08-04
No tak, słowo się rzekło, kobyłka u płota, z obietnic wywiązać się trzeba. Dzisiaj będzie o książkach minionego tygodnia. Przerób mi trochę siadł, bo w pracy zapieprz makabryczny i w drodze powrotnej do domu z reguły spałem zamiast czytać. Ale i tak cztery sztuki wciągnąłem, nie bez przyjemności. A nawet film dałem radę w końcu jakiś obejrzeć. Jak to mówią - jedziemy z tym koksem.
Na początek będzie o rzeczy czytanej na raty czyli o 'Królewskiej roszadzie' EuGeniusza Dębskiego (na raty, bo część opowiadań przeczytałem w ubiegłym tygodniu, resztę kończyłem w tym). Zbiór opowiadań traktujący o przygodach rycerza Hondelyka i jego kompana (podobno sługi ale nie czuć tego w trakcie lektury) Cadrona. Jeżdżą sobie chłopaki po Never Neverlandzie i pakują się w kłopoty. Hondelyk nie jest bowiem zwykłym rycerzem - to xameleon. Przybiera postać klienta i w jego imieniu oraz pod jego postacią dokonuje czynów więcej walecznych. A to w cudzej skórze potwora ubije, powodując tym samym szybsze bicie serca u bogdanki, do której klient cholewki smalił. A to jako kobieta (sic!) cierpiącej klaczy pomoże. Po to by wreszcie w opowiadaniu tytułowym, wcielić się w schorowanego, umierającego króla i w jego imieniu doprowadzić do obronnej unii kilku państw zagrożonych przez watahy tamtejszych Hunów. Albo innych barbarzyńskich dzikusów.
Czyta się to sympatycznie, wchodzi łatwo, akcja nawija się żwawo ale całość sprawia wrażenie zespołu sprawnych warsztatowo muzyków bez dyrygenta. Konkretnie chodzi o to, że części całości grają bez zarzutu - pełnokrwiści bohaterowie, których można polubić, kilka fajnych intryg, garść dobrych pomysłów, odrobina humoru, kilka sympatycznych kwestii, warsztat bez fajerwerków ale solidny. Teoretycznie powinno to wszystko dać produkt o wysokiej miodności ale nie daje. Czegoś zabrakło. Nie wiem czego? Może bardziej wyrazistych point w zakończeniach? No, cholera czytało mi się to wszystko bardzo bezpłciowo, niestety. Ale jeżeli macie jedno wolne popołudnie, to spokojnie możecie Królewską roszadę przyatakować.
Następny na tapetę wszedł Zodiac, autorstwa Neala Stephensona. Stephenson to jeden z tych autorów, których kupuję w ciemno. Popełnił on był albowiem rzecz dla mnie absolutnie genialną czyli 'Diamentowy wiek' i jego quasi-kontynuację (a może i nie quasi) 'Zamieć'. Pisać o nich nie będę dużo ale powiem tak: Gibson i Neuromancer dał mi w łeb nie dlatego, że intryga jest skomplikowana. Bądźmy szczerzy - intryga w Neuromancerze jest prosta jak cep. I na dodatek Gibson nie potrafi dobrze pisać, co zupełnie nie przeszkodziło mu w popełnieniu rzeczy kultowej. Nie jestem teoretykiem cyberpunka ale przed Gibsonem chyba nikt tak nie pisał i dlatego Neuromancer jest kamieniem milowym, prekursorem i stworzycielem gatunku, który, jak twierdzą krytycy, od razu wyczerpał. A po ludzku - Neuromancer zapoczątkował cyberpunk i zrobił to w sposób tak pełny, że nie da się po nim napisać niczego nowego.
Teza śmiała i w oczywisty sposób fałszywa bo Stephenson pokazał hektary niezaoranego pola fabularnego, przerył się przez nie lemieszem swojego talentu, nie zostawiając choćby ara ugoru. Warto przy tym wspomnieć, że orał zupełnie inny kawałek pola niż Gibson chociaż w obrębie tego samego PGR-u. Diamentowy wiek zdetonował mnie kompletnie i pozostawił klęczącego przed klasą pisarza, w stanie absolutnego uniesienia. Zamieć ten stan utrwaliła, chociaż jest według mnie słabsza od Diamentowego. Rozumiecie więc chyba, że po takiej pozytywnej traumie, kupię nawet książkę telefoniczną - byleby podpisaną nazwiskiem Stephenson.
Zodiac wpisuje się w nieco inny nurt tematyczny - jest to, według dopiska pod tytułem, thriller ekologiczny. Może nawet bardziej technothriller bo cała książka naszpikowana jest fachowymi tekstami z dziedziny chemii, fizyki, genetyki et consortes od pierwszej do ostatniej strony. Nie ma się co dziwić - główny bohater i narrator, Sangamon Taylor, to genialny chemik, obrońca środowiska, wichrzyciel a jak trzeba to i eko-terrorysta.
Książka ma kupę zalet i jedną wadę. Zacznę od wady - to jest, cholera, o jakieś 400 stron za krótkie. Mógłbym ją czytać i czytać a tu odwalone nędzne 324 strony, kasa wzięta a czytelnik pozostawiony ze wzwodem intelektualnym samemu sobie. Tandeta.
Teraz o zaletach. Wreszcie ktoś pokazał mi ekologów nie jako pierdolniętych nawiedzeńców, którzy płaczą nad ubitą foką (chociaż tacy przez karty książki się przewijają) a jako gości, którzy walczą z realnym zagrożeniem. Nie natchnione i znudzone dzieci bogatych rodziców, którym od dobrobytu w dupie się poprzewracało, przykuwające się do ogrodzenia elektrowni atomowej ale ludzie, którzy widzą prawdziwe zagrożenia i starają się z nim walczyć wszelkimi dostępnymi metodami (nie zawsze zgodnymi z prawem). I na dodatek ja trzymałem ich stronę. Ci, którzy znają moje zdanie na temat ekologów, muszą przyznać, że Stephenson napisał rzecz bardzo sugestywną.
Co tam dalej? Walor poznawczy - co druga strona to ciekawostka. A więc, zgodnie z wykładnią A'Tomka - nasza książeczka bawiąc, uczy. No i rzecz nie do przecenienia - humor. Czytając thriller, płakałem ze śmiechu. Średnio na co trzeciej stronie napotykałem kawałek tak zabawny, że wyłem na cały autobus. A scenę z naćpanym uczestnikiem koncertu, głównym bohaterem i doktorem, przeklepię wam na końcu tych niby-recenzji i jako taką uznaję ją za jeden z najbardziej zabawnych kawałków nowego wieku (to moja klasyfikacja i jak się komuś nie podoba, to zapraszam na drzewo). Solidna rzecz, i do śmiechu, i do refleksji (przeraża mnie to, co możemy sami sobie zrobić). Tylko dlaczego do cholery, tak szybko się kończy? Biegiem na Koszyki (10 zł) albo do sąsiedniej Taniej książki (7.50 zł) i do lektury odmaszerować. Koniecznie. A ja zaczynam odkładać kasę na Cryptonomicon. 700 stron Stephensona. Aż się podnieciłem. Intelektualnie, rzecz jasna - a co sobie pomyśleliście?
Kto nie lubi Raymonda Chandlera i Philipa Marlowe'a? Nie widzę? I słusznie. Daruję wam dęte kawałki, typu: Chandler uczynił z kryminału moralitet albo 'czarny realizm psychologiczny', bo to nie jest referat ani praca doktorska a zbiór luźnych uwag na temat lektury. Wysokie okno to klasyk (jak zresztą chyba wszystko, co wyszło spod pióra Chandlera), w którym mamy wszystko to, za co lubimy 'kłopoty to moja specjalność' Marlowa (przy takiej formie nazwiska zostanę). Nie będę się rozpisywał na temat bogatej galerii typów ludzkich, konwencji kryminału 'noir', głębi psychologicznej nakreślonych postaci i solidnej intrygi, bo nie ma o czym pisać - anioły mają skrzydła, diabły rogi, woda jest mokra a u Chandlera zawsze znajdziemy to, co wymieniłem. Lubię jego książki, lubię styl jego pisania (sam kiedyś próbowałem chandlerować ale nie wyszło), lubię elegancję, szyk, luz i cynizm Marlowa, lubię jego kwestie dłuższe i one-linery (chyba wiem skąd scenarzyści kolejnych Bondów czerpią natchnienie) i chociaż Wysokie okno nie jest według mnie najlepszą rzeczą tego pisarza, to i tak każdy kto tego nie czytał, powinien nadrobić zaległości. A czyta się to tak szybko, że niecałe dwa kursy do i z pracy i po sprawie. Na Koszykach po 9.50 zł - polecam. Solidny kawałek.
Na sam koniec główny sprawca mojej ruiny finansowej, czyli Wiech. O Stefanie 'Wiechu' Wiecheckim słyszał chyba każdy szanujący się czytelnik. W swoich krótkich felietonach? opowiadaniach? humoreskach? genialnie portretował warszawiaków. Znając literaturę Wiecha nie sposób nie kochać tego zasyfiałego, brudnego, śmierdzącego i brzydkiego miasta. Ja, gdy mnie czasem los rzuci w jakiś kawałek 'starszej' Warszawy, przemierzając wąskie uliczki i patrząc w puste okna kamienic i ściany straszące liszajami grzyba, pleśni albo dziurami w tynku, zawsze 'wyświetlam' sobie kawałki Wiecha. Pewnie dlatego tak dobrze mi się mieszkało na Powiślu i tak lubiłem spacerować Grzybowską i Waliców.
Barwna galeria typów, zaludniająca gęsto kartki jego książek czyli pan Walery Wątróbka, szwagier Piekutoszczak, Teoś Piecyk etc. od ponad pół wieku bawi, uczy i opisuje nam Warszawę, jakiej już nie ma. Język, jakiego używają bohaterowie Wiecha jest klasą samą w sobie i ma taką siłę oddziaływania, że bodajże po wojnie zastanawiano się, czy to Wiech mówi po warszawsku, czy może to Warszawa mówi 'Wiechem'. Tak, tak drodzy Państwo, to rzadka sztuka ale Wiechowi się udało - narzucił miastu swój styl mówienia, bo ja przez chwilę nie wątpiłem w to, że to właśnie Warszawa mówi 'Wiechem'.
W ubiegłym tygodniu popełniłem kawałek pt. Helena w stroju niedbałem. Jest to poczet królów Polski według pana Piecyka. Absolutna klasyka - rudy biber, bożki czyli bałwani, znaczy się drewniane albo kamienne facety, cielesna blondyna Wenera, czarny i kindziorowaty, znakiem tego raptus albo w kuchnię ich, chałwą karmionych. Cytować mógłbym do rana ale przecież nie o to chodzi. Kto Wiecha nie czytał, ten trąba. Może jednakowoż nadrobić brak wyrobienia towarzyskiego i nabyć całą serię dzieł powojennych Wiecha na Koszykach, po cenie okazyjnej. I po lekturze nie będzie już mógł być obcięty towarzysko, jako chomont zza rogatek, bez kultury. Czytać można wszystko w ciemno, bo ja osobiście słabej rzeczy Wiecha nie znam - taki dobry był.
W przyszłym tygodniu padną pewnie kolejne 3-4 książki Wiecha i chyba zacznę Hłaskę. Także zbyt wiele w tych recenzjach nie będę, bo moje zdanie na temat Wiecha już znacie a Hłaskower jest moim kolejnym idolem, więc znowu będzie morze wazeliny. No ale nie mówmy hop i tak dalej.
No i na koniec będzie o X Muzie, bo udało mi się w ubiegłym tygodniu film obejrzeć, a co! Ale najpierw dygresja. Nie dalej jak pół roku temu, kupiłem na Allegro cieniutką książkę Clive'a Barkera pt. Powrót z piekieł. Na jej podstawie powstał film Hellraiser, który widziałem kilka lat temu. Z kolei jakiś kwartał temu, mój dobry kolega uraczył mnie kolekcją klasyków horroru. Mam tu na myśli obie części Evil Dead oraz trzy części Hellraisera. Dołóżmy do temu zdobyte wcześniej Bad Taste i Brain Dead oraz będące w trakcie 'załatwiania' Cannibal Holocaust i Cannibal Ferox i skroił nam się całkiem zgrabny maratonik dla fanów gatunku. No ale jakoś cierpliwości nie styknęło i w niedzielę postanowiłem powtórzyć sobie Hellraisera II (Hellbound). Po prostu od kilku dni chodził mi po głowie Barker, na powtórkę lektury nie miałem ochoty więc padło na film. Dla tych, którzy jakimś cudem nie słyszeli o jednej z najgłośniejszych serii gore-horrorów, kilka słów wprowadzenia.
Pierwszy Hellraiser powstał na motywach mini-powieści Barkera pod tytułem Powrót z piekieł (The Hellbound Heart). Streszczać nie będę, bo rzecz to cienka (objętościowo rzecz jasna) i do łyknięcia w ciągu trzech godzin. Dość powiedzieć, że ten niepozorny kawałek prozy dał początek jednemu z najbardziej przerażających (dla mnie) cyklów filmów grozy. Barkera uwielbiam, przeczytałem wszystko co się pokazało (oprócz cyklu Imajica ale to przez brak kasy) i praktycznie wszystko co popełnił podobało mi się. Niektóre rzeczy, jak Potępieńcza gra czy Everville wchodziły mi z pewnymi oporami, inne jak Wielkie, sekretne widowisko, Cabal - Nocne Plemie albo Powrót z piekieł weszły gładko. Jeszcze przed innymi - Kobierzec i Księgi Krwi, klęczę po prostu w zachwycie.
Gość jest chyba facetem z innej galaktyki albo groźnym psychopatą, bo wymyśla tak dziwne i przerażające rzeczy, że podejrzewanie go o normalność byłoby oznaką naiwności. Do tego pisze sugestywnie, zręcznie i bardzo obrazowo. U Barkera, w odróżnieniu od na przykład Kinga, nie zdarza się, żeby straszyły rzeczy normalne (jak na przykład bernardyn w Cujo czy szalona fanka w Misery). U niego mamy krew, pot, łzy i flaki i rzeczy bardzo nadnaturalne. I nie czynię z tego zarzutu - mi to pasuje.
Ale się zamotałem. Miało być o filmie a ja truję o pisarzu. Film jest dobry. Boli tylko jedna rzecz - niektóre efekty specjalne, no ale rzecz jest z 1988 roku więc czepiać się nie będę. Co mamy? Mamy po raz kolejny starych, dobrych (taaa.... dobrych) Cenobitów, z kultowym Pinheadem na czele, kostkę Lemarchanda, ponowne otwarcie przejścia między wymiarami, labirynt Lewiatana, krew, podroby, grozę i terror. A pomiędzy tym wszystkim dwie drobne kobiety, które muszą stawić temu czoło. Co mi się we wszystkich Hellraiserach podoba - postacie Cenobitów, koncepcja dawania niewypowiedzianej rozkoszy przez zadawanie nieludzkiego cierpienia, bardzo sugestywne obrazy - i od razu dobra rada - darujcie sobie posiłek podczas seansu. Ja zaryzykowałem jajecznicę i w czasie sceny na poddaszu bardzo tego żałowałem bo jajecznica wróciła mi do gardła i nie miała najmniejszej ochoty na wycieczkę do żołądka. No i oczywiście kultowe już teksty, które fan gatunku zna na wyrywki. 'What's your pleasure, sir?', 'Your suffering will be legendary! Even in hell.', 'We have eternity to know your flesh' czy 'We will tear your soul apart' w wykonaniu Pinheada zawsze jeżą mi włoski na karku. Pamiętajcie - nie bawcie się dziwnymi kostkami bo za wątłą osnową rzeczywistości czyhają Cenobici. Z nimi nie ma żartów, bo to raczej niesympatyczni kolesie, którzy wiedzą po co do Ciebie przychodzą. Dla mnie ten film to absolutny 'a must see'.
A na koniec obiecany kawałek z Zodiaca. Zabrał się do przypiętego do stołu fana Poyzen Boyzen. Mimo rozmiarów i przedawkowania amfy facet zachowywał się względnie cicho. Pewnie dlatego, że prztyrzymywało go sześć skórzanych pasów. Co nie znaczy, że nie chciał nas zabić. - Hej, zobacz! - Z nabijanej ćwiekami kamizelki pacjenta doktor J. wydobył parę kawałków papieru. - Bilety na prywatną imprezę, facet! Znaczy, same kontrolki, chciałem powiedzieć. Aż w Saugus. Są trzy. Hej, kończę zmianę za piętnaście minut - pojedziemy zobaczyć? Pacjent zaprotestował tak, jak mógł, raz za razem wyginając grzbiet i waląc zadem w blat stołu zabiegowego. - Założę się, że jego laska wciąż tam jest. Hej, założymy się, że nieźle wygląda? Koleś wykombinował wreszcie, jak użyć strun głosowych - fakt, że na poziomie prewerbalnym, ale doktor J. musiał teraz krzyczeć, żebym go usłyszał. - Kurde, uwierzysz, że już podałem mu dwadzieścia pięć mililitrów haldolu? Amfetamina to niesamowita rzecz, wiesz? (...) - Patrz, facet, tu jest jego łańcuszek na klucze - powiedział Jerry, wskazując skinieniem głowy wielkie łańcuszysko wystające grubemu z kieszeni. - Bierz je, rozjebiemy mu harleya. W pokoju było tak głośno, że uciekliśmy na korytarz. - Nienawidzę amfiarzy - oznajmił doktor J.