Epitafium na miarę skromnych możliwości

Na pajęczynie wyrazów - barwy, zapachy i dotyk,
Łąki, pałace i ludzie - drżący Rzym mojej duszy.
Geometria pamięci przodków wyzbyta brzydoty,
Zwierciadło żywej harmonii diamentowych okruszyn.

Święta, już po raz kolejny, spędzałem z dala od rodziny - z wyboru. Z grupą przyjaciół i dobrych znajomych wybraliśmy się nad morze nasze Bałtyckie. Niedzielny poranek siłą rzeczy był kiepski (cytując Kombi: Niedziela, niedziela, ognisty kac. Po sobocie, co zgasła za nami. Niedzielę wymyślił ponury klaun, co nikogo nie kupił żartami) a poza tym poniedziałek był dniem powrotu do ponurej rzeczywistości. I kiedy już się wydawało, że gorzej być nie może, jedno z nas odebrało sms-a 'Daria Trafankowska nie żyje' - zrobiło mi się przykro, bo kilka miesięcy temu nasza Fundacja zorganizowała zbiórkę na leczenie aktorki i każdy miał nadzieję, że chorobę uda się zwalczyć. Nie udało się. Ale prawdziwym gwoździem do trumny dobrego nastroju był jeden z kolejnych sms-ów o treści: zmarli: Daria Trafankowska i Jacek Kaczmarski. Byłem w stanie wykrztusić tylko jedno: o kurwa, Kaczmarski nie żyje.

Od trzech dni wszystkie gazety i internet pełne są wspomnieniowych artykułów o 'bardzie Solidarności'. Trochę głupio dopisywać się do tego pędu (który zresztą jest sprawą normalną i naturalną) ale chcę coś o Kaczmarskim napisać, bo był on (i pozostanie) dla mnie postacią bardzo ważną, zwłaszcza w procesie mojego dorastania do pewnych rzeczy i pewnych rzeczy rozumienia. Nie jako bard Solidarności ale jako genialny poeta, obserwator rzeczywistości i twórca takich strof, po przeczytaniu których człowiek idzie się upić bo wie, że nigdy takich perełek nie napisze. Z najpiękniejszego kawałka poezji, jaki moim zdaniem spłynął spod pióra Kaczmarskiego, uczyniłem motto tego fragmentu grafomanii (Starość Owidiusza). I gdy pewnego dnia zanuciłem sobie pod nosem te cztery linijki ze zrozumieniem pojąłem, że skoro można napisać tylko słabsze kawałki (rzecz jasna prozą), to nie ma się co porywać na pisanie zawodowe czy choćby quasi-zawodowe. Znowu niektórzy mogą zakrzyknąć, że to afektacja i fałszywa skromność ale to jest prawda - po pajęczynie wyrazów odpuściłem sobie a osoby, które znają mnie osobiście, i którym o tym mówiłem mogą to potwierdzić (jeżeli ktoś potwierdzenia żąda).

A wszystko zaczęło się w roku 1989 od 'Ostatniego dzwonka'. Tam po raz pierwszy usłyszałem dwa kawałki, po których oszalałem. Do napisów końcowych nie wiedziałem czyja to twórczość po czym przeczytałem: słowa - Jacek Kaczmarski. To było 'A my nie chcemy'. Drugi utwór to rzecz jasna 'Modlitwa o wschodzie słońca', do której powstania Kaczmarski palca co prawda nie przyłożył ale zawsze mi się będzie z nim kojarzyć.

No i było już z górki - Obławy, Rublow, Sen Katarzyny, Lekcja historii klasycznej, Krzyk, Krajobraz po uczcie, Arka Noego, Ballada o bieli i sto innych piosenek. Przegrywane z szóstej kopii czwartej kopii oryginału na dwukasetowym 'jamniku', kupowane u stolikowców pirackie składanki, nagrywane z Rozgłośni Harcerskiej dziesięciominutówki z trzema piosenkami Kaczmarskiego, śpiewniki, akordy. Polowa Zbiórka Harcerzy Starszych w Bieszczadach i ostatnie pieniądze wydane na Godzinę z Jackiem Kaczmarskim, Muzeum i Pompeje. Roztrzęsione ręce odliczające pieniądze na analoga z programem 'Krzyk' i mnóstwo godzin wsłuchiwania się w Meldunek, Przedszkole, Poczekalnię, Lekcję historii klasycznej czy Katarzynę. Mury na kasecie kupione na spółkę z kilkoma kolegami podczas wycieczki szkolnej do Gdańska. To dzięki Kaczmarskiemu zabrałem się na poważnie za gitarę, nauczyłem się 'łapać' F i H7 oraz przezwyciężyłem lęk przed śpiewaniem w gronie liczniejszym niż skład jednoosobowy. I wreszcie szok ciężki na pierwszym roku studiów - Kaczmarski przyjeżdża do Polski i da serię koncertów.

Biletu oczywiście nie dostałem, wraz z tłumem ludzi przestałem godzinę z okładem przed wejściem do Riviery aż w końcu ochroniarz znudzony naszymi prośbami i błaganiami, wpuścił nas za darmo na ostatnie pół godziny koncertu. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, śpiewając wraz z tłumem ludzi kolejne piosenki, miałem nieustającą gęsią skórkę, dreszcze i świeczki w oczach. A po koncercie odstałem godzinę w kolejce i poprosiłem Kaczmarskiego, Gintrowskiego i Łapińskiego o autograf na książce Marcina Wolskiego 'Agent Dołu'. Artyści, którzy do tego momentu podpisali około tysiąca kaset, płyt, kompaktów i śpiewników, zobaczywszy tak nietypowy nośnik atramentu unieśli jak jeden mąż wzrok, uśmiechnęli się, wysłuchali moich mętnych tłumaczeń (no wiecie panowie, kasety, płyta i śpiewniki zostały w domu rodzinnym i tylko to mam przy sobie) i złożyli autografy. Wtedy zacząłem rozumieć cheerleaderki i groupies. Potem udało mi się jeszcze zahaczyć koncert w Krasnymstawie - wpadłem bodajże na weekend, zobaczyłem plakat, nabyłem bilet i przez półtorej godziny podskakiwałem na fotelu, słuchając nowego programu Sarmatia. A na sam koniec krzyczałem razem z resztą słuchaczy 'Dajemy, dajemy' - Kaczmarski słowami piosenki 'Drzewo genealogiczne' poprosił nas o dokument, że jest Polakiem.

A jak już poryczałem jego piosenki przez kilka lat, przy niezliczonych ogniskach i na imprezach, zacząłem się wsłuchiwać w to, co właściwie wyśpiewywałem. I przyszło zrozumienie. 'Wszystko ma drugie, trzecie, czwarte, piąte dno' - faktycznie, miało. Wczytałem się w śpiewniki, sięgnąłem po kilka książek, przyjrzałem kilku obrazom - Holbein, Malczewski, Goya, Linke, Breugel, Michałowski, Bosch, obejrzałem kilka filmów, którymi pewnie nigdy bym się nie zainteresował: Rublow, Casanova i zaczadziłem się Herbertem (tu bardziej zasługa Gintrowskiego ale jego też poznałem dzięki Kaczmarskiemu). Zainteresowałem się Mandelsztamem, o którym krąży po Archipelagu dziwna fama, odszukałem Aleksandra Wata, który chleb łamał z prowokiem na pół, przyjrzałem się Brunonowi Jasieńskiemu wdychającemu Londynu grypogenne opary. Przestałem się wzdragać przy czytaniu Baczyńskiego (Barykadę uważam za jeden z najpiękniejszych liryków, jakie w życiu przeczytałem) i sprawdziłem dlaczego Owidiusz umrze patrząc z tęsknotą na niedostrzegalne szczyty. Zacząłem inaczej patrzeć na to, co mnie otaczało i zacząłem inaczej to rozumieć. A teraz pozostają tylko repetytoria bo nic już nie spłynie spod jego genialnego pióra.

Bez okazyjnej ściemy mogę powiedzieć, że obok Łysiaka, Kaczmarski jest drugim twórcą, który zmienił drastycznie mój światopogląd i że dzięki niemu jestem trochę mniejszym głupcem niżbym był bez jego tekstów - wielu rzeczy mnie nauczył.

Głupio to wszystko brzmi w momencie gdy Kaczmarski odszedł. Dopóki był, miałem romanse z inną muzyką, ostatnimi laty słuchałem tylko jego starszych rzeczy, nowe programy mi nie wchodziły i chociaż miałem w planach napisanie kilku kawałków o twórcach dla mnie bardzo ważnych (Łysiak, Kaczmarski, Bułhakow) to czasu nie było. Wróciłem do jego muzyki jakieś pół roku temu i stwierdziłem, że może teraz. Ale znowu czasu nie było bo raporty, bo spotkania, bo praca, bo... A teraz już go nie ma a ja składam te koślawe słowa w koślawe zdania. Lepię z nich koślawe akapity i widzę, że nie potrafię napisać tego, co tak naprawdę czuję. Więc może zakończę krótko i dosadnie - to nie jest w porządku, że skurwysyny dożywają sędziwego wieku w dobrym zdrowiu i prospericie a wartościowi ludzie schodzą w kwiecie wieku, przynajmniej o 30 lat za wcześnie. Smutno mi i dziwnie jakoś. Chociaż i tak wiem, że Jacek siedzi teraz gdzieś na chmurze, śpiewa z Okudżawą, Wysockim, Niemenem czy Ciechowskim (o którym też miałem kiedyś coś napisać ale nie napisałem), składa wersy z Norwidem, Baczyńskim, Herbertem i ma się dobrze. I na zawsze zostanie w mojej głowie. A o skurwysynach za rok nikt nie będzie pamiętał. Do usłyszenia Jacku.

Pamiętajcie wy o mnie, co sił! Co sił!
Choć przemknąłem przed wami jak cień!
Palcie w łaźni, aż kamień się zmieni w pył.
Przecież wrócę, gdy zacznie się dzień.

Nie przemknąłeś.


Wróć do głównej