10-09

Kupa czasu minęła od mojej ostatniej wizyty tutaj, no ale cyrkumstancje są takie a nie inne i niewiele zależy teraz ode mnie. Do niedawna brak wolnego czasu na pisanie był wygodną wymówką, teraz brak wolnego czasu w ogóle, stał się faktem. Ale powody tego braku w pełni mi go rekompensują. No dobra, kończę zanim się zabełkoczę na śmierć i przechodzę do meritum.

Dziś ponownie bez dykteryjki, bo właśnie Szwedzisko srogie dożyna naszych chłopaków na murawie zielonej i kolejne mistrzostwa Europy poooszły w ..... Nieważne zresztą. Ja tu o książkach mam mówić a nie o damskiej anatomii. Przeglądając swoją stronę, ze zgrozą skonstatowałem, że ostatni mój kawałek o książkach popełniłem 29 czerwca. Ponad 2 miesiące temu. Przez ten czas udało mi się przeczytać kilka kilogramów książek ale opisać ich wszystkich nie dam rady. Dlatego zdecydowałem się na selekcję i opowiem wam o tych kawałkach, które mi się spodobały.

Na pierwszy ogień idzie niezawodny Stephen King. Szarpnąłem dwie rzeczy - Buick 8 oraz Marzenia i koszmary. Pierwsza pozycja przyprawiała mnie o nieustanne deja vu. A dlaczego? Ano po kolei. Mamy demoniczny samochód (Christine), mamy ojca głównego bohatera, który zginął w wypadku samochodowym (kawałek z życia wzięty - tzn. z życia Kinga, opisany dokładnie w Pamiętniku rzemieślnika). Mamy również bramę do innych wymiarów (Talizman, Czarny Dom) oraz gromadę dzielnych i sympatycznych policjantów (tacy występują chyba w każdej powieści Kinga). A o co w tym wszystkim chodzi? Ano chodzi o tajemniczego, tytułowego Buicka, który pewnego dnia trafia do garażu przy jednostce policji. I zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Jakie - nie powiem. Wspomnę tylko, że King dotrzymuje słowa i w wielu jego nowych książkach mamy odwołania do universum Mrocznej Wieży. Buick nie jest wyjątkiem.

Książka jest wątła objętościowo (334 strony ale w małym formacie, wciągnięte w niecałe 3 dni) ale czyta się ją bardzo przyjemnie i gładko czyli Mistrz w niezłej formie. Daleko oczywiście Buickowi do najlepszych kawałków Kinga no ale nie każda książka musi być Zbrodnią i karą, nespa? Polecam. Niestety - cena jest odrażająca (34 zł).

Marzenia i koszmary to opasły (752 str.) zbiór opowiadań, trzeci który udało mi się przeczytać (rzecz jasna mam na myśli zbiory opowiadań Kinga). Przed Marzeniami była Nocna zmiana (czytałem to w 1993 roku i głowy za tytuł nie dam) i Szkieletowa załoga, co daje w sumie jakieś 50 opowiadań i minipowieści. I muszę wam powiedzieć, że King sprawdza się również w krótkiej formie. Nie przywiązał się fanatycznie do horroru, tworzy też zręczne opowiadania kryminalne, sf a nawet mainstreamowe.

W Marzeniach możemy znaleźć wszystkiego po trochu. Mamy kawałki o wampirach (Nocny Latawiec i Popsy), są historie kryminalno-sensacyjne (Sprawa doktora - fajna rzecz o Sherlocku Holmesie ale tym razem to Watson w roli głównej), mocna opowieść o zemście (Cadillac Dolana, który przywiódł skojarzenia z opowiadaniem Łysiaka 'Nieśmiały'). King wraca również do tematyki apokaliptycznej (którą moim zdaniem wyczerpał w Bastionie), opowiadaniem Koniec całego bałaganu. Mamy nauczycielkę z urojeniami (Udręka małych dzieci), pechowego autostopowicza (Gryziszczęka), niemalże żartobliwą makabreskę (Palec), rzecz o duchu (Trampki), spotkamy gwiazdy rock and rolla (Mają tu kapelę jak wszyscy diabli), żywe trupy (Urodzi się w domu), niewesołą historię o deszczu żab (Pora deszczowa), horrorowe słuchowisko radiowe (Przepraszam, to nie pomyłka), inwazję obcych (Ludzie godziny dziesiątej, w których znalazłem mnóstwo podobieństw do filmu Carpentera 'Oni żyją'), mroczny kawałek osadzony w mitologii Cthulhu (Crouch End), smutno-wesołe sf (Dom na Maple Street), klasyczny kryminał noir (Piąta ćwiartka), wiersz (Brooklyński sierpień) i wreszcie na koniec lekko strawestowaną hinduską przypowieść (Żebrak i diament).

Całość czyta się przyjemnie, jedne opowiadania są lepsze, inne gorsze ale cały zbiór muszę ocenić jako najsłabszy z trzech przeczytanych. Dlaczego? Za mało klasycznego i charakterystycznego Kinga. Jeżeli zbiór ten wpadnie kiedyś w wasze ręce, zróbcie sobie eksperyment. Przeczytajcie pierwsze opowiadanie (Cadillac Dolana) - czujecie? Tak, to jest ten King, którego rozpoznaje się po wypiciu metylu, w najgłębszej sztolni mahakamskiej kopalni. Stary jak świat motyw zemsty ale opisane to wszystko w jego stylu. W stylu, który uwielbiam. Niestety - na 24 opowiadania zawarte w Marzeniach, góra 5 trąca klasycznym Kingiem. Trochę to dla mnie za mało. Wrażenia ogólnie dosyć pozytywne ale niedosyt pozostał.

Roger Zelazny - każdy szanujący się fan sf/fantasy musiał słyszeć to nazwisko. Cykl Amber i sto napisanych książek oraz opowiadań. Albo dwieście. Trzysta też nie wydaje się być liczbą przesadzoną. No dobra, nie zapędzajmy się za bardzo. Zelazny tuzem fantastyki jest i basta. Wstyd powiedzieć ale nigdy nie byłem jego wielkim fanem. Znaczy nie powiem, Aleja potępienia, którą dawno temu wyczesałem w Fantastyce, mocno mną wstrząsnęła a Czart został moim idolem (obok Mad Maxa, rzecz jasna) ale potem przyszły Stwory światła i ciemności w fatalnym tłumoczeniu i entuzjazm jakby opadł. Po latach, na studiach wpadł w me ręce Amber (i się zachwyciłem) ale jakoś nigdy admiratorem Zelaznego nie zostałem

Dlatego długo wpatrywałem się na Koszykach w dosyć grubą książkę pt. Donnerjack. I się zastanawiałem czy warto wydać 9 złotych (minus 10% zniżki dla dobrego klienta). Konfuzję potęgował fakt, że Zelazny pisał ją na spółkę z Jane Lindskold (kompletnie nie kojarzę osoby). A jak rzuciłem okiem w copyrighty (1997) i zestawiłem je z datą śmierci Zelaznego (1995) to mi się ulągł w głowie bardzo negatywny scenariusz: Roger zostawił konspekt powieści i jakieś notatki, Jane L. napisała na tej podstawie książkę a nazwisko Zelaznego znalazło się na okładce tylo po to, żeby zwiększyć sprzedaż. I tak biłem się z myślami, i biłem, i biłem aż w końcu podszedł do mnie miły pan z obsługi Koszyków i powiedział - za kwadrans zamykamy. Warknąłem pod nosem 'raz mat' rodiła', dołożyłem Donnerjacka do wielkiej kupy wybranych wcześniej książek i pomknąłem do kasy. A po lekturze muszę stwierdzić, że nie były to wcale wyrzucone pieniądze.

Bardzo zręcznie napisane technofantasy. Przenikające się światy Verite (nasz) i Virtu (rzeczywistość wirtualna). Donnerjack w świecie Verite jest genialnym i sławnym twórcą wirtualnej rzeczywistości, w Virtu jest żywą legendą. Pewnego dnia jego ukochana w Virtu umiera. Donnerjack odbywa iście Orfeuszowską wędrówkę do Śmierci, z którym zawiera układ - Śmierć zwróci Donnerjackowi ukochaną Ayradyss a ten, w zamian za to odda mu swego syna i zaprojektuje zamek. A to ledwie pierwsze 100 stron (w sumie 666 - Zły wciśnie się wszędzie). Od wątków w książce bogato aż do przesytu, narracja poprowadzona wielotorowo, wszystko splata się misternie w zakończeniu. Mamy prawdziwych bogów, którzy chcą przejść z Virtu do Verite, mamy duchy, mamy wielkie bitwy, mamy 10 głównych bohaterów, mamy... Dużo rzeczy mamy. I wcale nie mam zamiaru streszczać całej książki, bo uważam, że warto po nią sięgnąć. Nie jest może jakimś arcydziełem gatunku ale czyta się to bardzo szybko i przyjemnie, są momenty i do śmiechu i do zadumy. Solidna rzecz i moim zdaniem warta uwagi.

Brian Callison, którego wazelinowałem w poprzednich odcinkach, wypchnął był na rynek kolejną pozycję 'Konwój Stollenberga'. Zaginiony skarb Rzeszy, w poszukiwanie którego angażuje się główny bohater - kapitan żeglugi wielkiej Michael Kyle. I w zasadzie streściłem wam całość. Nie będę przecież rozpisywał w diagramach wszystkich niespodzianek i zwrotów akcji, jakie przygotował dla nas Callison. Rzecz w klimacie mocno Ludlumowskim ale napisana z charakterystycznym dla Callisona sznytem. Wciągnąłem to w jeden dzień i satysfakcję miałem dużą. Bardzo dobre czytadło. Z czystym sumieniem polecam.

Pamiętacie jak próbowałem Wam streszczać 'Ciekawe czasy' Pratchetta? Przyznacie, że nie wyszło? Dlatego też nie mam najmniejszego zamiaru próbować robić tego ponownie. Ot, kilka zdań.

'Rychłoż się zejdziem znowu' - zagaiła Niania Ogg. 'W środę' - odparowała Babcia Weatherwax. 'Magrat, zrób mi grzankę' - zadysponowała Niania. 'Oj, zamyśliłam się trochę i zapomniałam, że...'. No właśnie. Nie ma już Trzech Wiedźm z Lancre. Magrat wydała się za króla (błazeńskiego nieco, no ale zawsze to król) i wiedźmy zostały w parze. A to nie jest dobra cyfra. Właściwe trzy jest właściwe. No właśnie. Agnes Nitt by pasowała ale uparła się, że chce wyjechać do miasta. Tak, do Ankh-Morpork. A że ma taką skalę głosu, że może śpiewać chórem sama ze sobą, kariera zdaje się być w zasięgu ręki. Okazuje się jednak, że głos to nie wszystko - liczy się prezencja. A Agness ma prezencję moreny czołowej lodowca. No i zamiast błyskotliwej kariery w Ankh-Morporskiej Operze, przypadła jej rola fachowca od dubbingowania uroczej blond idiotki. I chociaż pseudonim sceniczny ma niezły (Perdita X. Nitt) to śpiew w tle zdaje się być wszystkim, co Agnes osiągnie (chociaż nam się zdaje, że wiemy, że jej się uda). Ponadto w Operze grasuje Upiór, trup ściele się gęsto a Babcia z Nianią postanawiają ruszyć śladem naszej divy, co zapowiada masę gwałtownych i zabawnych sytuacji.

Rany, ależ koszmarny bełkot mi wyszedł. Chodzi o to, że jak to u Pratchetta, znowu jest wesoło i dużo się dzieje. A ja to lubię i Maskaradę wciągnąłem z dużą satysfakcją w jakieś 4 godziny. Jak ktoś Terry'ego lubi, to polecam. Jak nie lubi, to niech zacznie od Koloru Magii, Blasku Fantastycznego i Trzech Wiedźm.

Guy Gavriel Kay - znajomość z nim zacząłem dosyć niefortunnie. Uwierzyłem mianowicie pochwalnym peanom znawców i zawodowców i sięgnąłem po cykl Fiovanarski Gobelin. Część pierwszą - Letnie drzewo jeszcze jakoś zniosłem. W połowie Wędrującego ognia (część druga) odpadłem, przekląłem znawców i zawodowców i obiecałem sobie - nigdy więcej fantasy w wydaniu Kaya. Nie muszę nadmieniać, że części trzeciej tj. Najmroczniejszej drogi nie dotknąłem nawet kijem.

Po 3 latach trauma mi trochę opadła i ponownie dałem posłuch opiniom znawców i zawodowców. Kupiłem na Koszykach Tiganę i zacząłem czytać.

Umówmy się - nie jestem miłośnikiem fantasy. Znaczy proste rzeźnie typu Conan lub Kane nawet lubię, dziesięcioczęściowe cykle (każdy kawałek po 700 stron) mnie odrzucają. Ostatnio w całości przeczytałem Władcę Pierścieni i Amber. Potem wziąłem długi rozbrat z tym gatunkiem. Próba z Fiovanarskim gobelinem spotęgowała mój zamęt. Dlatego po Tiganę sięgałem z dużą dozą nieufności. Niepotrzebnie. Po 100 stronach zakochałem się w tej książce i autentycznie żałowałem, że się kończy. Nie muszę też dodawać, że stałem się wielkim fanem Kaya (do świata Fiovanaru mam zamiar kiedyś wrócić). Dlatego gdy na Koszykach ujrzałem Pożeglować do Sarancjum autorstwa tegoż, to nie zastanawiałem się ni sekundy. A po przyjeździe do domu, rzuciłem się na książkę jak pustynny wędrowiec na wodę. I przyznam, że opowieść o Caiusie Crispusie, mozaicyście z Rhodias zauroczyła mnie maksymalnie. Przepiękna historia inspirowana Bizancjum, jego potęgą i czasami (niektórzy piszą, że jest to historia alternatywna - ja się przy tej hipotezie nie będę upierał, bo za słabo znam historię tamtego okresu), intrygi wielopiętrowe, mnogość wątków, galeria barwnych i wiarygodnie nakreślonych postaci, dają melanż tak smakowity, że czapki z głów.

Dla mnie ta książka to absolutnie pierwsza liga i jako taka jest warta każdych pieniędzy. A na stronie wydawnictwa Zysk do kupienia za jedyne 7 zł. Niestety - radość z obcowania popsuł mi mały napis na IV okładce, który zauważyłem już w trakcie lektury. Brzmi on: pierwsza część 'Sarantyńskiej mozaiki'. I czuję się jakby mi ktoś najpierw dał ciastko, w chwilę potem zabrał mi je z ręki, odgryzł połówkę i dopiero wtedy oddał. Szlag by to trafił. Jak człowiek znajdzie coś, co się samo czyta, to się okazuje, że będzie więcej części. I to nie jest zarzut. Ale niestety część drugą - Lord of Emperors znalazłem w kategorii 'zapowiedź wydawnicza'. Czyli przyjdzie pewnie na nią trochę poczekać. No tandeta na maksa.

Przedostatni na tapetę wjeżdża Jeffrey Archer. Bogata biografia, bogata bibliografia. Znajomość z tym szacownym dżentelmenem nawiązałem dawno temu. Nie wiem dlaczego kupiłem książkę 'Co do grosza' ale pamiętam jak po pierwszym czytaniu wypełzł mi na twarz błogi uśmiech i długo z niej nie schodził. Historia czterech ludzi okradzionych przez giełdowego oszusta sama w sobie nie wydaje się być zbyt ciekawa. Ale jak ci ludzie wpadają na pomysł, żeby wyciągnąć od oszusta zagarnięte przez niego pieniądze z powrotem bez uciekania się do pomocy policji (i to co do grosza - not a penny more, not a penny less), zaczyna się robić ciekawie. Nie zdradzę jakimi sposobami wydobywali te pieniądze ale powiem, że warto poświęcić dzień, dwa na lekturę (bo tyle czasu zajmie przeczytanie tej książki). Dobra zabawa gwarantowana. Następne były opowiadania zgromadzone w zbiorze 'Kołczan pełen strzał' - też polecam, bo niektóre z nich to prawdziwe perełki. Z dużą satysfakcją pochłonąłem również 'Czy powiemy pani prezydent', 'Czwartą władzę' oraz 'Kane i Abel'. A w ubiegłym tygodniu doznałem wstrząsu pozytywnego gdy na Koszykach ujrzałem Archer collection w cenach haniebnych (10-11 zł).

Niestety, finans pozwolił na zakup tylko trzech pozycji: Pierwszy między równymi, Jedenaste przykazanie oraz Sprawa honoru. Dzisiaj opowiem o ostatniej z nich, reszta sukcesywnie, w miarę czytania.

Młody angielski oficer Adam Scott, dziedziczy po ojcu 500 funtów oraz kopertę z listem. Okazuje się, że dziedzictwo jest nieco bardziej kłopotliwe - jest to tajemniczy depozyt spoczywający w jednym ze szwajcarskich banków. Traf chce, że depozytem tym, z niewiadomych przyczyn, interesują się KGB, CIA oraz Intelligence Service. Znaczy przyczyny są wiadome ale ja wam tu ich zdradzać przecież nie będę. Sprawa honoru to sprawnie napisany thriller szpiegowski, coś w typie Forsytha ale znacznie bardziej skondensowane. Frederick lubi sobie pogadać, Archer pędzi z akcją jakby mu się gdzieś śpieszyło. Nie czynię z tego zarzutu, bo dzięki temu otrzymałem 300 dynamicznych stron, przez które przeorałem się w 2 dni z dużą satysfakcją.

Zasadniczo nic odkrywczego w tej książce nie ma (pomysł, na którym się opiera można znaleźć choćby u Ludluma, wędrówka przez Europę prawie jak w Negocjatorze etc.), rekwizytorium znane z innych kawałków ale przy całej tej wtórności, jest to zręcznie napisane czytadło. I mogę je w sumie jako watę dla mózgu polecić. Z tym, że jak ktoś nie gustuje w historiach o szpiegach, to niech raczej po to nie sięga. Zawód murowany.

Na koniec zostawiłem sobie zdecydowanego lidera dzisiejszego peletonu. O Łysiaku gdyż to o nim mowa, mam zamiar popełnić kiedyś dłuższy kawałek więc dzisiaj powiem wam tylko tyle, że jest to jeden z moich ukochanych pisarzy a za Malarstwo Białego Człowieka powinien dostać order i pomnik. Uwielbiam jego pisanie, uwielbiam jego styl, uwielbiam jego książki więc nie będę obiektywny i proszę na to wziąć poprawkę.

Trylogia łotrzykowska składająca się z Dobrego, Konkwisty i Najlepszego mieści się w moim prywatnym TOP 10 Łysiaka. Aha, przy okazji drobna uwaga - Lepszy, pomimo tytułu pozornie pasującego do wyliczanki (dobry, lepszy, najlepszy) nie ma z trylogią nic wspólnego i stanowi zapis Łysiaka bojów i podchodów z cenzurą.

W sumie wypadałoby opisać wszystkie części trylogii ale dzisiaj skoncentruję się tylko na ostatniej części - na Najlepszym (którego kupiłem na taniej książce za 18 zł, podczas gdy bukniści wołają za niego 60 albo 70 zł - ciekawostka taka). W Najlepszym spotkamy znajomych z Dobrego (Drozd, Heldbaum), z Konkwisty (Farloon, Grahl, Miriam), z pierwszych stron gazet (Wałęsa, Tymiński, Markus Wolf) i zdanie to jest kompletnie bez sensu ale jest późno i nie chce mi się go poprawiać.

Dlatego sieknę krótko. Dobry był o przejmowaniu władzy na szczytach podziemia Pragi. Konkwista była o podboju wolnego państwa przez ZSRR. Najlepszy to opowieść o rekonkwiście - o tym jak KGB próbuje posadzić na stołku prezydenckim w Polsce człowieka kierowanego przez siebie. Nie da się ukryć, że Łysiak jest wyznawcą spiskowej teorii dziejów, tak wykpiwanej przez wszelkiej maści 'intelektualistów' i 'autorytety moralne' i wcale się nie boi do tego przyznać. No i wszyscy, którzy chcą Łysiaka zdyskredytować (a trudno zrobić to na polu literackim) dowalają mu ową spiskową, poprawiają 'zwierzęcym antykomunizmem', 'grafomanią' (tego nawet nie próbują uzasadniać) oraz 'oszołomstwem' i jest git. A dlaczego to piszę? Ano dlatego, że Łysiak jest na tyle wyrazistym pisarzem, że bardzo mocno polaryzuje czytelników i najczęściej słyszy się na jego temat opinie skrajne: 'bufon i grafoman' vs 'geniusz i największy aktualnie tworzący pisarz Polski'. Ja przychylam się do opinii drugiej ale o tym już wiecie. A wracając do Najlepszego - pomijając fakt, że jest to książka mocno polityczna (zresztą przez nią wywalono go z pracy na Polibudzie), jest to również kawałek całkiem dobrej literatury. Po prostu świetnie się to czyta. Bardzo nieobiektywnie polecam z całego serca. A następnym razem (być może w niedzielę) opowiem wam o kilku filmach. Do poczytania.


Wróć do głównej