12-08

Właśnie (tiaaa... właśnie - w niedzielę) wróciłem z urlopu i jestem jeszcze nieco nie za bardzo w nurcie pracy umysłowej ale chwilę dla Was zawsze znajdę. Dzisiaj będzie o kilku filmach, bo z książkami leżę jak neptek (na urlopie nie udało mi się przeczytać żadnej, no ale łódź pod pełnymi żaglami nie sprzyja lekturze). Nie widzieliśmy się jakieś 40 dni ale jakoś czasu nie było (ani mocy przerobowych i umysłowych) na pracę konstruktywną. Ale teraz, z naładowanymi akumulatorami, coś skrobnę.

No właśnie - książek, w tak zwanym międzyczasie, przeczytałem kilka ale to było tak dawno temu, że choroba nie pamiętam nawet co to było. Natomiast filmy obejrzałem sobie całkiem niedawno i świeżo w pamięci jeszcze tkwią. A poza tym potrzebna jest jakaś odmiana, nespa?

Było horrorystycznie, strasznie i posępnie. Zacząłem od angielskiego, niskobudżetowego filmu pt. 28 Days Later (w naszych kinach chodziło to chyba pod tytułem 28 dni później) w reżyserii Danny'ego Boyle. Pana tego znamy z rewelacyjnego Trainspotting ale w 28 Days uderzył w zupełnie inną estetykę. Bo 28 dni to klasyczny horror. Zaczyna się jakoś tak znajomo - grupa ekologów-terrorystów (czy jak ich tam zwać) wdziera się do laboratorium, i nie bacząc na ostrzeżenia laboranta/doktora/faceta w fartuchu uwalnia biedne małpki z klatek. Niestety - owe biedne małpki są zarażone. Zarażone wirusem szału (Infected with what!!!? Rage). No a potem z górki - małpa wychodzi z klatki, rzuca się na miłą panią, gryzie ją boleśnie w szyję (wystarczy ukąszenie a nawet kontakt z zakażoną krwią żeby złapać wirusa), następuje błyskawiczna przemiana ugryzionej i zaczyna się jatka. No dobra - miłośnicy splatter i gore nie znajdą w tych scenach zbyt wiele dla siebie, bo Boyle tylko sugeruje co się stało. Cięcie.

28 dni później, główny bohater - Jim, budzi się w opustoszałym szpitalu, noszącym ślady gwałtownych akcji (nasunęły mi się nieodparte skojarzenia z podobnymi scenami z filmu W paszczy szaleństwa). Ma bandaż na głowie, nie bardzo kojarzy o co chodzi i co mu się stało. Pakuje w reklamówkę colę i batoniki z rozbitych maszyn i rozpoczyna wędrówkę przez wymarły Londyn. I są to zdecydowanie najlepsze sceny filmu - puste ulice, rozbite samochody, targane wiatrem banknoty o wysokich nominałach (które nasz bohater oczywiście skwapliwie pozbiera nie wiedząc jeszcze, że nie będą mu do niczego potrzebne), narastająca dezorientacja Jima i kapitalna muzyka w tle. Obejrzałem to sobie chyba ze 4 razy i podobało mi się to jak cholera.

Gdzie ma się udać człowiek gdy nie wie o co chodzi? No jasne - jak trwoga, to do Boga. Nawa pełna zwłok, halo, jest tu kto - okazuje się, że nie wszyscy są martwi. Ucieczka przed zakażonymi, biegnące żywe pochodnie i eksplodująca stacja benzynowa - coś pięknego, jedna z najlepszych scen akcji ever. Jim zostaje uratowany przez grupę zdrowych ludzi, którzy walczą z zombie. I w tym momencie kończy się dobre kino (wizualnie i suspensowo) a zaczyna klasyczny film drogi. I co gorsza - napięcie siada tak drastycznie, że aż się zdziwiłem po tak mocnym otwarciu. Część grupy po drodze oczywiście zginie, dojdą nowi członkowie - nie bardzo jest sens to opowiadać, bo nie chcę psuć Wam oglądania. Dość powiedzieć, że całość rozwinie się w myśl hollywoodzkiego kanonu - MKDŻ czyli Murzyn, Kobieta, Dziecko i Żyd. No dobra - nie będzie Żyda a Murzyn i Kobieta zostaną skombinowani w jedno (znaczy w czarnoskórą piękność) ale ogólny sens zostaje zachowany. I będą tak sobie jechać przez Anglię w poszukiwaniu oazy normalności. I jechać. I jechać. Gdzie dojadą to ja wam nie powiem ale jeżeli zdradzę, że całość zakończy się happy endem (który wkurzył mnie maksymalnie), to chyba mnie nie zlinczujecie?

Podsumowując - pierwszy kwadrans oglądałem z zachwytem. Jest w nim wszystko to, co fan horroru lubi. Pozostałe półtorej godziny filmu to klasyczne kalki kinowe polepione zręcznie w całość. Straszyć ten film za bardzo nie straszy ale wchodzi przyjemnie. Gadanie o tym, że ożywił gatunek i był przełomowy (takie recenzje też czytałem) należy między bajki włożyć. 28 dni to zręcznie zrealizowany horror przechodzący, zupełnie niepotrzebnie, w nudnawy road-movie. Oczywiście obejrzeć warto (choćby po to, żeby się przekonać, że Europejczycy też potrafią robić filmy grozy) ale oczekiwać, że wstrząśnie widzem - nie przesadzałbym. W skali 10 punktowej dałbym mu 6. Dobra - 6,5. Ale to tylko za początkowe sceny i epizod z wojskowymi. Film w sam raz na sobotnią noc strachów.

Jak już ochłonąłem po ataku zombi, postanowiłem wziąć na ząb film traktujący o wilkołakach. Mowa o Dog Soldiers (co za sprawny inaczej przetłumaczył to na Armia Wilków to ja nie wiem). Początek klasyczny - on i ona w namiocie, on idzie do wojska, żegnają się, ona mu daje prezent, coś rozrywa płótno, wyciąga ją na zewnątrz, krew, krzyki, psie warczenie, potem on, wycie, pełnia księżyca, cięcie. Będzie nieźle.

Szeregowiec Cooper biegnie przez las. Coś go ściga. Nie, to nie wilkołaki. To żołnierze z oddziałów specjalnych, do których Cooper chce się dostać. Uciekał przez prawie 23 godziny, egzamin prawie zdany no ale na koniec trzeba zastrzelić psa. Cooper jest miękki i odmawia, wchodzi w zatarg z kapitanem Ryanem i oblewa egzamin.

I wreszcie zaczyna się zasadnicza część filmu - grupa żołnierzy (wśród nich oczywiście Cooper) zostaje zrzucona w kompletną dzicz Szkocji. Mają ćwiczenia i muszą przejść z punktu A do punktu B, omijając punkty C, D i E w których czają się na nich żołnierze z oddziałów specjalnych. Dowodzi nimi... tajes, kapitan Ryan. Następne 20 minut jest rewelacyjne - najpierw poznajemy wszystkich członków oddziału. Ma to miejsce podczas marszu i nocnego postoju i budowane jest świetnymi dialogami (kapitalna przypowieść sierżanta Wellesa o Szatanie). Prostymi środkami nakreślono postaci wszystkich uczestników późniejszych zdarzeń - jesteśmy w stanie się z nimi jakoś identyfikować, polubić ich czy poczuć antypatię (mowa o Ryanie oczywiście). A jak już ich wszystkich poznaliśmy, to zaczyna się taniec śmierci.

Najpierw na obozowisko spada nadgryziona krowa, potem coś atakuje Ryana (mamy oczywiście widok z punktu widzenia wilkołaka) i dostajemy krew na skały. Koniec końców grupa przedzierająca trafia na rozpirzone w drobny mak obozowisko grupy przechwytujących. Jest sporo krwi i żadnych ciał oprócz wpółżywego Ryana. Radiostacje dziwnym trafem szlag trafił, wyposażenie grupy przechwytującej może budzić lekkie zdziwienie - środki usypiające, sieci i niepokojący tekst Ryana: it was only suppose to be one. Dzieje się coś niedobrego. A potem to już z górki. Grupę zaczyna ścigać coś bardzo szybkiego, groźnego i odpornego na kule. Ratunek (pozornie) przychodzi w ostatniej chwili - wypadają na drogę i trafiają na przejeżdżający samochód. Pakują się do niego (śliczna kobieta za kierownicą), dojeżdżają do jedynej w okolicy farmy (pusto - gdzie do cholery są właściciele), barykadują się, obstawiają wszystkie potencjalne wejścia i zaczyna się klasyczne oblężenie.

Nie powiem co się działo później, kto zginął a kto przeżył bo ten film naprawdę warto obejrzeć. Jak mogliście się przekonać z mojego opisu, znowu mamy jazdę na kalkach i odwołania do klasycznych pozycji kinowych: Alien, Predator (walka Spoona z wilkołakiem jako żywo przypomniała mi scenę z Indianinem i Predatorem na moście), Martwe Zło - jeden z żołnierzy nazywa się Bruce Campbell, albo To ale jest to kalkowanie udane. Bohaterowie z krwi i kości, szybka akcja, braterstwo broni, heroizm, poświęcenie, bohaterstwo - jarają mnie takie historie. Dlatego Dog Soldiers, pomimo lekko nieprawdopodobnej końcówki, dostają u mnie mocne 8. Byłoby 6,5 gdyby nie pierwsze pół godziny filmu.

I powiem wam na koniec - reżyser zrobiłby dużo lepszą rzecz gdyby zdecydował się całość ubrać w krótką formę. Ot, jakieś 40 minut. Bez oblężenia. Zakończyć film sceną ucieczki oddziału przez las. Wtedy DS wylądowałby bez dyskusji w pierwszej dziesiątce moich ulubionych horrorów. Z czystym sumieniem polecam wszystkim fanom horrorów. Mocna rzecz.

Następnie przyszła kolej na nieco starszą pozycję - Jeepers Creepers (po Polsku, nie wiedzieć czemu Smakosz). Początek klasyczny do bólu - brat z siostrą wracają samochodem na wakacje do rodziców. Dłużącą się drogę umilają sobie rozmowami, jakie przeżyło każde (niekoniecznie mieszane) rodzeństwo. Jest tu kupa uszczypliwości, złośliwości, dowalania sobie ale widać, że tych dwoje się bardzo kocha. Patrzyłem na to jak urzeczony, bo przypomniało mi się moje dzieciństwo i młodość z Bratem (szacunek). Zręczne dialogi, dobrze zagrane i dzięki temu późniejsze wydarzenia nabierają większego prawdopodobieństwa.

Jest to horror więc oczywiście musi nastąpić coś gwałtownego. I następuje - już w 5 minucie filmu do tylnego zderzaka auta naszych bohaterów podjeżdża zdezelowana, obdrapana ciężarówka, zaczyna trąbić (ciekawym skąd wytrzasnęli tak upiornie brzmiącą syrenę) ale jakoś nie ma ochoty wyprzedzać. Rozpoczyna się dziki taniec na drodze, chwila paniki, ciężarówka wyprzedza i znika za górką (ciekawa rejestracja - BEATNGU). Jakiś czas później rodzeństwo, mijając przydrożny kościółek, widzi kierowcę rzeczonej ciężarówki (fajne ubranko - podarty płaszcz, jakieś szmaty pod nim i szerokorondy kapelusz zasłaniający twarz) wrzucającego jakieś toboły do rury przy kościele. Normalny biały człowiek dałby po gazie, dojechał do miasta, zadzwonił na policję i czekał na rozwój zdarzeń. No ale horrory rządzą się własnymi prawami - komórka w tym właśnie momencie wysiada a na domiar złego ciężarówka zaczyna ich znowu gonić z tym upiornym rykiem syreny w tle. Koniec końców Darry i Trish lądują w rowie, zepchnięci przez ponurego kierowcę. Samochód jest dalej na chodzie, Trish chce jechać do miasta i zawiadomić władze ale brat upiera się żeby wrócić i sprawdzić co jest nie tak z tą rurą. No i cholera wracają (a publiczność w tym momencie krzyczy - nie bądźcie głupi, spadajcie stamtąd w diabły).

Podczas próby obejrzenia sobie rury od wewnątrz Darry przypadkiem wpada do środka a my jesteśmy świadkami kilku ponurych scen. Nie powiem jakie to sceny - zdradzę tylko, że Darry znajduje w jednym z tobołków umierającego chłopaka i trafia do House of Pain - piwnicy przyozdobionej ciałami ludzkimi. Teraz już nie ma się co szczypać - trzeba zawiadomić policję. Co też nasi bohaterowie czynią.

W tym miejscu skończę, bo opowiedziałem wam już 25 minut filmu. Przed nami jeszcze godzina podczas której będzie się działo. Dowiemy się kim jest dziwny kierowca ciężarówki, przeżyjemy kilka mrożących krew w żyłach momentów po to tylko, żeby na sam koniec filmu wyłączyć BESTplayera z poczuciem niedosytu i rozczarowania.

Co jest w tym filmie dobre - świetnie pokazane i zagrane relacje między rodzeństwem, początkowy suspens i tajemnica oraz postać tytułowego Smakosza. Ale tylko do momentu gdy dowiadujemy się kim on jest naprawdę. Miałem ochotę tłuc głową w ścianę. Bo od tego momentu film zaczyna się robić słaby (pomijając kilka smaczków ale za mało ich, żeby uratować całość). Jako swoiste kuriozum chciałbym przywołać wątek z jasnowidzką - wsadzono go do filmu, pardon my french, ni w dupę, ni w oko. Gadanie tej pani niczego praktycznie nie wnosi do rozwoju akcji i na dodatek wzięli do tej roli tak irytującą aktorkę, że miałem ochotę wyrżnąć w ekran kuflem za każdym razem gdy pojawiała się na nim histerycznie rozwrzeszczana.

Zapowiadało się dobrze a dostaliśmy jajeczko częściowo nieświeże. Rekapitulując - wyłączcie film w 45 minucie i będziecie usatysfakcjonowani. Obejrzyjcie do końca - poczujecie wielki zawód. Panie reżyserze/scenarzysto - tak się nie robi widzom. No i oczywiście końcówka otwierająca furtkę do sequela, który chyba nawet już powstał. Nie omieszkam skomentować w odpowiednim czasie. Jeepers Creepers dostanie ode mnie 7/10. Ta siódemka to wypadkowa - 9 za pierwszą połowę filmu, 5 za drugą.

Teraz weźmiemy na tapetę film Joy Ride (Prześladowca). Nie wiem nawet czy trafił on na ekrany Polskich kin, bo oglądałem go w divixie. Zaczyna się dosyć sympatycznie - główny bohater, Levis postanawia odebrać z college'u Vennę - swoją przyjaciółkę z lat młodzieńczych (w której się tak naprawdę kocha) by zawieźć ją do domu. Zwraca bilet lotniczy, nabywa samochód i rusza w podróż. Po drodze dostaje wiadomość od matki, że jego brat siedzi w więzieniu (drobna awanturka po pijaku). Miłość miłością ale więzy krwi przede wszystkim. Odbiera brata z pierdla a ten, w ramach podziękowania montuje mu w świeżo nabytym wozie CB radio. Jadąc (a uczyli w szkole żeby nie zaczynać tak zdania, bo łatwo się wyłożyć) długimi Amerykańskimi autostradami, bracia zaczynają się bawić radiem. Brat awanturnik (Fuller) namawia Levisa, by ten podszył się pod kobietę (Levis potrafi mówić kobiecym głosem). Levis jako Candy Can robi kapitalny dowcip kierowcy o wdzięcznej ksywce Rusty Nail - umawia się z nim w motelu, w pokoju numer 17 (pokój ten zamieszkuje wyjątkowo antypatyczny komiwojażer). Bracia meldują się w 18 i czekają do północy. W tej godzinie duchów Rusty Nail stawia się na miejscu, widzi, że Candy Can ma duży brzuch i obwisły podbródek i wpada w lekką złość. Lekka złość objawia się tym, że obrywa (albo odcina) komiwojażerowi dolną szczękę i zostawia go na środku autostrady. Ciężki żart - sami przyznacie. Bracia trafiają na policję, tam wyjaśniają jak doszło do wypadku, dostają opierdol od prowadzącego sprawę i polecenie jak najszybszego wydalenia się ze stanu. Co też skwapliwie czynią. Po drodze mają niemiłe spotkanie z wystawionym Rusty Nailem, który po uzyskaniu przeprosin odpuszcza. Odpuszcza my ass, wybaczcie jeżeli jesteście ludźmi wierzącymi.

Po dotarciu do college'u bracia odbierają Vennę, poznają jej śliczną przyjaciółkę Charlotte i ruszają w dalszą podróż. Do domu. Niestety - Rusty Nail jest bardziej pamiętliwy niżby mogło się wydawać. A na dodatek jest niezłym psem gończym. Wesoła przejażdżka zamienia się w piekło.

Pomysł niezbyt świeży ale ogląda się to miło. Rusty Nail, jako osobnik obdarzony mocno czarnym humorem wymyśla coraz 'weselsze' metody edukowania a zarazem karania braci, we wszystko to zostaje wmieszana bogu ducha winna Venna i Charlotte i w rezultacie otrzymujemy całkiem zręczny film. Może bez specjalnych uniesień ale i nie bez satysfakcji się to ogląda. I coś specjalnie dla pań - wiem, że kobiety są podatne na męskie wokale. Gwarantuję wam, że słysząc głos Rusty Naila poczujecie dreszcze wędrujące po całym ciele. I to mnóstwo razy. Całość - pomimo przewidywalności większości rozwiązań scenariuszowych i zwrotów akcji, ocenię na solidne 7. Można obejrzeć. Z jednym zgrzytem - końcówka spieprzona koncertowo. Czy oni się w tym Hollywood nigdy nie nauczą dobrze kończyć? Ech, nic tylko zacytować im Leszka Millera.

Zamykając sekcję horroru, opowiem wam o jednym z najbardziej chorych filmów, jakie w życiu widziałem. Mowa o obrazie House of 1000 Corpses w reżyserii Roba Zombie (postać znana wszystkim fanom ciężkiej muzyki). Ten miły pan nakręcił House w 2000 roku ale film musiał leżakować 3 lata zanim ktoś odważył się pokazać to dzieło światu. Teraz zajadę aluzyjnie i skojarzeniowo: wyobraźcie sobie Teksańską Masakrę, Kalifornię, Milczenie Owiec, The Rocky Horror Picture Show, 8 mm oraz odcinek Archiwum X pt. Family zmiksowane w jedno. Podlejcie to najgorszymi koszmarami sennymi, kawałkami z bardzo nieprzyjemnych stron internetowych (typu ogrish albo shownomercy) oraz siekanymi obrazami z najbardziej popieprzonych teledysków do najbardziej popieprzonych numerów ekstremalnych kapel. Macie to? No to jeszcze przemnóżcie to razy trzy, dodajcie ostrą muzykę, montaż z Natural Born Killers, dzielenie obrazu na 2 lub 3 części, mnóstwo krwi, przemocy i wizji rodem z obrazów Hieronimusa van Aaken i dostaniecie House of 1000 Corpses. Mocne, nie?

Rzecz zaczyna się od krótkiej scenki wprowadzającej - najbardziej porypany napad na stację benzynową, jaki w życiu widziałem, kończy się zmasakrowaniem napastników. A potem już z górki. Czwórka młodych ludzi (2+2) podróżuje przez Stany w poszukiwaniu dziwnych miejsc i tajemniczych zdarzeń (tylko pozornie trąca to Scooby Doo). Trafiają do rzeczonej stacji benzynowej, która jest jednocześnie klasycznym freak show a na dodatek ma iście wesołomiasteczkowy tunel śmierci albo innych koszmarów. W owym tunelu bohaterowie poznają kilku rasowych psychopatów (morderstwa, gwałty, kanibalizm) wśród których gwiazdą jest lokalny pojeb - Dr Satan. No i jak tu się nie zainteresować takim zwyrodnialcem, tym bardziej, że kroczy za nim mroczna legenda i tajemnica - skazano go na wyrok śmierci przez powieszenie ale w dzień po egzekucji ciało Dr Satana w tajemniczych okolicznościach znikło z szubienicy. I nigdy go nie odnaleziono.

Historia ta tak rozpaliła wyobraźnię młodych ludzi, że postanowili odwiedzić szubieniczne wzgórze i obfotografować drzewo, na którym ten miły człowiek dokonał żywota. Zważywszy na porę późną, padający deszcz i datę wyprawy (wigilia Halloween) nie jest to najlepszy pomysł. I faktycznie - dali ciała. Najpierw wzięli na pokład autostopowiczkę. Potem okazuje się, że wie ona doskonale które to drzewo (och, mieszkamy zaraz obok niego). A na koniec łapią gumę (ciężko nie złapać gumy gdy w koło wypala koleś z dwururki). No i w ten sposób nasi bohaterowie trafiają do dziwnego domu na wzgórzu, który jest miejscem bardzo nieprzyjemnym.

Oszczędzę wam naturalistycznych opisów tego, co naszych bohaterów spotkało - wspomnę tylko o przerobieniu jednego z nich na niesamowitego człowieka-rybę, miało miejsce również drobne skalpowanie. Dość. To po prostu trzeba zobaczyć. Znaczy niekoniecznie trzeba - od razu mówię, że jest to film przeznaczony dla specyficznego rodzaju odbiorcy. Dla takiego, którego nie mdli przy naturalistycznie pokazanych scenach mordu, tortur, gwałtu etc. Obrazy, jakie produkuje wyobraźnia pana Roba Zombie są albowiem bardzo gwałtowne, krwawe, brutalne, ekstremalne i obrzydliwe. Dlatego powiem tak - mi ten film, z różnych powodów, podobał się bardzo bo od dawna oczekiwałem na tak bezkompromisowy horror (zabrakło mi jedynie sceny gwałtu na kobiecie). Nie, nie jestem zboczeńcem - po prostu kocham brutalne horrory i od czasu Tekańskiej Masakry nie mogłem się doczekać na podobnie schorzały film. 10 lat to kawał czasu. Rob Zombie dał mi taki obraz. Fabuła wątła, aktorstwo fatalne (z drobnymi wyjątkami) ale takiej galerii popaprańców chyba nigdy w życiu nie widziałem. I jeżeli chodzi o ekstremę dostępną pod tą szerokością geograficzną, to House tylko nieznacznie ustępuje Teksańskiej. Dla mnie to wystarczająca rekomendacja. I będą dwie oceny - dla mnie jest to 8,5/10. Dla normalnego widza będzie to 3/10. A nawet 2/10. Bo ten film nie niesie żadnych przesłań - chodzi tylko o brutalne obrazy. Mi to pasuje. Wy musicie wybrać sami.

Pora późna więc zakończę. A jak dobrze pójdzie, to do końca tygodnia może uda mi się wyprodukować relację z naszego dziesięciodniowego Mazurskiego rejsu. Jeszcze się zastanowię, bo nie chcę mieć znowu na karku prawdziwych żeglarzy (daliśmy dupy kilka razy) ale z drugiej strony tyle się działo, że grzech tego nie opisać. Ściskajcie kciuki żebym się nie rozmyślił. Do poczytania.


Wróć do głównej