11-06

Zgodnie z obietnicą - dzisiaj ciąg dalszy. Niestety, i tym razem dykteryjki nie będzie, albowiem Polscy piłkarze przerzynają kolejne eliminacje do ME (aktualnie 1:0 dla Szwecji i nic nie wskazuje na to, że coś się zmieni) i jest mi smutno. Jedziemy z tym koksem.

Zacznę od Roberta Rankina. Polecił mi go kiedyś kumpel ale akurat jak mi o Rankinie opowiadał, to szliśmy krzynkę zawiani na kwadrat do koleżanki, z wyraźnym zamiarem aktywnego kontynuowania czynności prowadzących do stanu jeszcze większego upojenia. Z tej przyczyny byliśmy euforycznie nastawieni do życia, wszechświata i całej reszty, przez co ani kumpel się nie koncentrował na odpowiednim zareklamowaniu mi twórczości Anglika, ani ja specjalnie nie wnikałem w losy kolesia, który dokopał się do Tajemnych Drzwi do Podziemnego Świata, które okazały się być... nie będziemy psuli lektury przecież.

Jednakowoż co się odwlecze to nie uciecze - minął jakiś czas i kumpel pożyczył mi w końcu 'Antypapieża' oraz 'Poszukiwaczy Zaginionego Parkingu'. Ta druga książka okazała się być kontynuacją 'Księgi Prawd Ostatecznych' (której to księgi wcześniej na oczy nie widziałem) przez co lektura była bardziej nawet niż psychodeliczna, z uwagi na kompletne wyrwanie czytanych treści z jakiegokolwiek kontekstu. No i Rankin nie zachwycił. Z mniejszym animuszem sięgnąłem po Antypapieża i po lekturze tej książki, nastroje były już bardziej przyjazne.

Zakręcone toto jak dredy rastafarianina, zabawne w angielskim stylu, podobnym do Pythonów i Adamsa (powtórzę się - uwielbiam ten typ poczucia humoru), galeria barwnych, 'mięsistych' postaci, które z mety budzą naszą sympatię bądź antypatię (na pewno nie pozostawiają obojętnymi), absurdalna fabuła, która znakomicie karmi moje uwielbienie dla tego typu rozwiązań kompozycyjno-fabularnych - polecam zwłaszcza scenę balu przebierańców i wejście do 'Skrzydlatego Łabędzia' Normana w Bardzo Specjalnym Stroju - ja zdechłem ze śmiechu. Zasadniczo same plusy. I dlatego z wielką niecierpliwością czekam na dalsze części tzw. kwartetu brentfordzkiego, który właśnie Antypapież otwiera (już 2:0 dla Szwecji, bye bye ME).

Z kronikarskiego obowiązku nadmienię o pozostałych książkach Rankina, które można nabyć nad Wisłą. Oprócz trzech wymienionych wcześniej, w serii Kameleon ukazały się również: 'Nostradamus zjadł mi chomika' oraz 'Największe przedstawienie zza świata'. Wszystkie je czytałem i z czystym sumieniem polecam. Notki w książkach wspominają jeszcze o 'Ogród nieziemskich rozkoszy' i 'Pies-Demolka' ale ja jakoś ich nie dałem rady nigdzie namierzyć i wypowiedzieć się na ich temat nie mogę.

Daniel Keyes i 'Kwiaty dla Algernona'. Mówię o książce ale najpierw było opowiadanie. Znalazłem je w najlepszej, moim zdaniem, antologii opowiadań czyli w 'Drodze do science fiction' pod redakcją Jamesa E. Gunna i po lekturze prawie płakałem. Rzadko mi się to zdarza, łatwo więc zrozumieć dlaczego wbiło mi się ono w pamięć i w duszę nad wyraz mocno. Wzruszająca, napisana bez patosu ale porywająco, historia upośledzonego mężczyzny Charliego Gordona, który w wyniku chirurgicznej ingerencji w mózg zyskuje superinteligencję. W kilka miesięcy od ociężałości umysłowej do geniuszu - jakież to daje pole do popisu dla zdolnego pisarza. I Keyes swoją szansę wykorzystał w 150 procentach. Opowiadanie jest genialne i plasuje się w 10 najlepszych opowiadaniach sf ever. Niestety - któregoś dnia autor doszedł do wniosku, że jak się niektóre wątki rozciągnie i wzbogaci, doda kilka nowych, doleje kilka wiader wody, to powstanie równie genialna powieść. A tu zamiast genialności kupa.

Oczywiście, żeby nie było nieporozumień - to się dalej świetnie czyta. Ale na tle opowiadania-pierwowzoru, powieść jest jedynie bladym cieniem. To rozbełtanie jej zaszkodziło. No a przecież nie ma cudów, żebym znając opowiadanie nie zestawiał go z dłuższą formą 'na motywach'. Moim zdaniem całość traci swoją świeżość, drapieżność, potężny ładunek emocji rozmywa się na 260 stronach do czegoś, na kształt kiepsko napisanego Harlequina, problemy etyczne i moralne gdzieś tam cicho popiskują po kątach a my jesteśmy w stanie jedynie kibicować Charliemu podczas jego pierwszego w życiu stosunku.

No dobra, upraszczam w sposób być może krzywdzący dla niezłej w sumie prozy. No ale jak się ma taki pierwowzór, to poprzeczka wisi bardzo wysoko. Tym razem autor próbę spalił. Powiem tak - przeczytać to trzeba. Ale sugeruję raczej zacząć od formy krótszej. Bo 'pierwszy raz' z 'Kwiatami dla Algernona' lepiej przeżywa się właśnie przy lekturze opowiadania. Powieścią można sobie poprawić po jakimś czasie. Ot tak, dla ciekawości. Ale broń Boże nie zaczynać od niej.

Ciekaw jestem, czy jakikolwiek facet w moim wieku i bez wstrętu do drukowanego, nie słyszał nigdy o Alistairze McLeanie? Pewnie nie, bo to w czasach mych szczenięcych był jeden z najbardziej hitowych pisarzy wydawanych w Polsce. Pamiętam jak czytałem wszystko, co miało na okładce napis McLean. Z jednakowym entuzjazmem łykałem całkiem nieźle przetłumaczone 'HMS Ulissess', 'Komandosów z Navarony' czy 'Tylko dla orłów', jak i fatalnie wydane na powielaczu (te rozmazane, malutkie literki) i jeszcze fatalniej przełożone klubówki, typu 'Wyspa Niedźwiedzia'. Marzłem przy 'Athabasce' i 'Nocy bez brzasku' (chyba najlepsza dla mnie powieść McLeana), kibicowałem zwyczajnym-niezwyczajnym w 'Jedynym wyjściem jest śmierć', 'Złote rendez-vous', pociłem się pod słońcem Kaliforni w 'Żegnaj Kalifornio' i cierpłem ze strachu podczas sceny tańca z widłami w 'Lalce na łańcuchu'. Uroniłem łezkę nad małym, zakurzonym człowiekiem w małym, zakurzonym pokoju w 'Mrocznym Krzyżowcu' (tak, wzruszyła mnie zarówno śmierć Marie Hopeman, jak i Riemana). Ale też przeżywałem męki przy kiepskim 'Taborze do Vacares', 'Rzece Śmierci' czy 'Santorynie'. Ale zasadniczo wrażenia po McLeanie mam jak najlepsze i na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako autor jednych z najlepszych czytadeł świata, nierzadko z ambicjami (HMS Ulissess). Mówię wam - nie ma lepszej lektury dla młodego człowieka (no dobra, nie zapomniałem o Winetou).

Pamiętam również to załatwianie sobie zakupu spod lady u znajomej pani księgarki, pamiętam kilkukrotne przepłacanie u buknistów-stolikowców, pamiętam też odmawianie sobie wszystkiego, żeby tylko mieć na 'Mrocznego Krzyżowca', którego (według 'pewnych' przecieków) rzucą za tydzień na rynek. Działał też prężny rynek wymiany McLeanów między kolegami a naszym guru był Grzesiek B., który jako jedyny pojechał do szkoły średniej do stolicy. I zwoził co jakiś czas z Warszawy cymesy, na które pół Krasnegostawu (kobiety nie znają się na dobrej prozie) czekało z wypiekami na twarzy. Drugim guru okazał się Artur T., który jakimś cudem załapał się na subskrybcję dzieł wszystkich McLeana, które wydawano cyklicznie i do tego w przyzwoitej jak na tamte czasy, szacie edytorskiej. To były piękne czasy - człowiek zawalczył o książkę i z tym większą satysfakcją ją czytał (no tak - 3:0 dla Szwecji, może za 4 lata się uda?).

Jakie właściwie elementy złożyły się na sukces prozy Szkota? Dobre fabuły, zakręcone intrygi, główny bohater (zazwyczaj mówiący w pierwszej osobie), którego czytelnik lubi już po pierwszej stronie, no bo jak tu nie polubić dojrzałego, doświadczonego przez życie, cynicznego, twardego faceta w stylu Marlowe'owskim? Pytanie retoryczne, rzecz jasna. Co dalej? Wartka akcja, żywy, potoczysty język, zwarta forma (McLean nie pisał książek długich - większość z nich da się przeczytać podczas jednego, góra dwóch seansów), która po pewnym czasie staje się jednak wadą - człowiek chce więcej a tu już koniec. Miał też McLean świetną rękę do portretowania czarnych charakterów. Oni są bezwzględnymi zawodowcami i profesjonalistami w dziele czynienia zła, życzymy im nagłej śmierci ale autor piszę o nich w ten sposób, że nie sposób nie czuć do nich respektu, szacunku i, co tu dużo mówić, sympatii.

A patrząc na legion karykatur twardych bad-guyów, licznie zaludniających kartki książek i celuloid we wszystkich zakątkach globu, łatwo można stwierdzić, że takie ich portretowanie, jakie od niechcenia stosował McLean, to jednak wielka sztuka. No i last but not least: humor. Humor w stylu one-linerów Bonda, trochę paradoksów, zabawne i zaskakujące porównania, łezka cynicznego komentarza zastanego świata - kapitalny melanż. Był czas, że w pocie czoła notowałem sobie cytaty z kolejnych czytanych książek McLeana i w chwilach przybicia i chandry czytałem je sobie. Najdalej przy trzecim, losowo wybranym, ja rżałem jak wściekły koń a świat nabierał jaśniejszych barw. Poniżej próbka, będąca przy okazji jednym z moich ulubionych kawałków McLeana:
'Rozumiałem teraz co Carreras miał na myśli, krzycząc byśmy rzucili broń. Mnie ten pomysł wydał się wyśmienity - mieliśmy szanse równie wielkie, co ostatnia porcja lodów na dziecięcej zabawie.' (Złote rendez-vous).

Umówmy się - nie twierdzę, że McLean jest geniuszem, na którym nie poznała się Królewska Akademia w Sztokholmie. Chociaż wróć - on jednak jest (no, był) genialny. On był genialnym twórcą powieści sensacyjnych. I moim zdaniem nikt mu tego lauru nie odbierze. I tu apel do grafomanów, którzy, wydając się im, że sensacja to najłatwiejszy gatunek literacki[1], tłuką masowo gnioty wypalające oczy podczas lektury. Uczcie się miernoty pisać od najlepszych. W tym przypadku od McLeana. On wiedział, jak to się robi. I z tego powodu zawsze będzie miał ciepłe miejsce w moim czytelniczym sercu.

Sami rozumiecie, że nie mogłem się oprzeć gdy oczy me modre ujrzały w antykwariacie 'Na południe od Jawy'. Nie jest to pierwsza liga maklinowska ale czyta się to z dużą satysfakcją. II Wojna Światowa - Japończycy u wrót Singapuru, Anglicy pokonani, ewakuacja prawie zakończona, na półwyspie została tylko ludność cywilna i niedobitki wojsk. Zbiegiem okoliczności na ostatnim statku opuszczającym Singapur spotyka się kilka grup: pielęgniarki z dziećmi, oddział żołnierzy frontowych, kilku marines, starszy, ciągle pijany Angielski dżentelmen, Holender i urocza i elegancka staruszka. Na rozlatującym się, płynącym dzięki silnej wierze załogi, trupie chcą dostać się do Australii. A dokoła krążą Japońskie samoloty i okręty wojenne, które zdają się doskonale wiedzieć gdzie należy szukać naszych bohaterów i na których wyraźnie Cesarskim bardzo zależy.

Mamy tutaj wszystko to, do czego McLean nas przyzwyczaił. Grupa ludzi w sytuacji ekstremalnej, kilku twardych bohaterów (chociaż brak jednego głównego - od biedy może Nicolson?), szlachetny i rycerski oponent (ale i kilku wrednych sukinsynów, jak choćby Japoński dowódca garnizonu), zwarta forma, kilka zaskakujących zwrotów wartkiej akcji, dobry styl i całkiem przyzwoita fabuła. Przeczytałem to podczas niecałych 3 sesji autobusowych więc sami widzicie, że wchodzi szybko. 'Na południe od Jawy' wyczerpuje wszelkie znamiona dobrego czytadła i jest to kolejna rzecz w dzisiejszej wyliczance, którą polecam wszystkim miłośnikom dobrej sensacji wojennej.

A teraz ugoszczę was Brianem Callisonem. Jest to pisarz, o którym sam McLean powiedział: Callison to najlepszy brytyjski autor powieści przygodowych. A ja muszę się z Mistrzem zgodzić.

Swoją przygodę z Callisonem zacząłem bodajże na 2 roku studiów - przeczytałem wtedy najbardziej chyba znaną jego rzecz, czyli 'Wojnę Trappa'. Kapitan Trapp to wyjątkowo obleśna, oślizgła, cyniczna, wyrachowana, pozbawiona uczuć kreatura, którą Callison opisał w taki sposób, że już po 5 stronach jesteśmy fanami brzydkiego dowódcy okrętu Charon (właściwie jest to obleśna krypa) i kibicujemy mu do samego końca. Trudni się radosnym przemytem, jest pozbawiony jakichkolwiek skrupułów, dowodzi bandą indywiduów z piekła rodem, spośród których najgorszym skurwielem jest obleśny knypas Gorbals Wullie, zaś jedynym Bogiem Trappa jest Pieniądz. Dla pieniędzy i zysku zrobi wszystko. Ale pewnego dnia powija mu się noga, Charon zostaje wcielony do marynarki wojennej Jej Królewskiej Mości, załogę wzmacnia banda wyrzutków z regularnej floty, Trapp dostaje z tejże marynarki 'pieprzonego łoficerka' do pomocy (i do nadzoru) i łajba ucharakteryzowana na okręt podwodny, rozpoczyna wielką akcję dezinformowania sił Niemieckich operujących w basenie Morza Śródziemnego. Ale nawet takie niedogodności nie są w stanie popsuć dobrego humoru Kapitana Trappa - on jak dostaje kolce, to piecze z nich kołacz. I postanawia tą samobójczą imprezę uczynić przynajmniej zyskowną.

Dalej nie będę pisał bo naprawdę warto poświęcić jedno niedzielne popołudnie i 'Wojnę Trappa' przeczytać. Ja uczyniłem to jakieś 10 razy i za każdym razem miałem wielką frajdę z lektury. Od 'Wojny' rozpoczęła się moja wielka miłość do Callisona. Dzieje Trappa doczekały się kontynuacji, na którą składa się 'Pokój Trappa', 'Trapp i III Wojna Światowa' oraz 'Krokodyl Trapp'. Przeczytałem Pokój i Krokodyla, obie mi się podobały ale niestety - nie mam swoich egzemplarzy i dlatego lektura miała charakter jednorazowy. Nic to, któregoś dnia kupię sobie brakujące kawałki i zrobię Wielką Powtórkę z Callisona.

Słów kilka o autorze. Callison w wieku 16 lat wstąpił do marynarki handlowej, potem studiował w Dundee College of Art., służył w armii jako żołnierz piechoty i żandarmerii wojskowej, był oficerem oddziałów pomocniczych marynarki wojennej. Przyznacie, że życiorys dość bogaty. Doświadczenia te pomagają mu w tworzeniu bardzo prawdopodobnych i autentycznych powieści wojenno-morskich o sensacyjnej fabule. Ufff... to wszystko (z drobnymi dodatkami od siebie) przepisałem z okładki 'Ostatniego Rejsu' o którym Wam dzisiaj przy okazji króciutko poopowiadam.

A przy okazji zrobię krótki przegląd pozostałych książek Callisona, które czytałem. Zacznę od najsłabszego 'Włócznika'. Jakoś mi się nie spodobał ale postanowiłem dać mu jeszcze jedną szansę i w czasie wakacji być może do niego wrócę. Chyba po prostu za dużo przeczytałem historii o zmęczonych życiem eks-komandosach. Dlatego też szybko przeskoczę do trzech powieści, które podobają mi się za każdym razem gdy je czytam (bo każdą przeczytałem przynajmniej 5 razy).

Pierwsza z nich to 'Obłęd na pokładzie'. Wszystko, jak to u Callisona, zaczyna się niewinnie - dwóch marynarzy wszczyna bójkę o kobietę i w wyniku prób ich rozdzielenia przy użyciu strumienia wody, zrujnowaniu ulega spiżarnia i sporo zapasów żywności. Kucharz postanawia podać na obiad kanapki z wypieczonego własnoręcznie chleba. Do ciasta używa starej mąki, z jedynego niezamoczonego worka. Mąka wygląda co prawda dziwnie, jest jakaś szara, z czarnymi grudkami ale wystarczy przecież nie brać tą bielszą, ze środka - prawda? Po posiłku los załogi jest przesądzony - prawie wszyscy padli ofiarą podstępnego i niewidzialnego wroga, który gotuje im przerażający koniec.

I to jest właśnie cecha charakterystyczna wszystkich katastroficznych powieści Callisona. Od początku mówi nam co się stanie z okrętem i jego załogą. Mamy świadomość nieuchronności katastrofy. Zaś Callison, co kilkanaście stron, podrzuca nam kolejne zdarzenie w łańcuchu okoliczności prowadzących do tragedii. Wydarzenia te mają różnorodny charakter ale autor często podkreśla to, że gdyby zaistniały samodzielnie, nic by się nie stało. Niestety, u Callisona paskudne zbiegi okoliczności i niekorzystne zajścia piętrzą się, następuje synergia i całość kończy się wielkim, tragicznym fajerwerkiem.

W 'Obłędzie na pokładzie' elementami składowymi morderczego koktajlu były: bójka, użycie zepsutej mąki, prywatne lęki członków załogi, fanatyzm religijny kapitana oraz ślepa dyscyplina i wykonywanie kapitańskich rozkazów przez kilku wyższych oficerów. Umówmy się, że w sytuacji normalnej nie są to rzeczy, które mogłyby kogokolwiek zaniepokoić. Osobiste lęki rzadko wyłażą na wierzch, fanatyzm nie przeszkadza w dowodzeniu okrętem a dyscyplina i szybkie wykonywanie rozkazów to cechy jak najbardziej pożądane u oficerów na statku. I tutaj leży siła talentu Callisona - on potrafi tak sugestywnie opisać pojawianie się kolejnych elementów tragicznego puzzla i sposób, w jaki wpływają na zajścia poprzednie, że ciężko oprzeć się wrażeniu, że to nie fikcja a jedynie sfabularyzowany zapis rzeczywistych zdarzeń. I nie jest to wrażenie podstawione podstaw - 'Zagłada Calaurii' i 'Ostatni rejs' powstały w oparciu o prawdziwe zdarzenia. Callison zapoznał się dokładnie z raportami dotyczącymi tragedii supertankowca 'Betelgerse' i promu pasażerskiego 'Scandinavian Star' po czym stworzył dwie fikcyjne historie, które uświadamiają nam w jaki sposób niewinne z pozoru zdarzenia mogą się skumulować. 'Efekt motyla' rulez, szanowni Państwo.

'Zagłada Calaurii' to historia zagłady supertankowca, która spowodowała śmierć kilkudziesięciu osób i wycieknięcie wielu tysięcy ton ropy. Schemat taki sam, jak poprzednio: od razu wiemy, że statek ulegnie katastrofie. Callison, z chirurgiczną precyzją wylicza nam zdarzenia, które doprowadziły do tego, że tragedia się wydarzyła i że jej skutki są nieporównanie większe niżby były gdyby nie zbieg fatalnych, aczkolwiek możliwych do zaistnienia, zbiegów okoliczności.

'Ostatni rejs' powstał według takiego samego schematu. I teraz pewnie zadajecie sobie pytanie: jak coś, co zdaje się być trzaskane od jednej sztancy, może wzbudzać mój entuzjazm. Ba, jak w ogóle może być interesujące.

Otóż może, i to bardzo. Pierwsza sprawa - czytając te książki czuje się, że napisał je człowiek, który na morzu przeżył kęs życia, zna je, szanuje, czuje przed nim respekt i przede wszystkim dokładnie wie, o czym pisze. Po drugie Callison ma bardzo sprawne pióro - sztuką jest takie napisanie raportu z katastrofy tak, żeby dało się to w ogóle czytać. Wielką sztuką jest uczynienie takiego raportu dobrą lekturą. Callisonowi przychodzi to od niechcenia, co świadczy bardzo dobrze o jego klasie pisarskiej. Facet ma po prostu świetny styl, swobodnie operuje językiem, ma talent do sugestywnego opisywania ludzi i ich zachowań w sytuacjach tak normalnych, jak i ekstremalnych. Mamy też w tych tragicznych historiach humor, chociaż zazwyczaj jest to humor zdecydowanie czarny. Co nie odbiera mu ani grama uroku. Całość składa się na bardzo solidne i bardzo dobre czytadła. I powiadam wam - jak Proust, Joyce i Dostojewski wydają się wam na daną chwilę zbyt ciężcy, to bez chwili namysłu sięgajcie po Callisona. Przy nim można się po prostu świetnie rozerwać i odprężyć. Moim zdaniem - grzech nie znać.

I zupełnie na koniec wspomnę o dwóch powtórkach, które złożony chorobą uczyniłem. Przeczytałem sobie po raz kolejny dwa kawałki Pratchetta: 'Ciekawe czasy' oraz 'Muzykę duszy'.

Streszczanie jakiejkolwiek rzeczy Pratchetta mija się z celem, bo po napisaniu kilku zdań człowiek przygląda się im przez chwilę, kreśli, pisze nowe, z nowymi robi to samo, co ze starymi i po 4 próbie dochodzi do wniosku, że nie ma to najmniejszego sensu. Dlatego streszczeń nie będzie. Albo będą, chociaż tak bez przekonania i bardzo krótkie.

Ciekawe czasy - do rąk namiestnika Ankh-Morpork trafia list z Kontynentu Przeciwwagi. List z prośbą o przysłanie do nich Największego Maggusa. W całą aferę zostaje oczywiście wrobiony Rincewind. No i mamy zderzenie kultury Agatejskiej i Ankh-Morporskiej. Czyli taka niby paralela do zderzenia kultur Wschodu i Zachodu.

No widzicie - zaczynam bełkotać. Streszczę się więc: w Imperium Agatejskim rządzi umierający Cesarz, po jego śmierci 5 głównych rodów, czyli Hongowie, Sungowie, Fangowie, Tangowie i McSweeneyowie (bardzo stary i szacowny ród) rzuci się sobie do gardeł w walce o sukcesję. Wszystko to oczywiście z zachowaniem zasad sztuki wojennej, grzeczności, kultury i poszanowania wroga.

Jest jeszcze trzecia siła czyli rewolucjoniści, którzy głoszą tak wywrotowe hasła, jak 'Nieprzyjemności dla oprawców w dogodnej chwili' czy 'Ciągły postęp i ograniczone nieposłuszeństwo przy zachowaniu ściśle określonych dobrych manier'. No i oczywiście chcą obalać reżim. Aha, zapomniałem o czwartej sile, czyli o Srebrnej Ordzie, którą tworzy sześciu podstarzałych barbarzyńskich bohaterów pod wodzą samego Cohena Barbarzyńcy. Ci z kolei chcą dokonać zuchwałej kradzieży. Bardzo zuchwałej - celem ich kradzieży jest ni mniej, ni więcej tylko Cesarstwo. Zapowiada się ciekawie i jest ciekawie.

Czyta się to błyskawicznie (jak wszystko Pratchetta), całość jest głównie zabawna ale kilka rzeczy do przemyślenia też się znajdzie. Bo Pratchett ma taką niepokojącą dla mnie umiejętność opisywania w sposób nieodparcie śmieszny rzeczy, które w gruncie rzeczy są tragiczne albo przerażające. Dlatego mam z nim podobnie jak z Paragrafem 22. Jak byłem młody, to traktowałem Paragraf jako świetną satyrę wojenną i głównie się przy nim śmiałem. Pewnego dnia chyba go w końcu zrozumiałem i od tamtej pory śmieszyć mnie przestał, bo w gruncie rzeczy jest książką ponurą i straszną. Z Pratchettem jest identycznie - za pierwszym razem jak go czytam, to się śmieję. Za każdym następnym jest to już śmiech bardzo gorzki.

Dobra, kończę pitolić głupoty - jeszcze tylko kilka szybkich słów o 'Muzyce duszy'. Dnia pewnego niezbyt szczególnego w życie mieszkańców Ankh-Morpork wkracza muzyka z wykrokiem. Sprawcą całego zamieszania jest zespół w składzie: Imp y Celyn (w tłumaczeniu na ankhmorporkiański - Holl Wśród Niezabudek czyli Buddy Holly) - wokal i gitara prowadząca, krasnolud Buog - instrumenty dęte, troll Klif - hm, bębny, że tak to określę. Największe przeboje: Nie depcz po moich nowych niebieskich butach, Dziwny jest ten Dysk i Taniec pingwina we mgle. No i się dzieje. Mamy wszystko: muzykę, prochy, seks (z damami negocjowalnego afektu), cyniczny świat show-businessu, trasy koncertowe oraz szaleństwo tłumów.

Do moich ulubionych kawałków zaliczam tłum barbarzyńców, którzy kupują gitary i od razu na miejscu, w sklepie mistrza Blerta Wheedowna próbują grać 'Ścieżkę do raju' oraz krasnoludów tworzących muzykę rabową (to od rabunku). Fragment tekstu muszę przytoczyć:
'Jestem twardy i zły, i jestem twardy i zły, i jestem twardy i zły, i jestem twardy i zły.
I ja razem z kolegami możemy zbliżać się do was w kapeluszach włożonych tyłem do przodu, bardzo groźnie.
Yo!'

Mnie tam to śmieszy aż do bólu przepony. Niektórzy twierdzą, że humor Pratchetta jest wymuszony, przaśny, nieśmieszny, wtórny i ogólnie do dupy. Oczywiście wolno mieć im własne zdanie. Ale ja wam mówię - nie słuchajcie ich. To nieprawda. Pratchett jest śmieszny a P.W. Cholewa, który tłumaczy go na Polski, czyni go jeszcze śmieszniejszym. Polecam, bo PTerry jeden z moich faworytów. A jak chcecie uzyskać więcej informacji na temat Świata Dysku, to wpadnijcie do Zuzanki, która wyprodukowała w pocie czoła bardzo zacną stronę poświęconą tejże tematyce.

Na dzisiaj to będzie wszystko natomiast najbliższa aktualizacja będzie chyba stricte filmowa. Zacząłem albowiem czytać Cryptonomicon Neala Stephensona a jest to książka tak gruba, że strawię nad nią ponad tydzień. A skoro nie będzie książek, o których mógłbym napisać, to skrobnę kilka słów o obejrzanych niedawno filmach a i obiecany kawałek o Przyjaciołach może się też znajdzie. Się zobaczy. Do poczytania.

PS. Zupełnie na sam koniec krótka informacja na temat Lovecrafta. Gdy o nim pisałem, wspomniałem o jego najlepszym zbiorze opowiadań 'Zew Cthulhu'. Otóż Szanowny Kolega Kolec (z którego zdaniem na temat Matrixów i tak się nie zgadzam) doniósł był mi, że dokładnie te same opowiadania wydano w zbiorze pod tytułem 'Szepczący w ciemności'. To tak gwoli informacji - jak ktoś ma Zew, żeby się nie naciął i nie zapłacił drugi raz za to samo. Jak ktoś Zewu szuka i znaleźć nie może, to niech przyceluje w Szepczącego w ciemności.

[1] Niby wydaje mi się, że ta konstrukcja z imiesłowem jest prawidłowa a z drugiej strony jakoś mi nie brzmi. Mógłby to ktoś jakoś skomentować?


Wróć do głównej