Mieszanka najlepszych zbóż

Nie miałem ochoty na nic. Wepchnąłem do kieszeni odtwarzacza płytkę i przez półtorej godziny świetnie się bawiłem oglądając Efekt motyla (jakiś czas temu dołączyli do niego Galę, to kupiłem). A po skończonym seansie się zadumałem. Film nienowy ale jeszcze mam w pamięci kubełki pomyj wylewanych na niego przez krytykę po premierze. Niczym leitmotiv powtarzał się zarzut, że film jest głupi. Postanowiłem przyjrzeć mu się bliżej i sprawdzić gdzież to ta głupota jest w nim zaszyta. I po godzinie rozmyślań dalej nie wiem.

Wszyscy to znają - machnięcie skrzydła motyla nad Amazonką powoduje huragan kilka tysięcy kilometrów dalej (załóżmy, że na wschodzie). Jest to uproszczona ale celna egzemplifikacja twierdzenia, że nawet minimalne zaburzenie stanu początkowego danego układu może prowadzić do niewspółmiernie dużych, w stosunku do bodźca, efektów końcowych. Skrzydło motyla vs cyklon. Przepraszam za trywializowanie, osoby zainteresowane niech sobie poguglają na temat teorii chaosu. W Efekcie motyla twórcy, w nieco przewrotny sposób, przełożyli to zdanie na życie głównego bohatera. To znaczy w jaki sposób jedna zmiana dokonana kilkanaście lat wcześniej, zmienia życie jego i jego bliskich. I na dodatek bardzo zręcznie udało się im to zrobić. Moim zdaniem, oczywiście. Z dużą przyjemnością obserwowałem coraz gorsze warianty teraźniejszości (z przyjemnością, nie dlatego, że gorsze tylko dlatego, że ciekawsze). A jeszcze większą przyjemność sprawiały mi kolejne eksperymenty myślowe pt. a co by było gdybym kilkanaście lat temu przyjął propozycję mojej promotorki ewentualnie gdzie byłbym dzisiaj gdybym wtedy to a wtedy powiedział 'tak'. Eksperymenty tylko z pozoru jałowe i bezproduktywne, bo tylko idiota mógłby nazwać jałową i bezproduktywną gimnastykę mózgu. Bardzo zresztą fajną gimnastykę mózgu, bo podczas niej zrodziło się kilka fajnych pomysłów na krótkie, grafomańskie impresje literackie, które być może pewnego dnia zaprezentuję swojej szufladzie.

Wróćmy jeszcze raz do krytyki. Czytając kolejne, sążniste recenzje odnoszę wrażenie, że według niej każdy film musi mieć DRUGIE DNO. Każdy musi nieść PRZESŁANIE. Każdy musi opowiadać WAŻNĄ HISTORIĘ. Każdy musi być zagrany OSCAROWO. I każdy musi być KOMPLETNYM ARCYDZIEŁEM. Filmy niespełniające tych warunków wrzucane są do worka 'kino rozrywkowe', i jako takie, traktowane z pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Często uśmiechowi towarzyszy zglanowanie twórców scenariusza i wymieszanie filmu z gównem. Jeżeli recenzent/krytyk nie zrozumiał o co w filmie chodzi, tym gorzej dla filmu. A swoją drogą jakiż to cud sprawia, że ktoś kto jest w stanie na 20 sposobów zinterpretować dowolnie wybrany film z nurtu 'kina ambitnego', wykłada się przy takich historiach jak Terminator, Matrix albo wzmiankowany Efekt motyla? Niech ktoś to głupiemu Teklakowi objaśni, bo ja tego rozumem nie ogarniam.

Dlaczego rozpisuję się na tematy ogólnie znane i obgadane? Ano widzicie, wróciłem do zgubnego nałogu czytania recenzji filmowych. I jestem rozdrażniony. Nie tym, że ludzie pieprzą głupoty, bo przyglądając się ogólnej kondycji umysłowej otaczającego mnie świata, jakoś mnie to pieprzenie głupot nie dziwi. Natomiast nie potrafię się pogodzić z tym, że istnieje grupa ludzi, która bierze pieniądze za coś, na czym się nie zna i nie ma z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia. Moje elementarne poczucie smaku jest w ten sposób gwałcone. Codziennie. Po kilka razy. Rozumiem, że wierszówka ważna rzecz ale nie rozumiem jak można brać ją za coś, o czym pojęcia się nie ma najmniejszego. Tak, wiem - parlament najlepszym wzorcem takich zachowań, ale nie każdy musi być w życiu parlamentarzystą.

I płynnie przejdę do drugiego filmu. Gdybym najpierw poczytał recenzje, to nigdy bym go nie obejrzał. Stało się inaczej i obejrzałem. Mówię o typowym hollwyoodzkim produkcyjniaku Coyote Ugly. Według naszych krytyków film jest niedobry, głupi, płytki, naiwny, schematyczny, nieprawdopodobny i do kosza z nim. Owszem, nie sposób nie zgodzić się z większością zarzutów. Tylko dlaczego żaden z tuzów pióra nie napisał, że film niesie pozytywne przesłanie i propaguje ważne wartości? Jeżeli jesteś w czymś dobry, lubisz to robić i wydaje ci się, że dasz radę robić to dobrze, to po prostu zacznij to robić. Nie dostaniesz gwiazdki z nieba jeżeli się o nią nie postarasz. Bez pracy nie ma kołaczy. Nie ma też darmowych obiadów. Jak się uprzesz, to przeniesiesz Mount Everest nad Bałtyk tylko przy użyciu śrubokręta. Zagryź zęby, nie oglądaj się na innych i idź przed siebie. I sto innych. Wiem, że to wygląda jak kapownik agitatora, ale do kurwy nędzy - na takich sloganach ci płytcy i prości Amerykanie zbudowali największe mocarstwo świata.

A Polacy? Co to, to nie. My wolimy metafizyczne gmyranie palcem w dupie i historie, z których płynie nauka, że pomyślność finansową najłatwiej osiągnąć katując staruszki i krojąc im torebki z rentą. A ciężka praca jest dobra dla frajerów. Durni Amerykanie mają Coyote Ugly, my mamy Plac Zbawiciela[1]. Durni Amerykanie mają Dzień Niepodległości, my mamy Dług[2]. Durni Amerykanie mają setki 'prostych, by nie rzec prymitywnych' filmów, my mamy 'kino moralnego niepokoju'. Amerykanie wylądowali na Marsie, my wybudowaliśmy przez 28 lat 500 km autostrad (za Newsweekiem). Do durnej Ameryki wszyscy jadą niczym do ziemi obiecanej, bo wiedzą, że tam pracowity człowiek z pomysłem na życie nie będzie się martwił tym, co ma do gara wsadzić. Z dumnej Polski wszyscy wyrywają co sił w nogach i tchu w piersiach bo wiedzą, że pracowity człowiek z pomysłem na życie zostanie wyruchany w dupę przez państwo. Do tego bez mydła, a nie każdy przecież lubi strupy w okrężnicy. I tak się czasami zastanawiam: czy gdyby nasi rodzimi twórcy kręcili takie 'proste, schematyczne i mało ambitne' filmy jak Coyote Ugly zamiast cięzkiego i niestrawnego kina moralnie zaniepokojonego, to czy Polska nie byłaby odrobinę szczęśliwszym miejscem? Naiwne? Spójrzmy na Amerykę i odpowiedzmy sami sobie - czy na pewno takie naiwne?[3] Kij tam, dalej taplajmy się w egzystencjalnym bajorku a krytyka dalej niech sobie pierdoli, że jedyną zaletą filmu są ładne dziewczyny.

I jeszcze słówko o samym filmie. Wiem, że to wszystko ckliwe, sentymentalne i dobre dla mało rozgarniętych konsumentów Harlequinów. No ale co ja na to poradzę, że uwielbiam łatwość, z jaką Amerykanie potrafią nakręcić sceny zapadające w pamięć. Pozytywne. Pulsujące energią. Takie, od których lepiej się na sercu robi a uśmiech sam wypełza na twarz. W Coyote jest to cała sekwencja scen z baru uwieńczona karaoke na kontuarze. Zjawiskowa Piper Perabo, która śpiewa do wtóru szafie grającej kawałek Blondie 'One way or another' jest do urzygu wręcz banalna. Automatycznie nasuwa się określenie 'taka amerykańska'. Ale co ja poradzę na to, że mogę ją oglądać w kółko? Dlaczego polska kinematografia nie jest w stanie wypluć niczego, co swą fajnością zbliża się do niej choćby na milę? Ja mam dość oglądania Maćka Chełmickiego podpalającego kieliszki ze spirytusem[4]. Ja chcę oglądać fajne laski tańczące na barze. Co to, nie mamy w Polsce pięknych, zgrabnych kobiet i fajnych barów? Chciałbym w końcu wyjść z kina po polskiej produkcji uśmiechnięty, rozszczebiotany niczym pierdolnięta gimnazjalistka na prochach i zadowolony z życia. Czy dużo wymagam?

I tutaj taką uproszczoną odpowiedź na pytanie 'dlaczego Polacy są tacy wkurwieni' spróbuję dać. A jacy mamy być jak nawet w miejscu rozrywki dostajemy w twarz opowieścią, że jest przejebane? Ja do tego nie potrzebuję kina ani książek ani nawet gazet. Ja mam oczy, ja mam mózg, ja to sam, bez protez intelektualnych, widzę. Ja się chcę w kinie dobrze bawić. Ja się chcę przy książce dobrze bawić. Bo egzystencjalizm kopie mnie w dupę przy każdej racie kredytu, przy każdej, wymuszonej lub nie, zmianie pracy i przy każdym, wymuszonym lub nie, rozstaniu się z kolejną kobietą mojego życia. W związku z czym nie mam ochoty pogłębiać swojego wkurwu w kinie i nad książką. Ja chcę z tych mediów czerpać rozrywkę, radość, odrealnienie i wymiksowanie się z tej smutnej jak pizda rzeczywistości. Co też staram się czynić. Ale okrutnie osłabia mnie fakt, że jeden mundral z drugim, tłumaczy mi przy okazji, że jestem prostak, cham, buraczany łeb, młot wsiowy i człeczyna o nieskomplikowanym guście i stopniu wyrafinowania zaostrzonego kija. Mnie to wali, osoby bardziej przejmujące się i aspirujące mogą nad takimi epitetami nie przejść do porządku dziennego. I żyją w schizofrenicznym rozdwojeniu, bo to co im się podoba, okazuje się być niedobre zaś na imprezach bredzą, że Almodovar jest si a kino irańskie takie łał, sami nawet w to nie wierząc.

Może jakby krytyka zaczęła dostrzegać te małe rzeczy w 'złych' i 'niedobrych' filmach i zaczęła edukować ludzi, że można dostrzec w takim Coyote Ugly coś więcej niż zdrowe dupy na barze, to żyłoby nam się lepiej? Tak chociaż troszeczkę, odrobinkę lepiej. Nie, oni wolą z wyżyn swojego Parnasu utrwalać Układ, który dokłada swoją cegiełkę do ogólnego wkurwu obywateli Najjaśniejszej naszej Rzeczypospolitej. Amen.

I jeszcze kilka złych filmów, w których znalazłem na tyle udanych scen albo sensownych bohaterów, że odważę się, wbrew tłumom, powiedzieć o nich coś dobrego.

Wyprzedaże i przeceny filmów, to dobra okazja do kupienia za dychę filmów, których normalnie nie dotknęlibyśmy dwumetrowym kijem. Ten właśnie mechanizm spowodował, że stałem się posiadaczem horrorowego czteropaku zawierającego następujące arcydzieła gatunku:

Creepshow 2 czyli pozycja dla każdego, kto lubi horrory z przymrużeniem oka, robione minimalnym nakładem finansowym i zagrane na poziomie teatrzyku osiedlowego. Śmiertelny koszmar. Filmu tak fatalnie zagranego dawno nie widziałem. Schemat goni schemat, tajemnica śmiechu warta, zachowania bohaterów rodem z przedszkola instynktu samozachowawczego i ogólnie rzecz biorąc nuda. Ale jest jedno ale. Momentami reżyser daje radę i potrafi sprokurować małe perełki. Owszem, są to perełki zerżnięte formalnie i dramaturgicznie z kapitalnej Suspirii (o której za chwilę). Ale zerżnięte na tyle zręcznie, że można zawiesić na nich oko. Tak to jest, że jak człowiek jest bacznym obserwatorem, to nawet w kupie nawozu naturalnego potrafi dostrzec interesujący układ słomy podściółkowej. Świt żywych trupów - klasyk, o którym nie będę się rozpisywał, bo napisano o nim chyba wszystko.

No i wreszcie Nocne zło. Film na podstawie opowiadania Stephena Kinga 'Night Flier'. Rzecz w opinii krytyki banalna, przewidywalna, i ogólnie -alna. Ale ja znowu znalazłem w tym filmie to coś, co odróżnia furmankę gówna od króliczego bobka. Po małych, peryferyjnych lotniskach grasuje tytułowy Nocny Latawiec (tak to sobie przetłumaczył tłumacz opowiadania). Wybija obsługę, osusza ciała z krwi i odlatuje. Jego tropem rusza dziennikarz z pisma Inside View (takie Amerykańskie Skandale tylko bardziej). I właśnie Richard Dees (w tej roli zdecydowanie błyszczący Miguel Ferrer) jest tym kimś, dzięki komu seans z góry skazany na porażkę, zamienia się w coś, po czym nie mamy ochoty wymiotować. Znaczy mamy ale z innych nieco powodów. Nie pamiętam czy w opowiadaniu Dees był tak amoralnym typem i w sumie jest to nieważne. Ferrer tchnął w rolę to coś, co pozwala mi wierzyć, że odtwarzany przez niego bohater jest w stanie kopnąć kilka razy w nagrobek i poplamić go krwią po to, aby uzyskać bardziej dramatyczne zdjęcia. Wierzę mu, gdy wchodząc na miejsce masakry, najpierw robi fotografie rzeźni a później zaczyna szukać Latawca, nie troszcząc się o zawiadamianie policji. Wierzę mu, gdy na miejscu wypadku samochodowego trąca nogą trupa i zmienia jego pozycję tak, by lepiej mu się komponował w kadrze. Never believe what you publish... Never publish what you believe. Dla tematu zrobi wszystko. Posłuży się sfałszowaną legitymacją FBI, wbije się do kostnicy i włamie się na miejsce zbrodni. Cyniczny, amoralny, nieczuły, zimny, dwudziestokaratowy skurwysyn, z którym nie mielibyśmy życzenia siąść przy piwie. Zresztą on i tak kazałby nam spierdalać i wyraziłby to dokładnie w ten sposób. Amator zrobiłby z tego karykaturę. Ferrer dał radę. I dzięki niemu nie wyłączyłem filmu po kwadransie. Nie jest to rola oskarowa. Ale przyzwoicie... właściwie, to nawet więcej niż przyzwoicie zagrana. I dzięki temu po zakończonym seansie miałem zarówno ochotę, jak i pożywkę do przemyśleń na temat tego, gdzie leżą granice, których twórca przekraczać nie powinien. Zupełnie jak w Człowiek pogryzł psa. To tyle.

I na koniec prawdziwa perełka, którą moim zdaniem, zmasakrowałby każdy Krytyk i Recenzent. Suspiria mistrza Dario Argento. Dlaczego mistrza, skoro oglądałem tylko jeden jego film? Bo Suspiria jest filmem mistrzowskim, w którym nie znajduję prawie żadnego słabego elementu. Prawie, gdyż aktorstwo nieco kuleje. Ale reszta jest genialna. Jedna z najbardziej klimatycznych muzyk filmowych świata (w wykonaniu zespołu Goblin - polecam soundtrack waszej uwadze). Szarpie nerwy od pierwszej do ostatniej minuty, wwierca się w tył głowy, nie daje spokojnie oglądać filmu. Kapitalne zdjęcia. Kapitalne. Kolorystyka. Barokowa groza. Stylizacja i wysmakowanie. Całe mnóstwo tak klimatycznych scen, że chowa się przy nich niemalże wszystko, co ludzkość dała radę wyprodukować. Fabułą? Na co komu fabuła? Jest tak niepokojąco, dreszczowo i strasznie, że o gorszych fragmentach fabuły myśli się dopiero długo po seansie. Dla mnie horror nieomal idealny. Co z tego, skoro jest to właśnie horror, czyli gatunek z definicji 'gorszy'. Co ciekawe, do kanonu kina weszło kilka filmów - wszystkie nakręcone zostały przez 'głównonurtowców', którym wybaczono romans z gatunkiem poślednim tylko dlatego, że byli znani już wcześniej z filmów 'normalnych' a na dodatek stworzyli arcydzieła, nad którymi po prostu nie dało się pastwić. Ale jeżeli nie nazywasz się Murnau, Kubrick, Scott albo Friedkin, to nie poświęcą ci połowy zdania. Tak, jak nie poświęcono Dario Argento. I właściwie pozostaje się tylko cieszyć, że są na świecie podobne mi niekumate tumany bez odpowiedniego wykształcenia, które do tego stopnia się nie znają na Kinie, że podoba im się choćby ta nieszczęsna Suspiria. I że mają zlew na opinie dotyczące ich gustu na tyle duży, żeby powiedzieć głośno i wyraźnie: lubię 'złe' filmy. I pochwalić Suspirię oraz jej podobne filmy.

A teraz rzeknę wam kilka zdań o ostatniej chyba książce Łysiaka, jaką przeczytałem. Ostatniej w takim sensie, że jeżeli wszechogarniająca go, nie bójmy się tego słowa, paranoja, nie zejdzie mu z mózgu, to ja chyba złamię kilka swoich zasad (o których poniżej) i zrezygnuję ze znajomości z tym panem. A szkoda by było, bo sporo rzeczy w moim życiu jego literatura zmieniła. A rzecz będzie o, nomen omen, Najgorszym.

Mówiąc krótko - przebrała się miareczka. W styczniu ubiegłego roku pomstowałem na pewne nieładne rzeczy, jakie Waldemar Łysiak pomieścił w książce 'Rzeczpospolita kłamców. Salon'. W styczniu tego roku odpuściłem sobie jakiekolwiek komentarze po lekturze Ostatniej kohorty, bo byłyby niepochlebne a ja cały czas liczyłem, że człowiek, który zmienił mój światopogląd i życie da radę wskoczyć na wysoki poziom pisarstwa, który znamy z wcześniejszego okresu jego twórczości (Dobry, Wyspy bezludne, MW). No przecież wszyscy, którzy czytają mnie w miarę regularnie wiedzą doskonale jaką atencją darzę pisarstwo Łysiaka. Ale tym razem nie da rady. No sorry, po prostu nie da rady. Zwłaszcza, że trylogia Dobry, Konkwista, Najlepszy należy do ścisłej czołówki w moim rankingu czytelniczym.

Zanim zacznę opowiadać o książce, słowo ostrzeżenia: nie decydujcie się na lekturę Najgorszego przed przeczytaniem wcześniejszych, wymienionych powyżej powieści. Bo trylogię przeczytać warto - Konkwista to świetna powieść 'rewolwerowa' (przepraszam, że trywializuję ale nie o trylogii chcę tu pisać), Najlepszy to 'samoczytający się' kawałek o tym, jak nad Wisłę zawitała wolność i niepodległość zaś Dobry to perełka w twórczości Łysiaka, w której powołał trzech, czy aby nie najlepszych w swojej karierze, bohaterów: Stefana 'Księcia' Karśnickiego, Ludwika 'Bankiera' Drozda i Mieczysława 'Petro' Heldbauma. Rzecz kompletna, bez słabych (dla mnie) fragmentów; książka przed którą klęczę i nie potrafię być krytyczny. Mogę ją czytać w kółko, jednym razem dla frajdy płynącej z obcowania z twardymi, szlachetnymi i inteligentnymi facetami, innym dla dialogów Księcia i Petro a jeszcze innym dla cudnie brzmiącej mowy mieszkańców Pragi. Zawsze znajdę coś dla siebie, z Dobrego pochodzi cała kupa moich ulubionych cytatów Łysiaka (czasami dwu-trzystronicowych) zaś dialog Księcia z Fokstrotem o Faraonie, to po prostu małe arcydziełko.

Sami więc rozumiecie, że każda próba zamachu na legendę trylogii wzbudza we mnie szał dziki i gotów jestem z pazurami zamachowcom do gardła się rzucić. Tym większy ból gdy zamachu dokonuje sam twórca. Bo Najgorszego nie mogę określić inaczej, niż w ten właśnie sposób: zamach na legendę.

W Najgorszym będziemy mieli okazję zapoznać się nieco lepiej z Mieczysławem Heldbaumem, po matce Żendziakiewicz vulgo Żendziawer aka Petro, do usług. Leży sobie na łożu śmierci (rak) i postanawia wyciąć numer swoim mocodawcom. Ostatnie rozdanie Mefista. Otóż udzieli wywiadu pewnej pięknej Polonusce, w którym to wywiadzie opowie mnóstwo ciekawych rzeczy o Polski historii najnowszej, i jego w tej historii tworzeniu udziale. W myśl maksymy 'ja się nie boję, ja mam raka' będzie mógł ukazać światu, co tylko zechce. A zechce ukazać wiele. No i zaczyna się jazda w krainę spisku i gier wywiadów. Po czym i tak się okaże, że Łysiak przyszykował nam iście Herbertowską (nie od Zbigniewa a od Franka) fintę w fincie w fincie, co miało zaskoczyć a nie zaskoczyło[5]. Wkurwiło raczej. Przynajmniej mnie.

Nieznośna wtórność bytu. A jak powszechnie wiadomo (a przynajmniej z lektury opowiadania Przewodasa) 'nie ma bytu bez odbytu'. A jak odbyt, to wszyscy wiedzą o co mi się może rozchodzić. No właśnie - nie jestem w stanie zrozumieć dla kogo jest ta książka. Chyba tylko dla fanatycznych wyznawców Łysiaka i dla ludzi takich jak ja, którzy książki pewnych pisarzy kolekcjonują i niezależnie od treści MUSZĄ mieć wszystkie. Mam tak z Pratchettem (Świat Dysku), Łysiakiem i Kingiem. Nieważne, że książka jest gniotem (Rok Wilkołaka albo Oczy smoka), nudziarstwem okrutnym (Ostatnia Kohorta) czy kosztuje krocie (Malarstwo Białego Człowieka) - MUSZĘ je mieć. Bo tak. No i mam przez to Najgorszego. Świeży czytelnik Łysiaka do rąk jej nie weźmie, a jak weźmie to będzie to najprawdopodobniej ostatni kontakt z dziełami Wilka. Ktoś kto przeczytał kilka jego rzeczy, zwłaszcza publicystycznych (Wywiady na łamach, Stulecie kłamców czy Salon) nie znajdzie w niej praktycznie niczego, czego nie widziałby wcześniej. Ktoś kto czyta Łysiaka od 15 albo nawet więcej lat (na przykład ja) jest w stanie przewidzieć o czym za chwilę Wilk będzie mówił ustami swoich bohaterów. W Najgorszym novum stanowiło dla mnie jakieś 10% książki (wątek Powstania Warszawskiego i historie o Polskiej bezpiece tuż po wojnie), o reszcie czytałem w jego książkach i felietonach po wielokroć. A na dodatek znowu przysrywa się do Kaczmarskiego, co nieodmiennie mnie żenuje. Aczkolwiek jako ciekawostkę wam zdradzę, że w porównaniu z Salonem, zarzuty zelżały a część z nich się nie pojawiła. Cóż to? Czyżbyśmy w Salonie nieco się zagalopowali i napisali nieprawdę? Nie moja to sprawa, bo od Salonu wszystko co Łysiak o Kaczmarskim powie i napisze oleję moczem ciepłym. A jeżeli pojawią się jakieś nowe bzdury, to pozwolę sobie was przed nimi ostrzec.

Co jeszcze mnie zdrażniło? Mam wrażenie, że Łysiak uwstecznia się językowo. Kiedyś po prostu pisał ładniej, melodyjniej. I nie zdarzały mu się zdania fałszujące - tam każda nuta była na swoim miejscu i razem tworzyły piękne kompozycje. Ostatnio zauważam, że przez prozę pisarza, która kiedyś 'czytała się sama', teraz momentami brnie mi się niczym przez ugór po jesiennych słotach. Kiedyś Łysiakowi chciało się przestylizować 'muzycznie' cały Flet z mandragory (bo mu nie brzmiał). Teraz autor raczy nas zdaniami, które jeszcze 7-8 lat temu nie przeszłyby przez pierwsze czytanie rękopisu. Produktywność Łysiaka w ostatnim okresie jest imponująca ale odbija się to na jakości. Do czego jak do czego ale do jakości Wilk nas przyzwyczaił. Przykro patrzeć jak to wszystko osuwa się w rejony trącające amatorszczyzną[6]. Nie polecam, bo całość sprawia wrażenie polepionego naprędce, na kolanie, patchworku przemyśleń nie pierwszej świeżości. Przekonanych nie przekona. Nieprzekonanych odrzuci. Realistów zniechęci albo zniesmaczy (tutaj miał być kawałek o polityce, Układzie i Agenturze ale po napisaniu go przyjrzałem się i bezlitośnie wyciąłem). Najgorszego nie polecam, chyba, że jesteście sfanatyzowanymi wyznawcami WŁ.

O, i jest doniesienie z ostatniej chwili: w październiku w księgarniach 'Alfabet szulerów. Salon 2. Tom 1'. Jak pisze wydawca w notce promującej książkę: 'Kolejne uderzenie Waldemara Łysiaka w Salon - precyzyjna analiza wszystkich brudnych trików oraz strategicznych metod działania "postępowej elity" globalnej (świat), kontynentalnej (Europa) i rodzimej (Polska), tresującej społeczeństwa wedle szulerskich kanonów "politycznej poprawności". Dowiesz się o sekretnych kulisach tych spraw, które znasz jedynie z grubsza, i o wielu sprawach, których zupełnie nie znasz. Wszystko na jaw - no mercy!' Już się boję.

Nie zmienię poprzedniego akapitu, bo napisałem go jeszcze przed kupieniem Salonu 2. A ten akapit piszę już po przeczytaniu Salonu 2. 16 października 2006 roku umarł dla mnie publicysta Waldemar Łysiak, o czym informuje pogrążony w żalu, od lat wierny Czytelnik Radosław Teklak. Uroczystości żałobne odbędą się po premierze książki Salon 2 część druga. Czyli gdzieś tak w okolicach grudnia 2006. Tak, kupię drugą część. Tylko po to aby mieć komplet. I to będzie ostatnia publicystyczna rzecz Łysiaka, jaka wyląduje na mojej półce.

Od lat tkwimy w szponach Układu. Czerwoni, różowi, styropianowi i mundurowi zrobili udawaną rewolucję i pogrążyli kraj w chaosie. Polska zgniła, ludzie naćpani Gazetą Wyborczą i reżimową telewizją powtarzają slogany i nie chcą zrzucić jarzma z pleców. Oraz łusek z oczu. Znaczy trochę przejrzeli, bo zgodnie powtarzają, że Balcerowicz musi odejść. Ale tak poza tym to są tresowani przez Salon i idą przy jego nodze na krótkiej smyczy. A jak ktoś podskoczy, to gnoimy go teczkami, które podobno spłonęły w drugiej połowie 1989 roku. Ogólnie jest syf, malaria i dramat. Na Polsce problem się nie kończy. Salon rządzi również światem. A jak ktoś się wychyli, to jest albo gnojony, albo przemilczany. Jak się nie da zgnoić albo przemilczeć, to się robi z niego wariata. I tak przez ponad 300 stron.

A teraz trochę bardziej merytorycznie. Uważny obserwator rzeczywistości w wielu miejscach przyzna Łysiakowi rację. Weźmy najgorętszy ostatnio temat, czyli do czego doprowadziło przyjmowanie na łono Europy ludności muzułmańskiej, która od swoich nowych ojczyzn chętnie bierze mieszkania, zasiłki i inne dobrodziejstwa wynikające z posuniętej do granic absurdu demokracji, ale nie ma najmniejszego zamiaru asymilować się w jakikolwiek sposób. Każdy chyba zgodzi się ze stwierdzeniem, że jest coś nie w porządku z faktem, że można praktycznie bezkarnie napisać i sfilmować 'Kod Leonarda da Vinci' ale już za 'Szatańskie wersety' i karykatury Mahometa grozi śmierć gwałtowna. I każdy chyba czułby się lepiej gdyby lustrację przeprowadzono w 1989, bo mielibyśmy trochę mniej brudu, syfu i jadu w przekaziorach. I w zasadzie mógłbym tak wymieniać jeszcze przez przynajmniej pół strony rzeczy, z którymi każdy, albo prawie każdy, by się zgodził. O wszystkim tym pisze w Salonie 2 Łysiak. A problem polega na tym, że:

- stały czytelnik już to wszystko zna i po zakończonej lekturze czuje się, mówiąc nieelegancko, wyruchany przez portfel. No bo ile razy można kupować tą samą książkę?

- czytelnik świeżo upieczony rzuci książką o ścianę w okolicach pięćdziesiątej strony.

Dlaczego? Nie jestem delikatną mimozą. Słowo pisane rzadko kiedy potrafi mnie wzburzyć. Ale 300 stron napisane językiem nienawiści[7] przekroczyło próg mojej odporności. Lekturę kończyłem powtarzając pod nosem w kółko 'kurwa mać, ja pierdolę'. To nie jest styl, który pokochałem. To nie jest Łysiak, którego uwielbiałem. I nie mam życzenia płacić po raz trzeci albo czwarty za to samo.

Obsesyjnie wracam do wątku finansowego. Dlaczego? Ano widzicie - gdybym zapłacił czwarty raz za MW albo Wyspy bezludne, to bym się słowem nie zająknął. Niestety, Salon 2 ma tyle wspólnego z pięknem wymienionych pozycji, co ja z baletem klasycznym. Akurat w przypadku Salonu 2 dokładnie wiedziałem co dostanę za wydane nań 35 złotych. I wiedziałem, że będą to pieniądze wywalone w błoto w tym sensie, że nie dostanę za nie niczego nowego. Powodowała mną tylko i wyłącznie chęć posiadania wszystkich rzeczy przez Łysiaka napisanych. Ale już mi przeszło. Od grudnia kupuję tylko te Łysiaki, które nie będą publicystyką.

Na koniec dwa kawałki z Salonu. Jeden i drugi śmieszne bardzo. Jak sobie Łysiak tłumaczy zniknięcie Michnika z życia publicznego? Pozwólcie, że zacytuję: 'Tak jak gwoździem do trumny Michnika była 'afera Rywina' (a kołkiem osikowym 'Rzeczpospolita kłamców - Salon' Waldemara Łysiaka) - tak gwoździem do trumny (...)'. Tylko mnie śmieszy Łysiak jako kołek osikowy?

No i mój ulubiony fragment. Chyba go sobie nawet wydrukuję jakąś bajerancką czcionką i przylepie nad komputerem. Ludzie, czy wy wiecie, że Kaczmarski był łże-bardem Solidarności? A było to tak. W 1980 Jerzy Narbutt napisał wiersz 'Solidarni'. Tego samego roku Jerzy Niedźwiedzki stworzył do niego muzykę. Podczas pierwszego Zjazdu Solidarności miano ową pieśń uroczyście ogłosić hymnem. I tutaj wkracza złowrogi KOR - tekst za bardzo patriotyczny, co korowcy synonimowali z agresywnością, przez co zarzucono mu przesadną bojowość. A muzyce nadmierne podobieństwo do melodii hitlerowskich. W 1980 roku miałem lat 8 i nie wiem jak to z hymnem było. Ba, powiem więcej - mało mnie to obchodzi. Lecz to dopiero wstęp był i przygrywka, a najlepsze przed nami. Otóż terror Salonu sprawia, że podczas wszystkich rocznic Solidarności ciemny lud śpiewa Mury. I teraz uwaga - Mury, według Łysiaka, to 'utwór wzorowo internacjonalistyczny, będący czystym plagiatem z piosenki pirenejskiej, dokonanym przez 'barda', który u schyłku życia (głównie jako chwilowy emigrant w Australii) żywiołowo wyklinał gojów, polski patriotyzm, polski Kościół itp.' Jak się podobało? Mi bardzo. W ogóle z tego Żyda Kaczmarskiego to był kawał hultaja, huncwota, oczajduszy, szelmy i urwipołcia. A do tego nieoryginalny plagiator, który nie potrafiłby zrymować nawet słów głowa i Częstochowa. Rżnął od Llacha, Tenenbauma, Sieniawskiego, Staszewskiego, Kleyffa, Herberta, Czecha. Najbardziej zaś wyeksploatował rosyjskiego barda Włodzimierza Wysockiego. Ba, rzec by można, że na jego grzbiecie wydźwignął się ku popularności. Przypomnijcie sobie pierwszy kawałek Kaczmarskiego, jaki zagraliście przy ognisku. No dobra, mógł to być Sen Katarzyny II, bo na początku trudno nam było łapać akordy barowe (z tzw. poprzeczką). Ale jak już się ich nauczyliśmy? F-dur. No... no... kojarzcie. Tak jest - Obława, czyli brutalny plagiat z Wysockiego. Jak również inne łże-przeboje tego 'pseudo-barda'. Mam nadzieję, że w drugim tomie Łysiak przykopie mu jeszcze bardziej. Tak, jak mu się należy. Siła do krocza i wektor do twarzy. I wszyscy będą bardzo zadowoleni.

Przepraszam, ale mi się trochę udzieliło i zaczynam chaotycznie bełkotać. Ani w tym ładu, ani sensu. Już przestaję. Niech mnie ktoś przytuli. Do poczytania.

[1]Nie oglądałem ale wszyscy moi znajomi, którzy widzieli, są tym filmem przybici do ziemi. Ponoć trudno znaleźć cięższą produkcję.

[2]Dług to świetny film. Po którym to świetnym filmie, z trudem się pozbierałem do kupy.

[3]Wiem, że Ameryka nie jest do końca rajem na ziemi. Wiem, że jest to państwo policyjne. Wiem, że spora część społeczeństwa jest kołtuńska. Wiem, że Amerykanie mają sporo pierdolców, problemy z narkotykami, bronią i nadwagą. Wiem, że stężenie dziwaków na metr kwadratowy jest tam najwyższe na świecie. Wiem, że na jednej ulicy w Bostonie pracuje więcej prawników niż jest ich łącznie w całej Polsce i między innymi przez to pierdolnięte gospodynie domowe mogą wytorturować od producenta mikroweli kupę kasy za to, że w instrukcji nie było informacji, że nie można w niej suszyć zwierząt domowych. Ale imponuje mi ich poszanowanie wolności, własności i pracy innych. I to, że tam naprawdę żebrak może zostać milionerem. Przepraszam za użyte w tym akapicie skróty myślowe - inteligentni jesteście i wiecie o co mi chodzi.

[4]Nie wiem co bardziej uwielbiam - film Wajdy czy książkę Andrzejewskiego. Chyba jednak film, bo Cybulski był mistrzem świata.

[5]SPOILER. Dawno temu Waldemar Łysiak dostał od studentów jakąś nagrodę. Odbierał ją w Audimaxie na UW zaś po całej ceremonii odbyło się podpisywanie książek. Jak już się dopchałem do stolika i podsunąłem Wilkowi książkę (Cesarski Poker), postanowiłem zwalczyć swą chorobliwą nieśmiałość (z wiekiem mi przeszła) i wydukałem pytanie: co dalej z Farloonem? Jest szansa na to, żeby się jeszcze kiedyś pojawił? Łysiak odrzekł coś w ten deseń (dokładnych słów nie pamiętam): na razie piszę dużą powieść obyczajową (Statek), potem być może pomyślę o Farloonie lądującym nad Wisłą celem pomszczenia Ricka Korma. No i w pizdu wylądował. I cały misterny plan też w pizdu. Nie tak wyobrażałem sobie wizytę Ambera w Polsce. Nie tak.

[6]Amatorszczyzną w sensie takim, że prezentowana aktualnie jakość, jakkolwiek niedostępna dla wielu amatorów, nie przystoi pisarzowi o piórze niegdyś magicznym.

[7]Przepraszam za to sformułowanie ale nie byłem w stanie wymyśleć niczego bardziej adekwatnego. Chodzi o styl, w jakim Łysiak rozdaje razy na wszystkie strony. Czasami można odnieść wrażenie, że w Polsce przyzwoici ludzie wymarli na jakąś dziwną chorobę i otaczają nas tylko ludzkie mendy. W nadmiarze taka stylistyka powoduje niestrawność.

Wróć do głównej