Nietypowo jest
Na pewno wszyscy to znacie: 5 książek, które zmieniły moje życie; 10 książek, które zabrałbym na bezludną wyspę; 15 książek, które powinny być zakazane i 20 książek, które leżą na reprezentacyjnej półce w moim salonie (z reguły tych książek więcej jak 20 nie ma)[1] .
Nieodmiennie bawiły mnie takie zestawienia, bo prawdziwy nałóg wie, że nie ma czegoś takiego jak '10 książek na bezludnej wyspie'. Na bezludnej wyspie jest 1 książka i jest nią poradnik 'Jak zbudować Kon Tiki przy pomocy scyzoryka i skutecznie nawigować na gwiazdy'. 10 książek nie ma sensu, bo po 10 dniach nie będzie czego czytać a w okolicach 50 powtórki nawet klasyk może się przejeść. I wtedy znajdzie się dla niego zastosowanie niegodne. Podpałka pod ognisko, rzecz jasna. Do tego, o czym pomyśleliście, służą liście. Koniec dygresji.
Więcej sensu mają książki, które zmieniły czyjeś życie. Wbrew opiniom cyników, są takie pozycje. A przynajmniej ja na takie trafiłem[2]. Od dwóch miesięcy skromna lista powiększyła się o ksiażkę, która zmieniła moje życie bardzo dosłownie. I w bardzo widoczny sposób. Mam na myśli Arthura Agatstona 'Dieta South Beach' i proszę się nie uśmiechać znacząco. Dieta była drugą pozycją w moim długoletnim żywocie, podsuniętą mi przez Brata - chłopak ma skuteczność snajperską. Zaczął 15 lat temu od Mistrza i Małgorzaty (mój żelazny kanon) a 4 miesiące temu wykonał kolejny celny sztych. No bo jeżeli przychodzi do ciebie pół człowieka i od progu woła: To działa, a ja widzę własnoocznie, że działa, to znaczy, że młody znowu coś wie. Faktycznie, wiedział.
Już tłumaczę o co chodzi - książka, pomimo tytułu, nie jest tak naprawdę opisem diety w myśl schematu, który znamy. To raczej zbiór wskazówek dotyczących zdrowego stylu żywienia. Owszem, są tam jakieś przepisy ale ich egzotyczność[3] dla mnie była dewastująca. A co to za zbiór, zapytacie. Autor doszedł do wniosku, że dieta polegająca na mówieniu ludziom ile i czego mogą zjeść o ściśle określonych godzinach jest dietą daremną. Nikt nie ma albowiem na tyle samozaparcia żeby przez miesiąc katować się szklanką kawy i sucharkiem na śniadanie i ćwiartką grapefruita na kolację (o 18:00 najpóźniej). Poza tym takie coś jest praktycznie nie do przeskoczenia dla osób prowadzących intensywny tryb życia (czytaj: 16 godzin w pracy). Postawił na skuteczność i zamiast dawać głodnemu rybę, dał mu wędkę i nauczył go łowić. Co okazało się strzałem w przysłowiowe sedno tarczy.
Agatston podzielił swoją dietę na 3 etapy różniące się tym, co możemy jeść. Nie ma natomiast u niego żadnych ograniczeń co do ilości spożywanych pokarmów (wbrew logice i instynktowi to działa) - jesz dopóki się nie nasycisz, tak brzmi jego motto. Tutaj wrzuciłem wam skradzione z sieci zalecenia, które ktoś przepisał z książki, oszczędzając mi pracy. Zwróćcie baczną uwagę na przepisy - nie wiem jak wy, ja upadłem na twarz i śmiałem się jakieś trzy kwadranse, po czym i tak zrobiłem wszystko po swojemu.
Musicie wiedzieć, że jego tzw. etapu trzeciego nazwać dietą nijak nie można. To po prostu garść wskazówek na temat jak i co jeść, żeby być zdrowym, szczupłym i zadowolonym. A teraz powiem, co ja zrobiłem z tą wiedzą. Ano siadłem do neta i poczytałem sobie o innych dietach. Szczególną mą uwagę zwróciła dieta Montignaca, która do South Beach jest dosyć podobna. Poprawiłem zad na fotelu, umościłem się wygodniej, pokompilowałem i w efekcie otrzymałem coś, czego się trzymam przez ostatnie 4 miesiące. Z bardzo dobrymi efektami. Ale po kolei, jak zagaili Indianie podkładając dynamit pod tory.
Pierwszy etap South Beach przećwiczyłem bez zmian. Po 2 tygodniach postanowiłem przystąpić do mutacji własnej, bo sezon owocowy był (kocham czereśnie) i jakoś nie miałem serca się katować. Poniżej kilka zasad, których się trzymam.
W ciągu ostatnich 4 miesięcy zniknęły z mojego jadłospisu następujące produkty: pieczywo białe (śnią mi się czasami gorące kajzerki), ziemniaki, ryż, makaron, kasze, słodycze, masło i wszelkie tłuszcze do smażenia. Zamiast tego zacząłem używać: pieczywa ciemnego i pełnoziarnistego, owoców oraz oliwy z oliwek. Zresztą, kasza gryczana (jedyna jaką lubię) też nie zabija byleby nie pokrasić jej tłuszczem ze skwarkami.
Jeden z największych problemów stanowiło dla mnie odstawienie słodyczy, od których jestem (no dobra, byłem) uzależniony. Pierwsze 2 miesiące to była masakra, teraz jest łatwiej. Aha, i żadnych słodzonych napojów - żegnaj sprajcie, kolo i oranżado, witajcie kawy, herbaty i wody. Czasami łupnę karton Karotki na truskawce czy brzoskwini albo jabłko-miętę, bo lubię i nie mam zamiaru ich sobie odmawiać.
A teraz coś, co było dla mnie najgorsze - piwo i ogólnie alkohole. Piwo uwielbiam. Niestety, gryzie się ono wyraźnie z resztą założeń i po wypiciu swojej zwyczajowej dawki weekendowej czuję, że spuchłem. Ale jako, że bez piwa nie wyobrażam sobie życia, to tutaj poszedłem na daleko posunięty kompromis i pozwalam sobie na nie 1-2 razy w tygodniu, starając się utrzymywać sensowne dawki a od poniedziałku lekko bastuję z wielkością porcji.
Co oprócz tego? Ano zacząłem jadać jedynie 'szlachetne' mięsa, przez co rozumiem piersi kurze i indycze, ryby w każdej postaci i polędwicę wołową i wieprzową (te dwie ostatnie rzadko) smażone na wzmiankowanej oliwie (nie jestem fanem mięs duszonych chociaż czasami sobie jakiś kawałek zarzucę). Do tego warzyw ile fabryka dała a zamiast ziemniaków kalafior, fasolka szparagowa albo pieczywo ciemne. Od 3 miesięcy wiem co jem (bo żarcie robię sobie sam i mam pewność co do zawartości talerza), kosztuje mnie to taniej niż bar mleczny (sic!) i czuję się lepiej. Na początku łykałem lepsze wędliny ale muszę wam powiedzieć, że po kilku dniach człowiek zaczyna odczuwać na podniebieniu jaki to jest syf haniebny. Czułem się jakby mi ktoś jamę ustną wygarbował albo zmusił do płukanki czajurą[4]. Teraz padlinę wrzucam raz na tydzień i znacznie chętniej kompromituję kabanosa z wieprza, bo on, ten kabanos, przynajmniej smak jakiś posiada i wody solonej nie da się w niego wpompować pół litra.
Co na śniadania i kolacje, zapytacie. Otóż śniadań nie jadam od czasów studenckich a pierwszym moim posiłkiem (ok. 10-11) jest furmanka owoców - najtaniej wychodzą sezonowe, spośród całorocznych zrezygnowałem jedynie z bananów.
Kolacja - nieważna godzina posiłku, ważne żeby zjeść 3-4 godziny przed snem. A co zjadam? Fasolkę gotowaną czerwoną, groszek zielony z puszki, tuńczyka z Auchan, jajecznicę na pomidorach, chudy ser biały z warzywem, wzmiankowanego kabanosa albo, jeżeli obiad był obfity, dwie kromki razowca. I żyję.
Obiady zabijają swoją monotonią ale nie dość, że przywykłem, to zaczęło mi smakować. Smakować zaczęły mi tradycyjne zestawy, to znaczy sztukamięs, pieczywo, kalafior albo fasolka i warzywa. Na tygodniu tłukę pomidory i ogórki. W weekend knuję sałatki i surówki bardziej złożone (przepisy? jakie przepisy - wymieszajcie co tam akurat macie pod ręką i smacznego życzę).
Całość tej maszynerii działa do tego stopnia skutecznie, że nawet jeżeli zdarzy mi się czasami 'zgrzeszyć' kebabem albo McDonaldem, i tak nie ma problemu. Zaciskam pasa i w kilka dni 'odrabiam straty'.
Być może biegli dietetycy wyrwali sobie do tego momentu wszystkie włosy i przegryźli arterie ale mało mnie to obchodzi. Nie zauważyłem u siebie żadnych niepokojących zmian, krost, wysypek, drżenia członków czy utraty przytomności. Bo porównując to, jak jem teraz z tym, jak odżywiałem się przez ostatnią dekadę widzę jedno - w moim przypadku był to skok na miarę rewolucji przemysłowej w Anglii albo reform Balcerowicza.
A teraz najśmieszniejsze. Jak zaczynałem, ważyłem 125-126 kg (w zależności od użytej wagi). Obecnie ważę 108-109 kg. Nie katuję się. Nie chodzę głodny. Sukcesywnie chudnę, może nie szaleńczo jak na początku (8 kg w 2 tygodnie) ale jestem na spirali powolnie zstępującej. Chadzam na piwo, zdarza mi się zjeść Snickersa, raz na 2 tygodnie wysiadam przed Bajką i wciągam kebaba w Dianie. Gdybym był bardziej restrykcyjny, to wyglądałbym pewnie teraz jak mój Brat. To znaczy schudłbym nie o 15 a o 30 kg. Kto nie wierzy w bajki, tego zapraszam do Piaseczna. Oba obiekty można obejrzeć na własne oczy, bo mieszkamy z Młodym od siebie jakieś 50 metrów. I obiecuję, że pokaz będzie darmowy.
Rekapitulując - dla osób skłonnych do większych poświęceń sugeruję dietę Agatstona ściśle według jego zaleceń. Chudnie się szybko i sukcesywnie. Po osiągnięciu wymarzonej masy wystarczy trzymać się kilku prostych zasad i mieć nadwagę w dupie. No, może nie dosłownie. Dla osób mających problemy z samokontrolą, jak wasz Grafoman Ulubiony, pozostaje wersja light. Czyli to, co przeczytaliście na poprzednich 2 ekranach. Ja spróbowałem i uważam, że jest to najsensowniejsza rzecz, jaką zrobiłem w ciągu ostatnich 5 lat. No, może oprócz pomysłu na prowadzenie tej strony.
Na koniec dysklajmer: proszę nie pisać mi maili, że to jest do dupy. Może i jest ale mi pasuje i bronić mojej koncepcji będę piersią obnażoną. A jeżeli kogoś bardzo poruszyło, to odsyłam do książki. Gwarantuje, że będzie to najlepiej w życiu wydane 30 złotych. Do poczytania.
[1] Wróć, jestem niesprawiedliwy. Teraz będzie ich około 100, bo Wyborcza wydaje fajne kolekcje.
[2] Nie mam zamiaru pokazywać mojej prywatnej listy ale o 3 bardzo ważnych pozycjach wspomnę: MW (Łysiak), Wyspy Bezludne (Łysiak) i Homo Faber (Frisch).
[3] W kuchni potrafię zrobić jajecznicę, sos bolognese, zupę Vifon oraz ryż zapiekany. Gdy widzę coś, co trzeba wkładać w foremkę albo czynić nad tym inne czary - odpadam. Dlatego dla mnie te przepisy są egzotyczne. Bardziej czający użytkownik da sobie radę.
[4] Przepis podobno więzienny. Bierzesz paczkę herbaty, zalewasz taką ilością wrzątku, która ledwo herbatkę przykrywa, na wierzch spodeczek i parzysz to z 10 minut. Następnie cedzisz tą potworność przez sitko (chociaż płyn ma właściwie konsystencję umożliwiającą wyjęcie go ręką i pokrojenie na desce w estetyczne kosteczki), pijesz szybko i radujesz się odmiennymi stanami świadomości. Jednym z efektów ubocznych jest dziwne uczucie w ustach - znaczy się macie wrażenie, że ktoś wam w paszczękę natrysnął pół litra laminatu. Bajer aczkolwiek nie polecam ciśnieniowcom.