Dzisiaj wieczór filmowy

Nuda, nic się nie dzieje proszę Państwa, normalnie nic. Wszystkie filmy obejrzane, na książkę, po powrocie z pracy, nie mam siły. Nie pozostaje nic innego jak odpalić Winampa i coś wam napisać. Od ostatniego razu trochę rzeczy przeczytałem ale nie mam chwilowo zdrowia o nich pisać więc dziś będzie o filmach. Różnych. Niektórych pewnie nigdy nie obejrzycie, bo znalezienie ich jest raczej trudne, inne niedawno dopiero zeszły z ekranów kinowych albo jeszcze można je w kinopleksach straszliwych zobaczyć a jeszcze inne dopiero wchodzą. Zresztą sami poczytajcie.

Na pierwszy ogień zasiekam film bardzo na czasie - święta ledwo minęły, na ulicach do niedawna straszyli Mikołaje więc będzie o Santa Klosie. Tym razem o złym Santa Klosie. Tak jest - Bad Santa. Mieszane uczucia mam co do tego filmu. Z jednej strony cieszy oko nietypowym podejściem do starego brodacza spod znaku ho, ho, ho. Z drugiej drażni kilkoma rzeczami. No ale po kolei. Tytułowy Bad Santa (brawurowo zagrany przez Billy'ego Boba Thorntona - to w sumie jest jego i tylko jego show) nie jest Mikołajem, do jakiego przyzwyczaiły nas zimowe bajędy rodziców lub dziadków/babć. Nie ma brzucha, broda często przekręca mu się na potylicę lub wchodzi na oczy, spod czerwonego kubraczka wystaje, niegdyś biały, podkoszulek trzeciej świeżości. Główne paliwo Mikołaja to wysokoprocentowy alkohol, w wyniku czego jest na permanentnej bani, ślini się, bluzga dzieciaki, które mały elf sadza mu na kolanach, bzyka panie w damskiej przebieralni (analnie) a czasami nawet sika w spodnie (sic! że tak erudycyjnie-kalamburowo zagaję). Ogólnie rzecz biorąc jest najbardziej obleśnym syfiarzem jakiego zdarzyło mi się widzieć w kinie na przestrzeni ostatnich 2-3 lat. A na dodatek Mikołajowanie to tylko zasłona dymna - Thornton wespół w zespół z owym małym elfem (bardzo przyzwoity Tony Cox), po zakończeniu sezonu świątecznego, obrabia sejf marketu, w którym akurat pracują. Zarobione pieniądze pozwalają im przeżyć do następnych świąt i sytuacja się powtarza. Zapijaczony Thornton terroryzuje dzieciaki i rodziców, po tygodniu sejf zostaje wybebeszony i można znowu świętować.

Oczywiście jest to film Amerykański więc musi być jakieś przesłanie z morałem. Pewnego dnia Mikołaja wyrywa w knajpie kelnerka, seks w samochodzie i już są, nazwijmy to, parą. Następnie do Thorntona przypałętuje się mały, gruby chłopiec, który sprawia wrażenie normalnego inaczej - mieszka z babcią, tata w więzieniu, mama gdzieś w świecie. Thornton wykorzystuje sytuację i wprowadza się do małego. Oczywiście dzięki chłopcu zły Mikołaj się zmieni.

Szczęśliwie dla widza, scenarzysta i reżyser nie poszli w szkliwokruszącą ckliwość - przemiana Thorntona jest daleka od standardów, do jakich nas Hollywood przyzwyczaił (polecam zwłaszcza pogadanki o tym, jak Thorntona w dzieciństwie traktował jego ojciec i jakie to życie jest przesrane). Oczywiście nie tylko Mikołaj się zmienia - dzięki twardym naukom, chłopak nabiera pewności siebie, przestaje się bać i trochę normalnieje.

Dlaczego warto zobaczyć ten film? Są trzy powody i oba siedzą tam: Thornton, Thornton i Thornton. Zagrał brawurowo chociaż miejscami przeszarżowuje. Ale to nie jego wina - realizatorzy mieli problem z uchwyceniem odpowiedniego środka ciężkości i przesadzili. No bo ile można patrzeć na coraz gorsze zezwierzęcenie głównego bohatera, na to jak się upadla, traci resztki szacunku do siebie i stacza się w coraz głębszy rynsztok? Na początku nawet to bawi, potem drażni a na koniec żenuje (u normalnych ludzi) - u mnie było na odwrót, od żenady do ubawu, co podkreśla tylko spaczenie mojego gustu. Ale jak już się przyzwyczaimy do tej oblechy, to film może się podobać. Takiego świątecznego hita zawsze chciałem zobaczyć i się w końcu doczekałem. Polecam wszystkim, których wkurzają święta i wszechobecny terror marketoidów (vide choinki w połowie listopada). Można nabrać dystansu. I jeszcze za imdb.com ciekawostka - jest to prawdopodobnie rekordzista wśród filmów 'świątecznych' jeżeli chodzi o bluzgi. Fuck w różnych odmianach i formach pojawia się 147 razy, shit 34 a ogółem wyrazów niekoniecznie ładnych jest 243. Tak - ten film to jeden wielki bluzg. Niech się Chłopaki z ferajny schowają. W sumie polecam.

Iniemamocni - pewnie już wszyscy czytali recenzje albo widzieli to w kinie, w związku z czym nie będę się specjalnie nad nim rozwodził. Podpisuje się obiema rękami pod entuzjastycznymi recenzjami aczkolwiek mam dwie uwagi. Mniej więcej w połowie film traci tempo i zaczyna się niepotrzebne ślimaczenie. Druga uwaga - oglądałem to tylko w oryginale i nie mogę porównać go z Polskim dubingiem ale mówię wam: warto zobaczyć to również po Angielsku (bo czytałem, że Wierzbięta znowu dał radę więc apriorycznie i na ślepo chwalę wersję naszą). Aha, jak będziecie to oglądać, to zwróćcie uwagę na prawdziwą perełkę: Edna - projektantka strójów dla superbohaterów. Prawdziwe mistrzostwo świata.

Spartan - doznałem silnego szoku oglądając ten film, taki był niedobry skubaniec. Podobały mi się w nim właściwie tylko jedna rzecz: Tia Texada. O pani Texadzie wypowiadać szerzej się nie będę, wyguglajcie sobie jej fotki to zrozumiecie. A z resztą się szybko opędzę, bo Spartan jest upiorną kalką zgranych chwytów z thrillerów i filmów sensacyjnych i nie mam ochoty się o tym filmiszczu rozpisywać. Że wspomnę tylko trzy najbardziej znane: stary wyjadacz i żółtodziób (czy ktoś w końcu da temu odpór?), spisek (nie powiem gdzie, chociaż i tak tej kopy bardziej już popsuć się nie da) oraz heroiczna akcja na końcu (wzruszyłem się do łez wręcz). Zgadliście - Spartan podobał mi się tak samo, jak podoba mi się psia kupa na środku chodnika w niedzielne, słoneczne popołudnie. Rzecz tak straszliwa, że wyłem z rozpaczy ale z jakimś irracjonalnym, lemingowym samozaparciem dotrwałem do końca. A wam chcę tego oszczędzić - widziałem wiele filmów z tego gatunku i mówię wam: nie wierzcie recenzentom, którzy mówią, że to jest dobre. Nie jest.

Dużo większą frajdę sprawił mi wspomniany inny film Mameta - Skok (Heist), który z miesiąc temu dołączono do Playboya. Warto sięgnąć. Historia niby zgrana ale za to dobrze zagrana i rozegrana. Grupa złodziei robi genialny w swojej prostocie skok na sklep jubilerski. Wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że jedna z pracownic zobaczyła twarz szefa grupy (solidny Hackman). Po nieudanej próbie wydobycia kasety z systemu bezpieczeństwa, Hackman postanawia się wycofać. Glinicjanci mają jego twarz, jest spalony. Niestety, ich paser i zleceniodawca (żywiołowy De Vito, w swoim dobrym stylu) nagrywa ekipie ostatni skok, który jemu pozwoli spłacić długi a im udać się na zasłużoną emeryturę na Hawaje. Mają mianowicie zakosić z samolotu transport Banku Szwajcarskiego. Ten film to prawdziwy festiwal niekonwencjonalnych zagrywek, zmyłek, uników, fint w fincie w fincie i rolowania wszystkich dokoła. Po pierwsze dosyć inteligentne patenty scenariuszowe dotyczące sposobu wykonania tytułowego skoku (kilka przednich sztuczek socjotechnicznych), po drugie zapętlone i piętrowe wspomniane rolowanie. I tak wiemy czyje na końcu będzie na wierzchu ale dzięki temu możemy się pozastanawiać i poknuć jak Hackman to zrobi. Bardzo dobry, przemyślany film. Szczerze polecam. Aha - ja wiem, że takie zakręcenie w rzeczywistości jest mało prawdopodobne no ale od tego jest kino żeby takie właśnie zamotane kawałki pokazywać.

A teraz będzie leciuteńkie flekowanie. Otóż jakiś czas temu na ekrany wszedł remake filmu dla mnie kultowego. Mam na myśli Texas Chainsaw Massacre, o którym chyba już tu kiedyś wspominałem ale i tak powtórzę. Nie zgadzam się z opiniami, że film Hoopera to była kupa łajna. Miał klimat, miał całą masę porażających scen (choćby wejście do pokoju obwieszonego kurzymi szkielecikami czy dziadek przy stole), wywoływał (i dalej wywołuje) u mnie mdłości zaś równie pojebaną rodzinkę udało się pokazać jeszcze tylko dwa razy (Dom 1000 trupów Roba Zombie i jeden z odcinków Archiwum X - Family). Hooper wrzuca nas w okolicach 9 minuty w dziwną sytuację a kwadrans później lądujemy w samym środku koszmaru. Dodatkowego smaku dodaje paradokumentalna forma filmu oraz niezbyt typowy sposób przedstawienia głównych bohaterów (dla mnie była to banda antypatycznych gnojków). Film miał klimat podobny do zgangrenowanej kończyny i, przymykając oczy na kilka naiwności, bardzo go lubię. Tak naprawdę jest tu niewiele rzeźni, praktycznie cały klimat tworzy się pracą kamery, scenografią, niedopowiedzeniami, sugestiami oraz kilkoma mocnymi scenami. Męczy, denerwuje, irytuje, szarpie nerwy, ma się ochotę wyrżnąć popielniczką w ekran a po skończonym seansie prysznic wydaje się najrozsądniejszym rozwiązaniem. Zostaje w głowie na długi czas. Poza tym wszystkim krytykującym film Hoopera przypominam, że powstał w latach siedemdziesiątych a wtedy niekoniecznie można było pokazywać wszystko, na co miało się ochotę.

Nowa wersja nie jest do końca zła ale według mnie brakuje jej tego, co było siłą pierwowzoru. KLIMAT. Nie ma go. No dobra - nie będę taki surowy. Trochę go jest ale jak już z trudem twórcy go nabudują, to nagle wyskakuje diabełek z pudełka i misterny plan, że Siarę zacytuję, pooooszedł w pizdu. Eksterminowana ekipa zachowuje się tak jakby mózgi zostawili w domu, panie biegną z piskiem w najgorszym z możliwych kierunków (na piętro, w ślepy zaułek etc.), Leatherface zdejmuje na chwilę maskę (durnie nie wiedzą, że prawdziwie straszy to, czego nie widać, to co tylko zasygnalizowane, zasugerowane), zawsze jest przed ściganą ofiarą ewentualnie wyskakuje znienacka, wszyscy mieszkańcy Teksasu to rednecki, mutanci, posrańcy, psychopaci i zboczeńcy (oprócz wzruszającego chłopczyka małego), krew bryzga fontannami a wszystko odbywa się w dzień biały - pewnie po to, żebyśmy nie przegapili żadnej kałuży hemoglobiny. Ech, tandeta. Po trailerze obiecywałem sobie znacznie więcej, bo był bardzo klimatyczny. Niestety, finalnie twórcy poszli w dosłowność i zarżnęli film. Dobrze, że chociaż nie silą się na czarny humor, bo do byłoby ostatnim gwoździem do trumny.

Teraz plusy, bo jest ich kilka. Kilka momentów ociera się o pożądny horror i za to twórcom należy się pochwała. Kopniak w krzyże należy się za to, że nie potrafili tych momentów wydłużyć. Niezła muzyka. Oraz dwójka aktorów: w końcu nieirytująca główna bohaterka, w tej roli przyzwoita Jessica Biel. No i prawdziwa perełka: R. Lee Emery jako nieco dziwny szeryf. Ten aktor ma moje uwielbienie od czasu Full Metal Jacket - będzie ciekawostka. Pan ów, jako były instruktor Marines, został zatrudniony przez Kubricka jako konsultant. Miał pokazać ekipie na czym polega szkolenie. Na taśmie zarejestrowano kilkanaście minut jego występu, podczas którego wykrzykiwał bluzgi, ani razu się nie powtarzając, nie zastanawiając i nie wahając. Podobno Kubrick był tym tak zachwycony, że od ręki dał mu rolę sierżanta Hartmanna. Każdy kto widział FMJ musi się zgodzić, że był to chyba najlepszy możliwy wybór. W Teksańskiej jest niekoniecznie lepszy ale i niewiele gorszy. Bardzo rzadko się zdarza żebym z powodu jednego tylko aktora (i do tego nie grającego roli głównej) polecał film. Tym razem zrobię wyjątek - dla Emery'ego warto spędzić półtorej godziny przed telewizorem. Nie wiem tylko dlaczego twórcy postanowili wykończyć go w tak słaby sposób. Rekapitulując - myślałem, że dostanę Mercedesa, Marcus Nispel podarował mi VW. Też przyzwoite auto ale wolę tą pierwszą markę. Moim zdaniem ktoś, kto nie jest nałogowym pożeraczem horrorów wszelakich może się na tym filmie całkiem dobrze bawić (że tak to nazwę), wyjadacze będą lekko zawiedzeni. Chociaż i tak mogło być gorzej - w sumie targetem tego filmu jest młodzież nałogowo pożerająca MTV.

Manchurian Candidate - u nas chodzi to (albo będzie chodzić) pod tytułem Kandydat. Denzel Washington, ze swoimi obowiązkowymi dwoma minami (zamyślony intelektualista i skopany szczeniak) biega przez dwie godziny po ekranie i obnaża Spisek. Spisek jest tak pojechany, że miałem kolki ze śmiechu i tym razem wam zdradzę o co chodzi, bo spoiler będzie to umiarkowany a tego filmu i tak nie da się spieprzyć jeszcze bardziej. Otóż Zła Korporacja Nastawiona Na Zysk porywa podczas Pustynnej Burzy oddział Amerykańskich wojaków. Symulują atak brudnych i złych Irakijczyków, puszczają jakiś gaz bezwonny i dawaj grzebać w głowach sołdackich. Po co to grzebanie, spytacie się. Otóż jeden z wojaków to Dziecko Z Bogatej Rodziny i jak się mu wypierze mózg i wszczepi chipa sterującego zachowaniami (nie zapominajmy o okresowych przeglądach i naprawach gwarancyjnych), zrobi z niego bohatera wojennego, odznaczy Kongresowym Medalem Honoru, uczyni ulubieńcem tłumów oraz poszczuje jego Matkę Kochającą (mocna babka w łonie partii), to młody zostanie kandydatem na wiceprezydenta (w roli bohatera jeden z moich ulubieńców - Liev Schreiber). A jak prezydent wygra, to się go odstrzeli, na stołek wskoczy wice i tadam, mamy swojego człowieka na najważniejszym stanowisku na Ziemi. W poprzek złym kapitalistom stanie dowódca feralnego oddziału, lekko fiksujący (od tego chipa) Washington, któremu pomoże dzielna agentka FBI. I do końca w tej estetyce. Nie wiedziałem czy mam się śmiać czy płakać, takie to było słabe. Scenariusz poraża i nawet nie chodzi o potencjalne możliwości prania mózgów i sterowania behawiorem. To jest po prostu nielogiczne, głupie i nudne. Jedyną osłodą byli aktorzy - dobry Schreiber, nieco przerysowana Meryl Streep i oszczędny Jon Voight. Reszta jest milczeniem.

Oldboy czyli Koreańskie kino zemsty. Ostrzegam przed tym filmem - po seansie byłem kompletnie rozpieprzony gdyż jest to obraz mocno intensywny. Zarys pewnie znacie - z ulicy ktoś porywa zwykłego, szarego urzędnika. Zamykają go na bodajże 15 lat w pokoiku, do dyspozycji ma łóżko i telewizor. Cerberzy nigdy się nie pokazują, żarcie wsuwają mu otworem w drzwiach a jak zaczyna świrować i podejmuje próby samobójcze, usypiają go gazem, opatrują rany i bawimy się dalej. Nasz bohater najpierw świruje, potem zaś podejmuje trening siłowy gdyż postanawia dopaść tego, kto sprawił mu piekło na ziemii. A jak już go wypuszczą z M1, to zaczyna ową zemstę. A my, cholera, nie wiemy o co chodzi.

Mnóstwo tu brutalnych obrazów, mnóstwo. Krew bryzga, zęby wyrywane obcęgami fruwają dostojnie w powietrzu, kości trzeszczą i jest gwałtownie. Do tego stopnia gwałtownie i brutalnie, że dopiero godzinę po seansie zadałem sobie pytanie: czy faktycznie przewina głównego bohatera była tak wielka, że zasłużył na taką gehennę? (ową godzinę siedziałem oszołomiony i zdewastowany). Bo właśnie w motywach tajemniczego porywacza tkwi największa słabość filmu - nie wierzę, że za taki drobiazg ktoś mógłby bliźniemu odebrać 15 lat życia a potem dodatkowo go zgnoić i sprowadzić do poziomu zwierzęcia. No i ten cholerny happy-end. Niepotrzebnie. Ogólnie rzecz biorąc film jest mocny ale nie przesadzałbym z okrzykami, że Tarantino mógłby czyścić reżyserowi Oldboya (Chan-wook Park) buty. To jest inna bajka. Nieco rozdarty między miłością do X Muzy a troską o wasze zdrowie psychiczne, polecam ten film bo to jest kawałek przyzwoitego kina. Ale nie oczekujcie sielanki. Wręcz przeciwnie. Na własne ryzyko i niech was ręka Boska broni przed pokazywaniem tego osobom wrażliwym, mogą nie wytrzymać. Wcale nie żartuję.

O Dodgeball wszyscy już pewnie słyszeli albo widzieli ale i tak trzy zdania wrzucę. Tak, prosta historia, naiwne przesłanie, momentami słabe aktorstwo, za krótki turniej w dwa ognie ale i tak mi się podobało. Nie wiem czy reżyser miał zamiar powiedzieć widzom, że uporem i pracą ludzie się bogacą i czasami Dawid naprawdę wygrywa z Goliatem i prawdę mówiąc nie bardzo mnie to obchodzi. Ja się po prostu na tym filmie kapitalnie bawiłem (gdyż lubię dowcipy polegające na waleniu kolesia kluczem francuskim w genitalia) i jako komedia Dodgeball się broni. A na dodatek mamy tutaj perełkę w postaci Bena Stillera, który gra w fantastycznie przerysowany sposób, wali prymitywne teksty (ale brzmiące bardzo wyszukanie), jest antypatycznym Narcyzem i przez to nie sposób go nie pokochać. Nawet krytykowany za brak mięśni twarzy (faktycznie, operuje jedną miną) Vince Vaughn mnie nie drażnił. Półtorej godziny dobrej zabawy, którą polecam miłośnikom prostych komedii.

Sky Kapitan i świat jutra - nie wierzcie krytykom. To jest fajny film. Taki Indiana Jones dla mniejszych dzieci. Rzecz jasna fabuła naiwna ale czy inne były w przypadku kolejnych przygód naszego ulubionego archeologa? Zresztą nie dla fabuły się ten film ogląda. Jest to po prostu podróż do zaczarowanej krainy gdzie kobiety są eleganckie, faceci szarmanccy, eleganccy i odważni, ci źli są diabolicznie źli a najdrobniejszym z ich występków jest obrócenie w perzynę połowy miasta (w dalszych planach odparowanie Ziemii). Po prostu bajka. A że aktorsko fatalne? Ja na to potrafiłem przymknąć oko. Czy wy dacie radę, nie wiem. Podobało mi się. I nawet na te super efekty specjalne specjalnie nie zwracałem uwagi. Dałem się ponieść i zaliczyłem sympatyczne półtorej godziny. I ta urocza stylizacja retro.

R Point. Mocna rzecz. 1949 - pierwsza Wojna w Wietnamie, 12 Francuskich żołnierzy walczących z Wietnamskimi partyzantami znika w tym rejonie bez śladu. 1972 - druga Wojna w Wietnamie, 9 Koreańczyków znika bez śladu. Jeszcze w pół roku odbierane są strzępy transmisji radiowych z prośbą o pomoc. Dowództwo postanawia wysłać ekipę ratunkową. Nie licząc starcia z dwójką Wietnamskich partyzantów (bez strat własnych) droga do starego budynku stojącego w środku obszaru zwanego R Point przebiega bez incydentów. Rozpoczynają się poszukiwania ocalałych żołnierzy z poprzedniego oddziału. Nic złego się nie dzieje, czasami nocą podnosi się dziwna mgła, jeden z żołnierzy gubi się podczas patrolu ale po kilku minutach błąkania się wśród wysokich traf natrafia z powrotem na swoich, dziwnie małomównych, kolegów. U wejścia do leżących nieopodal jaskiń ktoś zapala ofiarne trociczki. Aż pewnego dnia jeden z wojaków wiesza się na murze. Tyle tylko, że jakoś nikt nie może sobie skojarzyć czy on faktycznie z nimi przypłynął na ową misję. No ale jak mógł nie przypłynąć, przecież wszyscy go pamiętamy. Zaraz, jak on miał właściwie na imię? I po kiego grzyba w środku nocy przylecieli tu Amerykanie? Jaki niby sprzęt trzymają na tym zadupiu?

R Point to bardzo przyzwoity horror wojenny bijący na głowę 85% filmów, które próbowały mnie straszyć przez ostatnie kilka lat. Terror narasta powoli, żołnierze giną w zasadzie z przyczyn naturalnych (sznur, mina, przypadkowy postrzał) aż do gwałtownej, klaustrofobicznej i osaczającej bohaterów (i widza) kulminacji. Nasłuch zaczyna wyłapywać nowe transmisje z prośbą o pomoc. To naprawdę straszy i dlatego skonsumowałem R Point z dużą satysfakcją. Jedyną drażniącą rzeczą była wschodnia maniera aktorska. Cała reszta weszła gładko. Rozegrane zgodnie z regułami gatunku, garść obowiązkowych chwytów, garść chwytów w stylu dowolnym, ładne. Całość zaś oparta jest na ustnych podaniach według których w R Point zaginęło bez śladu ponad 600 osób. Ja tam się z klechd sezonowych nie śmieję, po tym filmie utwierdziłem się zaś w przekonaniu, że dobrze robię.

A, to od razu polecę po innym horrorze. Grudge czyli Klątwa. Ciekawa historia - Japoński reżyser Takashi Shimizu zrobił rok temu film Ju-On: The Grudge. Z Japońskimi aktorami. Rok zaś później strzelił The Grudge z aktorami Amerykańskimi (no dobra, akcja dzieje się w Japonii więc kilku skośnookich dżentelmenów i gejsz się pojawia ale główne role odtwarzają gwiazdy i gwiazdeczki z Hollywood). O co tu chodzi nie wiem i nie wnikam, bo pewnie chodzi o kasę. Historia banalna - Amerykanin wysłany na kontrakt do Kraju Kwitnącej Wiśni zabiera żonę i lekko zniedołężniałą matkę i pruje na wyspy. Na miejscu kupuje dom, w którym straszy. Ale on o tym nie wie. Przez jakiś dzień. Następnie wcina jego żonę, jego samego, opiekunkę matki, matkę, siostrę, ogrodnika, stróża i policjanta kierującego ruchem na pobliskim skrzyżowaniu. Dobra, przesadziłem, ostatni trzej ocaleli. W domu mieszka wyjątkowo wredny duch, który morduje kolejne osoby i który mści się za wielką krzywdę. Powiem wam tak - ten film terroryzuje widza od pierwszej do ostatniej minuty, w której na scenie, niczym u Szekspira, pozostaje jedynie ochlapany krwią sufler. Najprostsze metody wywoływania strachu u widza sprawdzają się najlepiej więc spodziewajcie się monstrum wyskakującego z szafy nagle. Co 10 minut pada trup. Jest gęsto i momentami naprawdę strasznie. Oraz kilka naprawdę perełkowych scen, rządzi zaś Sarah Michelle Gellar myjąca głowę pod prysznicem. I nie dlatego, że jest naga. Aktorstwo? Kto do diabła zwraca uwagę na aktorstwo w horrorze ale Pullman jest niezły. Wytłumaczenie w wyniku jakiej to tragedii zasilone zostały szeregi mściwych duchów naiwne? Zbrodnia z namiętności jest powodem dobrym, jak każdy inny. Ma straszyć i straszy. Ja tam całą resztę w horrorze traktuję jako dodatkową wisienkę na czubku tortu. Podobało mi się i basta.

Aha, pomimo kilku dni knucia nie udało mi się dojść dlaczego prawie wszyscy, z uporem godnym lepszej sprawy, porównują to z Ringiem. Że akcja się w Japonii dzieje i zamieszany jest w to duch? Bez jaj. Pies jest gryzoniem bo czasami gryzie a delfin rybą bo żyje w wodzie? Nie dajcie się wkręcać krytykom, bo niedługo wszystko co z Japonii będą stawiać obok Ringu. Przyzwoite, niezobowiązujące straszydło, na które śmiało się można wybrać w sobotni wieczór.

A jak już o Japonii zacząłem, to szarpnę za kimono Zatoichiego. Pewnie niektórzy z was przeczytali już przynajmniej jeden z wielu artykułów o niewidomym samuraju Ichi, który działając pod przykrywką, jako masażysta nagina po Japonii i spuszcza manto złym ludziom. Nie znam dokładnie jego historii i nie wiem jak ma się do niej Zatoichi ale z grubsza chodzi w nim o to samo. Takeshi Kitano drepcze sobie po drogach Nipponu i biada temu, kto z nim zadrze. W powietrzu zaczyna się albowiem robić wtedy gęsto od krwi oraz członków oddzielonych od ciał napastników. A wala się trochę tego towaru po drogach, ulicach i wnętrzach gdyż Kitano pozbawia życia bądź zdrowia około 60 facetów. Trzeba uważać na niewidomych, pozornie zniedołężniałych starców. Ale wbrew pozorom nie jest to film-jatka. I tutaj wtręt - ja pana Kitano znałem do tej pory jedynie z roli w filmie Brother i byłem przekonany, że jest to aktor wcielający się w role twardych, bezkompromisowych i okrutnych facetów. Coś jak Yun-Fat Chow u Johna Woo, tyle że brzydszy. Okazuje się, że wnioskowanie na podstawie jednego filmu jest bez sensu gdyż rola w Bracie była dla Kitano nietypowa. A już przysłowiowym gwoździem do trumny była informacja, że Kitano jest jednym z najsłynniejszych Japońskich komików. Czemu dał (prawda, że oszczędnie) wyraz w Zatoichi. Przez co zanotowałem niezły stupor gdyż oczekiwałem mrocznego kina a zamiast tego na Zatoichim świetnie się bawiłem. Zabawni są tam prawie wszyscy - ciocia O-Ume, jej niewydarzony kuzyn, słabujący na umyśle syn jej sąsiada, który chce zostać samurajem, trzech tańczących rolników, zakapiory przesiadujące w knajpie, hazardziści w lokalach a nawet rodzeństwo wędrujące po kraju w poszukiwaniu morderców swojej rodziny. Dla przeciwwagi mamy ronina, który najmuje się na służbę u miejscowego watażki gdyż potrzebuje pieniędzy na leczenie swojej żony. I znowu będzie musiał zabijać.

Fabuła? Praktycznie wszyscy chcą się zemścić. Czasami nawet wiemy z jakiego powodu - jedyną enigmą pozostaje tytułowy bohater. I nie dowiemy się do końca o co poszło ale przecież nie o to chodzi. Co mi się spodobało - w końcu samuraje nie wyglądają jakby mieli długie kije w dupach (może oprócz wspomnianego ronina). Kitano podszedł do tematu na luzie, nie klęczał przed legendą i wyszło to tylko filmowi na dobre. I te cudowne smaczki, którymi film jest utkany. Sami zobaczcie, a ja tylko chciałbym zwrócić waszą uwagę na lekcję fechtunku (przy użyciu kołków drewnianych) oraz na trzech tańczących wieśniaków. Pojawiają się na polu co pół godziny i fundują nam dwuminutową kolkę ze śmiechu. Zaś najbardziej podobało mi się zakończenie - wielka impreza przy Japońskich bębnach zakończona obłędnym grupowym stepowaniem. To było tak radosne, że momentalnie zapomniałem o litrach przelanej hemoglobiny. Polecam z całego serca.

Dokończmy wątek Japoński. Z tydzień temu miałem okazję obejrzeć jeden z najbardziej pojechanych horrorów. Versus, bo o nim mowa zaczyna się niezłym tekstem a potem jest już tylko jatka. Na Ziemi istnieje 666 portali prowadzących na Drugą Stronę (nie pytajcie mnie gdzie jest ta strona, może na wschodzie?). Są one niewykrywalne dla zwykłych śmiertelników. Ale pewne osoby mogą wykryć ich obecność (portali a nie zwykłych śmiertelników) niektóre zaś nawet chcą je otworzyć żeby przejąć drzemiącą w nich moc. Portal numer 444 znajduje się w Japonii, w miejscu zwanym Lasem Zmartwychwstań (bądź Wskrzeszeń). Jakieś 500 lat temu podły opryszek dowiedział się o jego istnieniu. Jego plany pokrzyżował pewien dzielny samuraj. Teraz przyjdzie spotkać się im znowu.

Zapowiadało się nawet sympatycznie - jakieś wieczne istoty przesiąknięte złem absolutnym, kilka efektów specjalnych (na ten portal), epicka walka Dobra ze Złem z obowiązkową chwilą słabości tego Dobrego, tłum zombich i ogólny rozpiździel. Dostałem tabuny żywych trupów, strzelaninę co kwadrans i łomot na pięści co 10 minut, jatkę w stężeniu ponadnormatywnym, strugi krwi, urwane członki, przedziurawione głowy, walkę Dobrego ze Złym, niedobre aktorstwo, co ja gadam - fatalne aktorstwo co razem dało półtorej godziny niezobowiązującej łomotaniny. W sumie więc faktycznie było sympatycznie. I chociaż teoretycznie powinienem ten film zmasakrować, to nie mogę tego zrobić. Bo ja się kurde świetnie na nim bawiłem i chrzanić nieobecność portalu. Nic na to nie poradzę, że coś jest z moim gustem nie tak ale podobało mi się. Z tym, że lojalnie ostrzegam - trzymajcie się od filmu Versus daleko. Bo jak zapewne wiecie, reklamacji nie przyjmuję i jak ktoś się uprze, żeby to obejrzeć to robi to na własne ryzyko - 9 osób na 10 po kwadransie przeklnie mnie i reżysera trzy pokolenia w przód. Co ciekawe - podobno w pewnych kręgach Versus cieszy się statusem filmu kultowego. Nie dziwi mnie to - Plan 9 From The Outer Space też jest kultowy, czujcie się ostrzeżeni, bo porównanie było nie bez kozery.

Z kronikarskiego obowiązku, wspomnę o filmie, o którym słyszał chyba każdy a mam na myśli Kawę i papierosy. Czytając recenzje mam wrażenie, że albo się te krótkie historyjki lubi (i wtedy film jest ucztą) albo nie (wtedy boli). Mnie nie bolało. Mam też wrażenie, że ktoś dla kogo kawa przepalona papierosem jest najcudowniejszym smakiem świata, odbierze ten film zupełnie inaczej niż abstynent z uregulowanym ciśnieniem, bo momentami kawa i papieros to główny bohater i nie sposób zrozumieć ich postępowania jeśli jest się laikiem w temacie palenia.

O historyjkach pisać nie będę aczkolwiek muszę stwierdzić, że mam kilku faworytów. Pierwszy epizod z Benignim i Wrightem kocham za absurdalność i z powodów sentymentalnych. Albowiem jest to pierwsza rzecz Jarmuscha jaką w życiu widziałem - 100 lat temu puścili to przed Poza prawem (takoż Jarmuscha) i odpadłem. Pomimo fatalnego aktorstwa, zakochałem się w tej pięciominutówce. Dalej idzie kawałek z Iggim Popem i Tomem Waitsem - za każdym razem gdy słyszę o tracheotomii robionej przy pomocy długopisu, konam ze śmiechu. A rozmowa facetów, którzy rzucili palenie i dlatego mogą sobie zapalić po papierosku, brzmi bardzo znajomo w uszach kogoś, kto rzucał palenie kilka razy.

Kuzyni z Moliną i Cooganem - tutaj jest nawet coś na kształt scenariusza z bardzo ciekawym zwrotem akcji. No i aktorsko nienagannie. Podobał mi się również absurdalny kawałek z aparatem Tesli, aktorski popis Cate Blanchett oraz zderzenie stylów w epizodzie z RZA, GZA i Billy Fuckin' Murray'em. Właściwie to wszystko mi się podobało i mówię to wam ja - absolutny niefan Jarmuscha. Co w sumie chyba nie pomoże wam w decyzji iść na to czy nie. No ale czasem bywam niedookreślony. To pewnie przez silny pierwiastek kobiecy.

A na koniec nówka sztuka - Kontrolerzy. Węgierski film o kanarach z Budapeszteńskiego metra. Mocna rzecz. Zaraz po seansie potraktowałem to, nie wiedzieć czemu, jako komedię. Bo faktycznie sceny kontrolowania kolejnych freaków niosą spory ładunek humoru, miejscami czarnego. Ale nie jest to komedia. Kurde, miałem unikać górnolotnych sformułowań (od tego są fachowcy w Wyborczej) i czterosylabowych wyrazów ale muszę. To film o tym jak czasami trudno jest uporać się nam z naszymi upiorami. Próbuje to zrobić główny bohater - Bulcsu. Niegdyś cudowne dziecko w jakimś dziale projektowym, nieoszlifowany diament, który nie znalazł w sobie dość siły aby codziennie udowadniać innym, że jest lepszy niż dnia poprzedniego. Zrobił rzecz najbardziej w takiej sytuacji oczywistą - uciekł przed tym wszystkim. Niektórzy pakują się i wyjeżdżają w Bieszczady, inni zostają wolontariuszami w Afryce, Bulcsu zszedł pod ziemię, do metra, które jest dla niego czyśćcem. Albo piekłem - co kto woli. Nie wychodzi na powierzchnię bo tam jest świat, który odrzucił. W nocy śpi na peronach a w dzień sprawdza bilety jako szef jednej z kanarzych brygad. Ale nie jest łatwo uciec przed upiorami - każdy kto próbował wie o tym najlepiej (tak jak wasz Grafoman Ulubiony - nie, nie byłem psychiczny, miałem po prostu bardzo zły moment w życiu). Naszego bohatera dopadają w różnych sytuacjach - czasem jest to człowiek, z którym kiedyś pracował i który upiera się żeby pogadać, innym razem jest to zakapturzony facet wpychający ludzi pod rozpędzone wagoniki metra. I możemy się tylko zastanawiać czy ów morderca istnieje naprawdę czy jest tylko wytworem wyobraźni Bulcsu - nie podejmuję się zgadywać bo ja ekonomista a nie psycholog. Dodajmy do tego gęsty, intensywny i oniryczny klimat, galerię pokręconych ludzi (kapitalna, teledyskowa scena z badania psychiatrycznego kontrolerów) oraz fantastyczną muzykę (jeden z lepszych soundtracków w tym wieku) i dostajemy koktajl pierwszej kategorii.

W sumie bardzo dołujący obraz przegranego człowieka zaś przygnębienie potęguje fakt, że Bulcsu jest przyzwoitym, inteligentnym i w sumie dosyć miłym facetem, chowającym się za maską małomównego, gburowatego twardziela. Kibicowałem mu przez cały film i pewnie dlatego końcówka, pomimo swej ckliwości i przewidywalności, nie zdenerwowała mnie. Bo jak nie mamy nadziei, to co nam pozostaje? Sznur? Tory? Do Bulcsu ktoś wyciąga pomocną dłoń i ujmę to tak: Orfeuszowi nie udało się wyprowadzić Eurydyke z Hadesu, Bulcsu miał więcej szczęścia - to Eurydyke zeszła po niego pod ziemię i za rękę poprowadziła go na powierzchnię. Nie obejrzeli się za siebie i żyli długo i szczęśliwie. Nakręćmy coś takiego w Polsce. Choćby raz na dekadę. Wybierzcie się do kina. Warto.

Na dzisiaj koniec, bo późno już a jutro (właściwie to dzisiaj) praca mnie oczekuje. Następnym razem wrzucę coś o książkach, może nowy Simmons się załapie. Poczekamy, zobaczymy. A właściwie to poczytamy. Właśnie - do poczytania.

Aha, te pogrubione tytuły mają pewien cel. Otóż zamierzam kiedyś zrobić spis wszystkiego, o czym wam pisałem i pisać będę. A ponieważ nie wiem kiedy to nastąpi, to postanowiłem już zacząć sobie ułatwiać. Tym razem kończę definitywnie.

Wróć do głównej