych kampanii i nierzadko decydowały o nowym przebiegu granic. Autor nie poszedł na łatwiznę i nie sięgnął po listę '20 bitew, które zadecydowały o losach świata'. Dokonał własnego wyboru, bo dla niego istotniejsza była inna rzecz. Otóż wszystkie opisane historie mają jeden punkt wspólny. W każdej z nich wojska atakujące bądź broniące otrzymywały rozkaz, którego wykonanie graniczyło z cudem. I zupełnie jak u Sapkowskiego: byliśmy jednakowo mężni. Żadna ze stron nie miała sił, by być mężną bardziej. Ale my... My zdołaliśmy być mężni o minutę dłużej. I to właśnie Perretta interesuje najbardziej: co wyzwala w żołnierzach ten szał bitewny, który pozwala im być mężnymi o minutę dłużej. Bardzo dobra książka a przy okazji zdemitologizowała mi jedną legendę (trochę żal). Otóż okazuje się, że słynna szarża Lekkiej Brygady w czasie bitwy pod Bałakławą nie miała praktycznie żadnego znaczenia dla przebiegu starcia, bo czarną robotę odwaliła Ciężka Brygada i Pułk Highlanders. Natomiast Lekka dostała proste zadanie ale przez głupotę dowódców została wbita w piach nie osiągając niczego. Oczywiście niczego z taktycznego czy strategicznego punktu widzenia, bo ten pokaz straceńczej odwagi unieśmiertelnił uczestników owej szarży na wieki wieków. Nie muszę chyba dodawać, że miłośnicy poezji i romansów po tę pozycję również nie powinni sięgać. Reszcie polecam.
Na dzisiaj koniec ale zanim się pożegnam, nie odmówię sobię. Po prostu nie mogę. Uwaga, będzie cytat: Sin City to antyballada ze slumsów, majstersztyk powstały przez zderzenie geniuszu indywiduów. Roberta Rodrigueza (...), autora pejzażu brutalności pt. Pewnego razu w Meksyku: Desperado 2. Aktora z tego drugiego obrazu - jego przyjaciela Antonio Banderasa, oraz reszty pierwszorzędnej obsady. Nie, nie jest to fragment bloga 13-latka. Ów bełkot popełnił na łamach Warszawskiego Informatora Kulturalnego pan Łukasz Figielski. Rodriguez, Banderas i reszta pierwszorzędnej obsady zdrowo by się wkurzyła, panie Łukaszu, gdyby się dowiedziała, że nazywa ich pan indywiduami. Ja inteligentny jestem i się domyśliłem o co chodzi ale pomylenie indywiduów z indywidualnościami to fakap grubymi nićmi szyty. Że nie wspomnę o takim drobiazgu, jak nieobecność Banderasa w obsadzie filmu. Być może chodziło o Benicio Del Toro? Czy aż tak wielkiego wysiłku wymaga wejście na imdb i sprawdzenie, czy się nie bzdurzy? Zresztą cała ta pseudorecenzja poraża swoją pięknością i pozwoliłem ją sobie zeskanować - znajdziecie ją tutaj. Ostrzegam - odstawcie napoje i przestańcie jeść, bo zapaskudzenie monitora gwarantowane. Miłej lektury. Ja zaś drżę i przebieram nogami w oczekiwaniu piątku. Tak jest - o Sin City napisze Mossakowski. Znowu pewnikiem będę miał ubaw.
Zaś zupełnie na sam koniec wytnę lekką prywatę: koleżanka z pracy chce sprzedać mieszkanie. Korzystając z okazji, że czyta mnie kilka osób pozwoliłem sobie jej ofertę wrzucić tutaj. Jak ktoś byłby zainteresowany, to proszę o kontakt mailowy ze mną - przekażę dalej. No, to by było naprawdę na tyle. Do poczytania.