15-10

Ciężki jest los uzależnionych. Jeść nie będzie, w dziurawych butach i powyciąganych bluzach pochodzi 3 miesiące dłużej niżby ich stan na to pozwalał po to tylko, żeby kupić swoją ulubioną używkę. Jak zapewne już odgadliście, nie będę tutaj pisał o dramatycznych próbach wysupłania pieniędzy na kieliszek chleba czy pół strzykawki marihuany a o dramatycznym losie, który dotyka prawie wszystkich książkoholików w pięknym kraju nad Wisłą.

Pamiętacie być może jak rozpływałem się w zachwytach nad pierwszymi dwoma tomami Mrocznej Wieży? No właśnie, mając świadomość, że w księgarniach leżą kolejne dwa, czułem się jak człowiek z tytanową płytką w czaszce, która mózg uwiera. Miałem omamy i słyszałem głosy, które mówiły: Ziemie jałowe grubsze są od Powołania trójki a Czarnoksiężnik i kryształ objętościowo przewyższają pierwsze dwie części do kupy zebrane. Idź i kup. Idź i kup. Idź i kup. Pomimo tego, że wcale nie można mnie było spotkać w łazience, zdzierającego sobie skórę z dłoni pumeksem, to czułem się jak Lady Makbet. Te cholerne głosy bardzo mi przeszkadzały w normalnym funkcjonowaniu, postanowiłem tedy je uciszyć. Odbyło się to w najprostszy z możliwych sposobów - ubiegłej niedzieli posadziłem swój imponujący zad na siodełko i popedałowałem do Auchan. Że niby to potrzebuję kilka czystych płytek CD kupić. I żarówki. O bananach i mydle nie zapominajmy (choroba, soap-connection było jednak silne w ubiegłym tygodniu). Zajechałem do kombinatu i potruchtałem między półki. I tak jakoś mimochodem doszedłem do europalet z książkami promocyjnymi. Nabrałem ich pół koszyka a potem podświadomość powiodła mnie ku rejonom wolnym od przeceny. No i jak się Ziemie jałowe do mnie z półki uśmiechnęły, to byłem stracony. Zachowałem na tyle przytomności umysłu, że podliczyłem sobie wszystkie zakupy i zrezygnowałem z nie tak do końca promocyjnych pozycji (ostała się jedynie antologia opowiadań grozy pt. 999), złapałem jednego Kinga i potruchtałem do kasy. 559 stron - myślałem. Toż to minimum 3 dni powolnego czytania. Aha, jasne. W poniedziałek rzuciłem się na książkę niczym wyposzczony żołnierz na przepustce rzuca się na ... tego, młodzież czyta więc darujmy sobie homeryckie porównania.

We wtorek, o godzinie 8:42, w oczy zajrzało mi widmo braku lektury w drodze powrotnej z pracy. No właśnie, już chyba skojarzyliście co mi się przydarzyło. Ziemie jałowe wciągnąłem tak szybko, jak kokainista ciągnie ścieżkę na imprezie. Bo to dobry kawałek prozy jest.

Roland w poprzedniej części wezwał z naszego świata dwójkę towarzyszy podróży - narkomana Eddy'ego i schizofreniczną Susannah. W Ziemiach dowiadujemy się jak znaleźć Mroczną Wieżę - wystarczy przejść przez bramę-portal, pokonać albo ominąć strażnika i podążać Ścieżką Promienia. Wiem, że brzmi to jak ględzenie nawiedzonych sekciarzy ale u Kinga się tego tak nie czuje. Na kolejnych stronach książki poznajemy konstrukcję światów, przez jakie przejdzie podróżować naszym bohaterom i odkrywa się kilka tajemnic skrywających Wieżę. Dodatkowo dochodzi do ponownego powołania (w dość gwałtownych okolicznościach) Jake'a - chłopca, którego Roland poświęcił w pierwszym tomie żeby móc zmierzyć się z Człowiekiem w czerni. Czwórka wędrowców dociera do miasta Lud gdzie czeka ich wyzwanie - pojedynek na zagadki z ześwirowaną sztuczną inteligencją sterującą naddźwiękowym pociągiem. Bo tylko ten pociąg może przewieźć naszych bohaterów przez niegościnne tytułowe Ziemie jałowe.

Streszczenie jak zwykle w przypadku Kinga, wyszło mi banalne ale trzeci tom banalny nie jest. Czyta się go świetnie, wprost pożera. I to co zwykle - wartka akcja, galeria barwnych typów ludzkich i świetne, lekkie pióro. Co ja będę gadał - polecam z czystym sumieniem. Ból jednakowoż czytelnik przeżywa na ostatnich stronach tomu - akcja urywa się niczym nożem ucięta w momencie rozpoczęcia pojedynku na zagadki i King pozostawia czytelnika z niezutylizowanym wzwodem intelektualnym. Taki więcej kubełek zimnej wody na rozpalony łeb fana.

Ja natomiast jakbym coś przeczuł i we wtorek, po pracy pognałem na Koszyki. Tam chwyciłem z półki tom czwarty czyli Czarnoksiężnik i kryształ (815 stron, o błogości spływająca na mą duszę!) dzięki czemu w okolicach Pyr mogłem płynnie przejść z Ziem jałowych do tomu kolejnego. Który to tom zaczyna się od powtórki z ostatniego rozdziału tomu trzeciego, ha. I dostajemy na dzień dobry kapitalny pojedynek na zagadki. Asocjacje z klasyczną sceną z Hobbita miałem potężne, bo chociaż u Kinga to tylko jedna strona (nasi bohaterowie) zadają lokomotywie pytania, to stawka jest ta sama co u Tolkiena - życie graczy. Nie powiem jakim cudem wygrali z AI znającą odpowiedzi na wszystkie zagadki ale pod koniec konkursu literalnie płakałem ze śmiechu.

A po takim interludium dostajemy kolejne ciastko - zgodnie z obietnicą Roland opowiada towarzyszom o swojej młodości. I na 600 niemalże stronach King kreśli nam chyba jeden z najważniejszych epizodów w życiu rewolwerowca - historię poznania Susan, największej i chyba jedynej prawdziwej miłości Rolanda. Poznajemy też dwóch jego przyjaciół, często wspominanych w tomach poprzednich: Alana i Cuthberta. Akcja nie posuwa się więc do przodu (w tym sensie, że bohaterowie przez większość książki siedzą i słuchają opowieści rewolwerowca) ale dzięki tym sześciuset stronom poznajemy w końcu Rolanda. I lepiej rozumiemy jego motywy.

W rezultacie tom czwarty jest bardzo eklektyczny: najpierw technofantasy, następnie horrorowy fantasy-western po to by na końcu ujrzeć opisane na nowo sceny z Dorotki w krainie Oz. Brzmi to tak sobie ale czyta się to bardzo dobrze, co nie jest chyba żadną niespodzianką. 800 stron poległo w 3 dni i wcale mi to nie było na rączkę gdyż tom kolejny czyli Wilki z Calla jest (mam nadzieję) w tłumaczeniu albo wkrótce trafi na warsztat tłumacza. Bo wieść gminna niesie, że w oryginale ukaże się pod koniec tego roku. Kiedy u nas - nie wiem ale nogami przebierać będę z niecierpliwością.

Na koniec kilka rodzynków. Jak wspomniałem poprzednio, King chce w Mrocznej Wieży spiąć jedną klamrą wszystkie (albo prawie wszystkie) swoje powieści. Zapewne stanie się to w tomie ostatnim ale już teraz opisywane wydarzenia rzucają nieco więcej światła na wątki z kilku jego książek. W Bezsenności była mowa o Karmazynowym Królu i o Promieniu (tutaj mogę mieszać, bo memoria ma fragilis jest nieco). W Czarnoksiężniku spotykamy ponownie Randalla Flaga (nie powiem kto nim jest ale łatwo się tego domyśleć) i wędrujemy przez ziemie spustoszone wirusem supergrypy znanym z Bastionu. Mamy krótki cytat Grega Stillsona z Martwej strefy. W Sercach Atlantydów i w Czarnym Domu znowu wspomina się o Promieniu i Karmazynowym Królu. Terytoria, przez które podróżuje Jack Sawyer w Talizmanie, to nic innego jak uniwersum Mrocznej Wieży. Niektórzy recenzenci wspominają jeszcze Smętarz dla zwierzaków i To ale ja, przyznam szczerze, bezpośrednich czy pośrednich nawiązań nie znalazłem.

Rodzi się pytanie czy ktoś, kto nie zna dokładnie całego dorobku Kinga będzie dobrze bawił się przy Mrocznej Wieży. Oczywiście, że tak, bo to działa w drugą stronę. To znaczy brak znajomości innych rzeczy Kinga nie odbiera całej frajdy z lektury Mrocznej Wieży (nie wyłapie się jedynie tych smakowitych kawałków) natomiast poznanie całości Mrocznej pozwoli na pełniejsze i lepsze zrozumienie pozostałych rzeczy Mistrza. Aczkolwiek na tym poziomie zaawansowania Mrocznej Wieży, pomimo tego, że jest tych nawiązań i skojarzeń wiele, to właściwie wyjaśnia się naprawdę niezbyt dużo. Takie zanęcanie czytelnika ma miejsce.

Aha, jeszcze jedno na koniec - Krzysztof Sokołowski dobrym tłumaczem jest ale jego wersji tłumaczenia Miasteczka Salem (Salem's Lot) nie zapomnę, bo uśmiałem się przy niej jak norka albo pustułka. Alternatywna 'Banda z Salem' ma swój urok ale niewymuszony atak śmiechu jej zawdzięczam. Taka drobna szpileczka dla wydawcy, bo szybki rzut oka w internet pozwoliłby na znalezienie tytułu obowiązującego i rozpoznawalnego na naszym rynku. A skoro już jestem przy tłumaczu to jeszcze jedna uwaga. Tom I tłumaczył Andrzej Szulc, następne dwa Zbigniew A. Królicki a czwarty wzmiankowany Krzysztof Sokołowski. O ile wymianę pana Szulca rozumiem (chociaż nie znam faktycznych powodów) - on po prostu miał zbyt ciężkie pióro i gubił klimat Kinga, to dalsze żonglowanie tłumaczami (i pana Królickiego i pana Sokołowskiego lubię czytać, bo są dobrzy) jest lekko ryzykowne gdyż grozi wewnętrzną niespójnością cyklu. Takie zabiegi miałem możność obserwować w przypadku licznych cyklów fantasy i sf i prawie nigdy nie wychodziło to całości na zdrowie. Tutaj pozostaje żywić nadzieję, że zamiana jednego dobrego tłumacza (Królicki) na innego, również dobrego (Sokołowski) nie zepsuje nam radości płynącej z lektury. Bo w sumie obaj są etatowymi tłumaczami Kinga na naszym rynku. Aczkolwiek ja najchętniej przeczytałbym całą Mroczną Wieżę przetłumaczoną przez Roberta Lipskiego. Niczego nie ujmując obu wymienionym wcześniej tłumaczom, to właśnie jego przekłady lubię najbardziej. Klimatyczne są. Amen.

Dobra, ponieważ książek zbyt wiele ilościowo nie było (chociaż Ziemie i Czarnoksiężnik to w sumie 1374 strony jak obszył) a mnie jakaś taka wena roznosi, to skrobnę kilka akapitów o filmach, które miałem możliwość obejrzeć w ciągu ostatnich 10 dni.

Buffalo Soldiers - okazuje się, że w USA też istnieją 'półkowniki'. Film ów nie zdobył pieczątki 'dozwolieno cienzuroj' i przeleżał sobie w archiwach lat kilka. Zresztą nie wiem czy do tej pory nie znajduje się on na indeksie w Stanach. A powód jest. Filmów ukazujących armię Amerykańską w złym świetle było pewnie dużo ale z tych, które widziałem żaden nie odbrązowił tej instytucji w tak bezkompromisowy i bezwzględny sposób.

Rok 1989 i Amerykańska baza wojskowa w Niemczech. Ci właśnie chłopcy mieli powstrzymywać ewentualną pierwszą falę ataku wojsk Układu Warszawskiego. GI Joes pokazani w Buffalo Soldiers nie daliby rady powstrzymać ataku plemienia Słowian odzianych w skóry i uzbrojonych w maczugi. Nieudolny, ciapowaty i niezorientowany w sprawach bazy dowódca, który chcąc zdobyć generalskie szlify robi coraz głupsze rzeczy po to, by w finale skompromitować się do reszty. Przewały żołnierzy, handel na czarnym rynku, burdel w jednostce i tajna wytwórnia heroiny w podziemiach budynku. Największy i jedyny handlarz prochami to szef Military Police, jego ludzie de facto rządzą bazą i jest ogólnie słabo. Główny bohater, Ray (dobry Joaquin Phoenix, którego pokochałem po 8mm) jest głównym i jedynym wytwórcą hery oraz jednym z największych handlarzy na czarnym rynku. Podporządkował sobie całkowicie zdezorientowanego dowódcę (świetny Ed Harris) i kręci na lewo i prawo razem z kilkoma kumplami. Miałem nieodparte skojarzenia z Milo z Paragrafu 22. No jednym słowem brud, smród, nędza i ubóstwo i nie ma się co dziwić, że film ten wywołał pianę wściekłości u wielu ludzi. Wszak szarga on wizerunek nieskazitelnie szlachetnego i bogobojnego żołnierza armii USA. Znaczy żołnierzy albo dowódców-skurwieli mieliśmy na ekranie wielu. Tutaj zdemoralizowana jest cała jednostka.

Streszczanie wszystkich perypetii bohaterów nie ma sensu ale jedną, bardzo znamienną scenę, opowiem. W czasie manewrów, załoga czołgu otrzymuje rozkaz wykonania jakiegoś zadania (tutaj pada pierwsze kodowe oznaczenie) i dotarcia do punktu zbornego (tutaj pada drugie kodowe oznaczenie). W sumie nic wielkiego. Niestety - wszyscy, począwszy od dowódcy a skończywszy na kierowcy (no wiecie - taki Grigorij tyle że w Abramsie czy innym czołgu) są kompletnie uwaleni prochami i kompletnie nie rozumieją rozkazów. Szalony, i co tu dużo mówić, zabawny przejazd uliczkami pobliskiego miasteczka kończy się tragedią - czołg rozwala dokumentnie stację benzynową a w wyniku eksplozji giną kierowcy dwóch ciężarówek przewożących broń. Załoga lekko płonącego i osmolonego czołgu fuksem dociera do miejsca koncentracji a owe dwie ciężarówki przechwytuje Ray wraz z kolegami. Broń przeładowują do skrzyń na środki medyczne, ukrywają w pobliskiej bazie pocisków jądrowych i przygotowują się do transakcji, która ustawi ich do końca życia.

W filmie tragedia miesza się z groteską a całość utrzymana jest w klimacie mocno czarnohumorowym. W każdej minucie nasuwają się skojarzenia z Paragrafem 22 i z MASH. Niestety, po dosyć mocnej i dobrej pierwszej połowie filmu, przychodzi połowa druga, w której duch ostrej satyry ustępuje miejsca lekko sensacyjnej historyjce a i romantyczne nutki się w to wszystko wplotły. Całość ogląda się przyjemnie ale wielka szkoda, że twórcy nie pociągnęli filmu konsekwentnie do końca. Za to mały minus ale i tak polecam.

Kolejnym filmem jest Nożownik (Hunted) z Tommy Lee Jonesem (L.T. Bonham) i Benicio Del Toro (Aaron Hallam). Pierwszy to człowiek żyjący w dziczy, posiadający umiejętności przydatne komandosom w związku z czym armia wykorzystuje go do szkoleń. Aaron jest jednym z jego wychowanków - L.T. nauczył go sztuki przeżycia w niesprzyjających warunkach i mistrzowskiego posługiwania się nożem. Niestety, po misji w Kosowie, Aaron zaczyna świrować i nie ma się w sumie czemu dziwić - mało kto pozostałby normalny po okrucieństwach których był świadkiem i które, z werystyczną dokładnością, ukazali nam twórcy filmu. Scena pacyfikacji Albańczyków jest jedną z okrutniejszych scen jakie w kinie widziałem. Dość powiedzieć, że po powrocie z udanej misji likwidacji dowódcy Serbskiego oddziału pacyfikacyjnego Aaron zostaje odznaczony a następnie odbija mu praktycznie do końca. Zaczyna mianowicie mordować ludzi. Na dodatek dosyć okrutnie. My widzimy go podczas likwidacji dwóch mężczyzn polujących na jelenie (świetna, choć brutalna scena).

W obliczu nieuchwytnego zabójcy FBI wzywa na pomoc L.T. A reszta jest już rozegrana klasycznie czyli archetypowe starcie nauczyciela i najzdolniejszego ucznia (który na dodatek traktuje tego pierwszego jak ojca) podlane dodatkowo sosem biblijnym - twórcy odwołują się do ofiary Abrahama. Niektórzy recenzenci czynili zarzut z mieszania do filmu wątków biblijnych ale ja tych pretensji nie rozumiem - wszystkiego mamy raptem dwa cytaty, jeden na początku filmu, drugi na końcu i tyle. Ani to nie psuje percepcji całości, ani film nie rości sobie pretensji do bycia jakimś moralitetem (przynajmniej ja go tak nie odebrałem).

Film wyreżyserował William Friedkin, twórca takich klasyków jak Francuski Łącznik, Żyć i umrzeć w L.A. czy Egzorcysta. Facet wie jak zrobić dobry film akcji, dzięki czemu w Nożowniku brak irytujących dłużyzn zaś całość dobrze się ogląda. Dodatkowym plusem są aktorzy odtwarzający główne role - Tommy Lee Jones zagrał dobrze chociaż bez fajerwerków, w stylu kojarzącym mi się ze Ściganym i U.S. Marshals. Natomiast od Del Toro oczu nie mogłem oderwać - faceta po prostu uwielbiam i nawet jakby zagrał worek cementu, to też bym go chwalił i reklamował. Świetny jest i tyle chociaż recenzenci z lekka zgnoili jego grę w tym filmie. Czniam ich i krytyki nie przyjmuję. Podobnie jak nie przyjmuję słów krytyki pod adresem Vincenta D'Onofrio, George Clooneya, Keanu Reevesa, Brada Pitta, Edwarda Nortona czy Jasona Stathama. Wiem, że za mało to obiektywne i za bardzo fanatyczne ale lojalnie to komunikuję - bądźcie tego świadomi w przyszłości, gdy będę pisał o filmach, w których wymienieni aktorzy występują. Nawet jak będą grać klocowato, to ja i tak o tym się słowem nie zająknę. Taki mój pierdolec. Zresztą lista niekrytykowalnych aktorów jest dłuższa i kiedyś może przedstawię jej pełną wersję.

Co jeszcze o Nożowniku - jest w tym filmie kilka głupot większego lub mniejszego kalibru (jak choćby rozgrzewanie do czerwoności grubego kawałka płaskownika w ognisku z drewna) ale całość odebrałem pozytywnie. W tym sensie pozytywnie, że dostałem po prostu sprawnie zrealizowany film akcji. Nie wnikałem za bardzo w fabułę, nie rozgrzebywałem ewidentnych słabizn scenariusza, nie rozmyślałem nad prawdopodobieństwem przedstawionych zdarzeń - po prostu przez półtorej godziny dobrze się bawiłem. Czego i wam życzę. Mi się podobało.

A na koniec coś świeżego czyli Kill Bill. Tak, tak - załapałem się na przedpremierowy pokaz, właśnie wróciłem do domu i ciągle jeszcze jestem pod wrażeniem. O reżyserze nie będę się rozpisywał, bo chyba każdy o QT słyszał. Najpierw przykopał kinomanom między oczy filmem Wściekłe psy, potem spadł na nas ponownie i przygwoździł do ziemi Pulp Fiction. Te dwa filmy dały mu poczesne miejsce w panteonie najlepszych reżyserów ever. Następne były Cztery pokoje i epizod 'The Man from Hollywood' ale to tylko zaostrzyło nasze apetyty. 2 lata później na ekrany weszła Jackie Brown i chociaż była filmem dobrym, to jednak nie znalazła sobie chyba ciepłego miejsca w sercach fanów Tarantino. Bo powiedzmy sobie szczerze - każdy oczekiwał czegoś na miarę Pulp Fiction 2 a Jackie, z całym szacunkiem jaki żywię do tego filmu, była z całkiem innej bajki i chyba przez to poległa. A potem zapadła krępująca cisza. Długa, sześcioletnia cisza. Ja wierzyłem, że Tarantino coś knuje. I że uknuje coś takiego, co znowu na długo pozostanie w sercach fanów i niefanów jego twórczości. I wreszcie dostaliśmy Kill Bill. Jeżeli chodzi o fabułę, to zacytuję samego reżysera. Tarantino wpadł na pomysł nakręcenia tego filmu na planie Pulp Fiction (1994) czyli dosyć dawno. Ktoś zapytał się go 'o czym będzie ten film'. Quentin odpowiedział w swoim stylu: 'Uma Thurman will Kill Bill'. I dokładnie o to w nim chodzi.

Schemat zgrany aż do bólu: główna bohaterka Panna Młoda (Bride) aka Czarna Mamba zostaje zabita (tak to przynajmniej wygląda) przez tytułowego Billa i grupę płatnych morderców. Rzecz ma miejsce w kościele podczas ceremonii jej zaślubin. Bride najpierw zostaje zmasakrowana przez czwórkę cyngli a kupdegrasa zadaje Bill - strzela jej w głowę. Ale na tyle nieskutecznie, że dziewczyna przeżyła ale zapadła w długą, czteroletnią śpiączkę. Pewnego dnia śpiącą Bride gryzie komar, następuje przebudzenie i od razu padają dwa trupy. A reszta to tylko i wyłącznie historia zemsty, która jak mówi stare klingońskie przysłowie, najlepiej smakuje na zimno.

I teraz pozostaje tylko podziwiać kunszt reżysera, który pokazuje nam to w taki sposób, że ani przez moment się nie nudzimy. Mnie w tym filmie zachwyciło wszystko. Po pierwsze Uma Thurman jako Bride. To przez nią czekaliśmy na Kill Bill tak długo - Tarantino chciał ją mieć w roli głównej ale musiał poczekać aż Uma urodzi i dojdzie do siebie po porodzie. Czekać było warto, bo jest świetna.

Nie można oczywiście zapomnieć o warstwie wizualnej filmu. Odebrałem go jako hołd złożony filmom wuxia (Tarantino je kocha wprost) i mamy w nim wszystko to, za co ja te słabe filmy karate uwielbiam (tutaj się od Quentina nie różnię). Kompletnie odrealnione sceny walki, bohaterowie wykonujący kilkumetrowe skoki i używający technik przeczącym prawom fizyki. Nadmiernie teatralna ekspresja aktorów, hektolitry krwi tryskającej z tętnic na metr (tak, w tym filmie krew tętnicza jest jednym z głównych bohaterów), przerysowane efekty dźwiękowe towarzyszące zadawanym ciosom i pchnięciom bronią białą (wiecie, całe to szu, szast i ziut) i całe stada napastników. Tyle tylko, że w filmach made in Hong Kong mogło to niektórych (taaa..., niektórych - większość mogło) drażnić. Tarantino skompilował to wszystko w tak niesamowity sposób, że ten kicz, bzdura i głupoty nie przeszkadzają w odbiorze. Pełnymi garściami czerpał z filmów odpadowych i przerobił je na zupełnie inną, niespotykaną do tej pory jakość - cześć mu za to i chwała.

Kolejnym głównym bohaterem filmu jest muzyka. Tak genialnego związku obrazu i dźwięku dawno nie słyszałem i nie widziałem. Być może ktoś pokusi się o zrecenzowanie soundtracku w oderwaniu od warstwy wizualnej ale będzie to zadanie karkołomne, bo moim zdaniem muzyka jako standalone straci całą swoją moc. Tego trzeba posłuchać w czasie filmu i nie widzę inaczej.

Sposób montażu i styl filmowania to kolejny kamyczek składający się na tą imponującą budowlę. Rządzi miks estetyki filmów z lat '70 oraz wspomnianych wcześniej filmów wuxia. Z ciekawszych zabiegów wspomnę dzielenie kadru na kilka części, przejście z koloru na obraz czarno-biały w scenie makabrycznej jatki oraz urocza makieta Tokio (podobna do tych, które widzieliśmy w kolejnych częściach Godzilli) widziana przez okno samolotu przelatującego nad miastem. Klasycznym przykładem mieszania stylów jest dla mnie film Urodzeni mordercy. Z tym, że w obrazie Stone'a bywa to momentami męczące i chwilami stanowiło to dla mnie raczej sztukę dla sztuki niż zabieg wnoszący cokolwiek do wymowy filmu. U Tarantino natomiast przejścia są tak płynne i tak na miejscu, że aż przyjemnie się na to patrzy. A największa perełka to kilkuminutowa wstawka animowana w stylu znanym z najlepszych kawałków japońskiego anime. Powiem szczerze - to mógłbym oglądać w kółko. Podobnie jak i cały film.

Wszechobecne drobiazgi. Wymieniać ich nie będę bo w oderwaniu od kontekstu tracą sens i urok ale jest ich w filmie nasadzonych sporo. I dają wielką frajdę podczas oglądania. Wspomnę jeden - walka Bride z jedną z jej oprawczyń przerwana wejściem do zdemolowanego domu córki tej ostatniej. Nie wiadomo kto ma bardziej zdziwioną minę - oponentki czy kinomani.

Jeżeli chodzi o mnie, to Tarantino trafił z Kill Bill w dziesiątkę. Pełnymi garściami czerpał z niedobrych filmów akcji, które uwielbiam. Wzmiankowaną wstawką anime ujął me serce. Sceny walki przeniesione jakby żywcem z filmów z Jetem Li i Jackie Chanem. Czerpanie pełnymi garściami ze schematów z pulpowych książek. Mnóstwo humoru, także tego czarnego. Smakowite sceny na Okinawie i wybieranie przez Bride miecza samurajskiego. Wystylizowany, jakby z innej bajki, pojedynek finałowy. Muzyka genialnie współgrająca z obrazem. Prosta jak drut historia sfilmowana tak, że prawie dwie godziny filmu mijają jak z bicza strzelił i człowiek się dziwi, że to już koniec. Rewelacyjny montaż. No ciężko mi znaleźć jakiś słaby punkt tego filmu. Dla mnie absolutna rewelacja i polecam go z czystym sumieniem wszystkim. Pamiętajcie tylko, żeby nie wszystkie sceny traktować ze śmiertelną powagą - czasem odbierzcie obraz z przymrużeniem oka i wtedy wszystko będzie dobrze. Do kina marsz.

A jutro (właściwie to dzisiaj, bo pisanie kończę po północy) popastwię się nad Terminatorem 3. Będą też kawałki z mojej młodości więc zapowiada się ciekawie. Do poczytania.


Wróć do głównej