Wybuchy, wygłupy i wyrzynka

Dzisiaj krótko, bo na okoliczność odstawienia fajek ciężko mi myśli zebrać a tym bardziej przelać je na elektroniczny papier. Na początek obiecana Wojna Światów.

Zapewne przeczytaliście już wszystkie recenzje, które zalały prasę naszą tuż po premierze i zdanie macie wyrobione. Ja recenzji nie czytałem, zdziwiły mnie natomiast reakcje dużej części moich znajomych, którzy film widzieli. Gówno to najczęściej pojawiające się słowo i przyznam się szczerze, zupełnie tego nie rozumiem. O czym traktuje książka wie pewnie każdy więc nie będę się specjalnie rozwodził. Co zrobił Spielberg - ano wziął zarys historii, przeniósł akcję w czasy obecne (bo chyba nikt nie oczekiwał na ekranie panów w surdutach i szapoklakach czy innych cylindrach), obsadził to dosyć przyzwoicie (dwa nazwiska z górnej półki), dobrał sobie do ekipy geniusza kamery (Kamiński) oraz geniuszy od efektów specjalnych i wyprodukował blockbustera skazanego na sukces, którego fajnie się ogląda.

Najważniejsza w tego typu filmach jest rozwałka oraz demolka i dostajemy je w dawce odpowiedniej. Pierwsze pół godziny filmu wbiło mnie w fotel, bo chociaż w dziedzinie efektów specjalnych nic mnie nie jest chyba aktualnie zaskoczyć, to potrafię docenić dobrą robotę. Chaos i pożoga szerzone przez obcych w WŚ są taką właśnie dobrą, robiącą wrażenie robotą. I tutaj z czystym sumieniem stawiam piątkę, zwłaszcza za scenę pierwszego kontaktu między rasami.

Scenariusz - no cóż, z Wellesa ostali się jeno obcy podlewający ludzką krwią jakieś zarodniki oraz bakterie/wirusy jako ultima ratio regum. Cała reszta została uszyta na miarę naszych czasów. Ray Ferrier (Tom Cruise) jest dokerem po przejściach. Konkretnie po rozwodzie. Dnia któregoś jego ex-żona wpada do niego na kwadrat i podrzuca mu dzieciaki (Dakota Fanning i Justin Chatwin). A potem przychodzą obcy, silniki gasną, Ziemia pogrąża się w chaosie i trzeba się jakoś przebić do Bostonu. No i się przebijają a cała ta droga jest pretekstem do sprzedania najbanalniejszego z możliwych kawałków, czyli tata, nierozumiejące go, zbuntowane dzieci i wszystko co jego jest. A wspólna droga pozwoli im się zrozumieć i zbliżyć do siebie, w cyrkumstancjach nad wyraz gwałtownych czyli historia zjednoczenia rodziny rozbitej. No ale czego niby mam oczekiwać od Spielberga? Pojedynku szachowego między Śmiercią a Rycerzem - bez żartów. On byłby chory jakby nie sprzedał przynajmniej jednego zgranego i ckliwego kawałka w swoim filmie i WŚ nie jest wyjątkiem. No ale za to między innymi go chyba kochamy, nespa? Oprócz tego dostaliśmy kilka scen przesłodzonych do urzygu, kilka powodujących dreszcze zgrozy i przynajmniej jedną trącającą o dobre kino. O słodziku mówić nie będę, bo jeszcze mnie plomby łupią na myśl o nielogicznych Amerykańskich happy-endach i bezsensownych wstawkach ukazujących wielkiego ducha obywateli zza wody. Natomiast dreszcze zgrozy przebiegały mi chyżo po plecach w momentach gdy kamera pokazywała zachowanie ludzi w obliczu zbliżających się Obcych (którzy miast chleba i soli przytargali lasery) - nieodparte skojarzenia z Bastionem miałem gdy wyłaziło z ludzi bestialstwo. Aczkolwiek umówmy się - WŚ to film dla całej rodziny i bestialstwa tego za wiele nie ma. Natomiast dużo scen stricte grozy jest w pierwszych dwóch kwadransach gdy zaczyna się apokalipsa - poważnie, to momentami bardziej przypominało mi horror niż film katastroficzno-najazdowy. Zaś scena trącająca o niezłe kino to zakończenie epizodu z Timem Robbinsem - nie wiem jak było z wami ale na mnie zrobiła wrażenie.[1]

Aktorzy - wielkie zaskoczenie ze strony Cruise'a, który zagrał co prawda na swoim zwyczajowym, przyzwoitym poziomie ale za to objawił nieznane mi wcześniej zacięcie komediowe. Pierwsze 20 minut tryska wręcz humorem i szkoda, że tylko na tyle pozwolili podli inwaderzy spoza planety. On był naprawdę śmieszny. Fanning, która ładnie pokazała się w Hide and Seek, tutaj dostała rolę niewdzięczną i z zadania wywiązała się świetnie. Miała być rozwrzeszczaną, histeryczną dziewczynką i była. Do tego stopnia, że miałem ochotę jej kilka razy przykopać w ten durny łeb, co wystawia jej bardzo wysoką notę. Justina Chatwina natomiast spławił bym w rzece we włoskich butach (z betonu). Wyjątkowo antypatyczny koleś i jakbym miał takiego syna, to musiałbym bardzo go kochać żeby nie udusić go w nocy poduszką. Na dodatek zagrane to jakoś tak bez jaja. Reszta aktorów to drugi i trzeci plan więc nie będziemy sobie nimi głowy zawracać.

Reszta - hm..., jaka reszta? A, jest jeszcze praca kamery, która zdecydowanie zwraca uwagę (nie bez kozery na początku wspomniałem Kamińskiego) - łatwo można po seansie zrozumieć dlaczego jest on 'gorącym' nazwiskiem w Hollywood, nadwornym filmowcem Spielberga (będzie kręcił Indianę Jonesa 4) i na dodatek kosi nagrody z gracją konia wyścigowego.

Podsumowując muszę powiedzieć, że spędziłem w kinie miłe 2 godziny. Oczywiście można było wyciąć trochę rzygotliwych kawałków, zrezygnować z optymistycznego przesłania i zrobić z tego mroczne kino. Ale po co? Toż mrocznych rzeczy mamy od metra na ulicach. A kino służy temu, żeby się od tego brudu codzienności oderwać. Spielberg zaś jest tego kina magikiem klasy olimpijskiej. I dlatego Wojnę Światów kupuję. A na kilka głupot mogę przymknąć oko - tym różnię się między innymi od fanatyków, dla których jeden błąd logiczny dyskwalifikuje film. Ja tam się poszedłem na WŚ dobrze bawić, plan wykonałem w 100% i nie przeszkadza mi kamera video działająca po silnym impulsie elektromagnetycznym. A niech sobie działa, tym bardziej, że nie odegrała ona w naszej historii większej roli.

Autostopem przez Galaktykę. No cóż, najpierw krótki rys historyczny. O książce usłyszałem od kumpla, który prezentował mi raczej nowe rodzaje spirytusu, niż interesujące lektury. Przeczytałem pierwszą część i było po mnie. Skrzyżowanie Monty Pythona z Dziennikami Gwiazdowymi wyjątkowo przypadło mi do gustu. Przy Życiu, wszechświecie i całej reszcie doznałem niemalże zapaści ze śmiechu i przepłoszyłem pół przedziału w pociągu (drugie pół nie uciekło tylko dlatego, że postanowiłem z książką udać się na korytarz). Cześć i dzięki za ryby było już mniej zabawne a W zasadzie niegroźna przygnębiła mnie mocno. Ale i tak trylogia w pięciu częściach należy do moich ulubionych lektur i rok bez powtórki jest rokiem straconym. Miałem wątpliwą przyjemność obejrzeć sześcioodcinkowy serial na podstawie Autostopem (dotrwałem do 3 odcinka i umarłem) i utwierdziłem się w przekonaniu, że akurat ta książka nie poddaje się próbom przeniesienia jej na ekran. Najnowsza ekranizacja utwierdziła mnie tylko w tym przekonaniu.

HGTTG (pozostańmy przy tytule oryginalnym) zanudził mnie niemalże na śmierć. Nie wiem, ja może jakiś dziwny jestem ale są książki, których wcale nie chcę oglądać na ekranie. Po prostu się do tego nie nadają, że choćby wspomnę Mistrza i Małgorzatę w kilku daremnych wykonaniach. Tylko obcowanie ze słowem pisanym daje pełnię satysfakcji zaś obraz odziera bezwzględnie dzieło z całej magii. Trylogia łapię się do tej kategorii. Humor, którym skrzy się książka, gdzieś umknął - niby to zabawne ale wcale nie śmieszne. Absurdy, którymi naszpikowana jest każda strona jakby się rozmyły. Nie wiem ale miałem dziwne wrażenie, że z zabawnej (między innymi przymiotami) książki zrobiono smutny film, a to się zdarzyć nie powinno. Najśmieszniejsze pozostały fragmenty książki czytane z offu.

Odstępstwa (miejscami znaczne) od fabuły, o dziwo, nie bolały mnie tak bardzo, bo ja nie z tych, co to idą protestować na okoliczność tego, że laska maga Gandalfa ma na czubku gałkę a Frodo miał 133 a nie 152 cm wzrostu. Zwłaszcza, że poczynione zmiany miały nawet sens i nie zgrzytały mi za bardzo. No może w końcówce nieco przesadzili ale niech im będzie - to nie ja będę kombinował jak z tego wybrnąć w następnych częściach (bo pewnie się pojawią).

Aktorsko bardzo przyzwoicie - idealnie angielski Martin Freeman (Artur), lekko postrzelony Mos Def (Ford) i dwóch mistrzów świata: Sam Rockwell jako Zaphod i Alan Rickman jako głos Marvina. O ile Rockwell zagrał bardzo dobrze ale lekko przeszarżował (prezydent Galaktyki był nieco szalony ale chyba nie aż tak), to Rickman jest idealny i nie wyobrażam sobie, żeby Marvin mógł brzmieć inaczej. Zdecydowanie najjaśniejszy punkt filmu. Aha, Malkovicha było za mało żebym mógł się wypowiedzieć na temat. O w mordę, zapomniałem o Vogonach, jak mogłem? Vogoni są akurat tacy, jak ich sobie wyobrażałem - duże, obleśne stworzenia, które ofiarom czytają swoją poezję. Ładne to było.

Najlepszą rzeczą, jaka się w tym filmie przytrafiła były efekty specjalne. Nie, nie zgrywam się i dokładnie tak myślę. Momentami porażające (przelot przez halę montażową planet), miejscami przaśne do bólu (kolejne loty Serca ze Złota choćby), kapitalnie się komponowały z ogólnym klimatem filmu.

Tak na dobrą sprawę to może ja jestem niesprawiedliwy? Gdybym nie znał książki na pamięć, to 70% tekstów najprawdopodobniej by mnie rozśmieszyło. Aktorsko było nieźle. Akcja w połowie filmu nieco siada no ale w literackim pierwowzorze też nie ma za słodko i nie pędzi wszystko cały czas do przodu w tempie szaleńczym. Okroili i pozmieniali - no cóż, mieli do dyspozycji niecałe dwie godziny i całkiem sporo towaru udało im się w nie upchnąć. Jest nawet kilka miłych, oryginalnych pomysłów, klimatycznie komponujących z duchem Adamsa. Być może moja niechęć bierze się stąd, że do książki mam stosunek wyjątkowo sentymentalny i wszelkie próby jej ekranizowania kojarzą mi się z profanowaniem grobu bliskiej mi osoby. Dobra - salomonowym sądem zakończymy tą niezborną recenzję. HGTTG spodoba się najprawdopodobniej wszystkim tym, którzy książki nie czytali albo czytali ją raz (dawno temu) i lubią absurdalne klimaty rodem z Pythonów czy Mrożka. Hardkorowi odbiorcy prozy Adamsa mogą poczuć się słabo. I jeszcze jedno - nie wierzcie geniuszom, którzy wmawiają wam, że nieznajomość prozy Adamsa uniemożliwia zrozumienie filmu. Oni chyba na pokaz prasowy poszli na ostrej bani. Nie wyobrażam sobie prostszego wprowadzenia w tą pojechaną historię.

Zrozumieliście coś z powyższych kilku akapitów? No, ja też nie. Piwo dla tego, kto mi wyjaśni: podobał mi się ten Autostop czy nie?

Dobra, późno jest więc wrzucę jeszcze jeden film i kładę się spać. Lubię snuć się po dziwnych stronach internetowych i na jednej z nich znalazłem kilogram entuzjastycznych recenzji Francuskiego filmu High Tension. Horroru z roku 2003 raczej bym w kinach nie przegapił więc założyłem, że znowu dystrybutor mnie olał. Faktycznie - olał. Nie znalazłem nigdzie daty premiery Polskiej ale jest promyk nadziei. W USA puścili go w kinach 10 czerwca tego roku (nie licząc licznych przeglądów). Może jak zbierze dobre recenzje, to go nasi w przyszłym roku ściągną. A warto.

Historia mało oryginalna ale nie za oryginalność kocham horrory - no dobra, jak jest coś nowego, to jest OK ale za rzadko się świeża rzecz trafia, żeby mogło to być dla mnie wyznacznikiem atrakcyjności gatunku. Koniec dygresji. Historia zgrana do bólu: dwie przyjaciółki ze studiów Alexia i Marie (absolutnie zjawiskowa Cecile de France) jadą do rodzinnego domu tej pierwszej, coby w spokoju przykuć do sesji. Wsi radosna i wesoła, któż oprócz zmęczonych cywilizacją mieszczuchów i psychopatów potrafi docenić twoje walory? Otóż to, już pierwszej nocy do drzwi domu puka pierdolnięty. W wyjątkowo paskudny sposób wykańcza głowę rodziny (pozbawia ją głowy). Jeszcze fatalniej kończy żona głowy domu (głowa ledwo się reszty ciała trzyma). Najlżejszą śmierć miał młodszy braciszek Alexii - został profesjonalnie zastrzelony w kukurydzy. Psychopata krępuje kajdanami wzmiankowaną Alexię, pakuje do furgonetki i rusza w świat. Cel jasny - w ustronnym miejscu da folgę swym zwyrodniałym żądzom (widzimy je na początku - scena wyjątkowo pojechana i dlatego na dole ją zrotuję)[2]. Nie wie jednak, że jedną osobę przegapił - Marie łapie nóż i rusza tropem mordercy. W końcu ktoś musi uratować Alexię (na policję nie ma co liczyć - zupełnie jak u nas). A potem jest wyjątkowo durny i naciągany koniec.

Wysokie napięcie ma pecha być ofiarą zarazy zataczającej coraz szersze kręgi. Zapoczątkował epidemię Shyamalan Szóstym zmysłem a mniej pewni swoich umiejętności scenarzyści, z konsekwencją godną stada lemingów, brną w klimat: jak film nie ma gwałtownego zwrotu akcji, to jest chujowo. I już mnie to zaczyna wkurzać.

Film zaczyna się niczym klasyczny slasher i nic nie zapowiada ogromu tragedii umysłowej i osobistej, jaka dopada nas w momencie pojawienia się napisów końcowych. Mamy nadzieję na solidną rzeźnię bez grzebania palcem w anusie a dostajemy debilne zakończenie z całą ręką wsadzoną w dupę. No nie wiem, po co tak to rozegrali - uparli się, żeby skopać przyzwoity film? Chcieli go pogłębić, dokładniej przeanalizować poryty umysł? Pojęcia nie mam. Ale mam radę - film, w wersji którą oglądałem, trwał 91 minut. Podczas seansu nastawcie sobie budzik i po 80 minutach wyłączcie odtwarzacz/kompa/wyjdźcie z kina. A ponieważ nie jestem pewien dokładnie momentu rozpoczęcia dramatu, wyłączcie film gdy tylko policja wpadnie na stację benzynową. I ułóżcie sobie własne zakończenie w głowie. Na pewno będzie lepsze od oryginalnego.

A teraz kilka słów o tym dlaczego początkowe 80 minut jest udane (ładnie zabrzmiało to początkowe 80 minut). Ano jest udane gdyż fan gatunku dostaje wszystko to, co chce dostać, bo lubi. Mamy dwie ładne dziewczyny, tajemniczego i wyjątkowo obleśnego psychopatę, strugi krwi, udręczenie ofiar, wyjątkowo gęstą atmosferę osaczenia i zagrożenia, kilka naprawdę mrożących krew w żyłach scen, jeszcze więcej krwi i dobry klimat opowieści. Ba, wyjątkowym zdaje się być fakt, że Marie myśli, działa z grubsza zgodnie z targającymi nią uczuciami i wypada przekonująco[3]. Film nawiązuje do najlepszych dokonań gatunku a momentami w powietrzu wisi trupi odór podobny do tego z Teksańskiej masakry. Mało się mówi - na półtorej godziny filmu, dialogów jest może ze 30 minut. I dobrze, zwłaszcza, że klimat jest budowany naprawdę umiejętnie bez zbędnego gadania (kapitalna scena w męskiej ubikacji na stacji benzynowej). Ale co z tego, jeżeli scenarzysta a zarazem reżyser (Alexandre Aja) postanowił zapisać się złotymi zgłoskami w annałach gatunku. W miejsce annałów, dostaliśmy trafienie analne i ogólnie rzecz ujmując, całość ze stanów wysokich spierniczyła się wprost do kibla zaś wkurzonemu widzowi pozostaje jedynie spuszczenie wody i pomstowanie na magików-wytwórców arcydzieła.

Jedyne, co mogę uznać za okoliczność łagodzącą, to sposób doprowadzenia do tej fatalnej końcówki. Otóż nie jest to królik z oszukańczego kapelusza. Oglądając film uważnie, można wyłapać drobiazgi, które mnie osobiście naprowadziły stuprocentowo na to, jak będzie wyglądać ostatnie 10 minut. Chociaż w czasie seansu nie wierzyłem w te tropy, bo wydawało mi się zbyt idiotyczne rozegranie filmu w ten, a nie inny sposób. No cóż - wyszło jak wyszło. Powtórzę: każdy fan slasherów będzie usatysfakcjonowany. Pod jednym wszakże warunkiem - zaniecha oglądania w feralnej 80 minucie.

Na dzisiaj tyle. Dobra, jeszcze tylko freszniusa sprzedam. Kolec doniósł a ja puszczam w świat informację, która ucieszy fanów Roba Zombie. Otóż 22 lipca na ekrany Amerykańskich kin wchodzi prequel Domu 1000 ciał pod tytułem Devil's Rejects. Nie wiem jak wy ale ja zaczynam odliczanie. Oczywiście odliczanie do premiery w necie, bo nie mam złudzeń - nikt tego do Polski nie ściągnie. A ja niestety słabym i grzesznym człowiekiem jestem i na pewno skuszę się na pirata. Z czego dumny nie jestem. Do poczytania.

[1] A ponieważ męczy mnie dopisywanie za każdym razem dysklajmera, umówmy się w ten sposób. Gdy piszę, że film rozrywkowy był dobry, to oznacza, że był dobry w swojej klasie. Gdy piszę, że w filmie rozrywkowym były świetne sceny, to oznacza, że sceny były świetne w swojej klasie. A dlaczego to piszę? Ano nie brakuje szaleńców, którzy zarzucają mi pisanie, że scena w filmie przynależącym do gatunku 'niskiego' była kapitalna, bo kapitalna to była scena komponowania Requiem w Mozarcie albo Rosyjska ruletka w Łowcy jeleni. Nie chce mi się za każdym razem, z osobna tłumaczyć niuansów percepcji więc tak to sobie tutaj wrzucę i niech wszystkim czytelnikom przyświeca to niczym motto, pozwalające łatwiej zrozumieć dlaczego czasami ekscytuję się słabymi filmami.

[2] Jvqmvzl shetba mncnexbjnal an cbyarw qebqmr. Mmn hpulybartb bxan qbpubqmą anf bqtłbfl yhmhwąprtb fvę xvrebjpl qłhtbqlfgnafbjrtb. Manpml cnavraxn ebov zh ynfxę - jvqmvzl wrtb eęxę an xnexh, gjnem cnav fpubjnaą mn jłbfnzv v jfmlfgxb wrfg bx. Avrfgrgl - 3 frxhaql cb glz wnx cna qbpubqmv, pbś jlynghwr cemrm bxab shetbargxv. Wrfg gb tłbjn xbovrgl. M glz jłnśavr flzcnglpmalz bfboavxvrz cemlwqmvr fcbgxnć fvę Nyrkvv v Znevr. To właśnie jest efekt przepuszczenia tekstu przez maszynkę do robienia rota. Jak chcecie to przeczytać, wpiszcie w googlach rot 13, przepuśćcie tekst przez maszynkę do robienia derota i sobie rozszyfrujcie. No przecież mówię, że moja strona bawiąc-uczy.

[3] Zapodam na przykładzie: w domu na uboczu zaczyna się jakaś podejrzana awantura. Ofiara niemyśląca wylezie przez pokój i zacznie krzyczeć: 'Czy ktoś tu jest'? Dwie sekundy później kupuje kosę pod żebro i jest po zawodach. Aż się w takich momentach chce zacytować komika Pablo Francisco: w dzisiejszych horrorach młodzi są tacy łatwi do zabicia. Da się ich nawet udusić bezprzewodowym telefonem. A teraz ofiara myśląca: Marie widząc jatkę a nie widząc możliwości ucieczki z domu (mieszka na piętrze), postanawia się ukryć w pokoju. Ścieli dokładnie łóżko, wszystkie swoje rzeczy wrzuca do torby i chowa ją pod wyrko, biegnie do łazienki, opróżnia szafkę, wyciera do sucha zlew a nawet końcówkę kranu od środka (sic!) po czym ląduje obok swojego bagażu. W efekcie pokój wygląda na nieużywany i jako taki nie wzbudza podejrzeń psycha przeszukującego kwadrat. Jak często widujecie takie scenki w horrorach? Nigdy? O, to tak jak ja.

Wróć do głównej