16-04

Zdałoby się, że z nastaniem słonecznej, więcej, wiosny człowiek będzie z pracy wychodził normalnie, cieszył się pogodą dobrą, zachwycał rozbuchaną wegetacją oraz radował z powodu tegoż, że kobiety coraz mniej na siebie wkładają. A tu nic z tego - po godzinach uskuteczniam orkę na ugorze (w pracy znaczy się przesiaduję wzorem nawiedzonych pracoholików) i czasu na wiosenne uniesienia nie mam. Nie wiem, cholera, nawet co się w tym sezonie nosi (nie żeby mnie to jakoś specjalnie obchodziło ale wtręt tudzież dygresja być musi) i czy moje stadionowe ubrania nie są aktualnie de mode (zupełnie jakby kiedykolwiek były mode). Ale ja nie o tym. Ja o moim ubiegłotygodniowym plonie mówić chciałem. Zatem jedziemy z tym koksem, bo książki były zaiste rzadkiej urody.

Od razu zastrzegam: było monotonnie, co nie znaczy, że nudno. Bo w ubiegłym tygodniu królował Wiech.

Na pierwszy ogień poszły 'Ksiuty z Melpomeną'. Jak sama nazwa wskazuje, rzecz traktuje o teatrze, operze oraz operetce, jak również o kinematografie. Jest to zbiór felietonów/recenzji/opowieści o najważniejszych wydarzeniach artystyczno-kulturalnych, jakie miały miejsce w powojennej Warszawie. Nie zawsze zgodnie z zamierzeniem i intencjami wytwórców recenzowanych arcydzieł ale nieodmiennie śmiesznie. Rozpisywać się ani streszczać tego nie ma większego sensu, boć to przecież zbiór krótkich form. Kto jakimś cudem jeszcze nie słyszał/nie czytał Wiecha - marsz do lektury. Sprawdzałem niedawno, jest jeszcze na Koszykach. Sztuka w cenie dwóch piw w stołecznym pubie. Normalnie grzech nie skorzystać.

Na ogień drugi poszedł 'Zakochany złodziej'. Jest to rzecz dla Wiecha klasyczna czyli krótkie notki z sal sądu grodzkiego. Nie jestem znawcą życia i twórczości Wiecha (po prostu lubię go czytać, rzec by można, 'pasjamy') ale wydaje mi się, że owe notki stanowią największą procentowo część jego dokonań (jeślibym się mylił, to proszę o sprostowanie). Przez pryzmat sali sądowej, Wiech kreśli kapitalny obraz przedwojennej Warszawy, stosunków w niej panujących, kanonów mody i retoryki obowiązujących oraz daje portret szarych ludzi ją zamieszkujących (ących, srących - cholera, król rymów akademiowych). Powtórzę się - czytając to, nie sposób nie kochać Warszawy i nie sposób nie uronić łezki za tym miastem, którego już nie ma. No i oczywiście rzecz również do śmiechu bardziej jest. Polecam.

Z uwagi na permanentne niedospanie i zajęty weekend, przerób miałem w tamtym tygodniu słabszy i tylko trzy pozycje wciągnąłem. Trzecią i ostatnią, była 'Głowa spod łóżka'. Zgadliście - znowu Wiech. I znowu mamy krótkie notki sądowe, z tym, że jednakowoż w nieco innej estetyce. Dostajemy mianowicie pokaźny zbiór opowiadań żydowskich z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mamy zatem weksel z protestem, pudla starozakonnego, beduina brodatego, hamana, czerkiesa, dyskontera oraz ty jemu powiedz, temu sznyclu, żeby on się tak nie niecierpliwił - a ja żydłaczenie uwielbiam wprost (najlepszy kawałek świata znalazłem u Hłaski. Zacytuję bez komentarza: Pan mu spojrzy - samowity jezior). Jak do tej pory, jedna z najśmieszniejszych rzecz Wiecha, jakie przeczytałem. Podobał wam się 'Sęk' Dudka? To spodoba się wam również 'Głowa spod łóżka'.

No właśnie - z książek to by było na tyle. Ale za to znalazłem czas na dwa filmy. Albo nawet trzy. Z tym, że trzeci był powtórkowy. Pierwszy w sumie też. Ale i tak krótko opowiem o wszystkich.

Pierwszy wspomniany obraz, to Hellraiser III 'Hell on Earth'. Jak być może pamiętacie, tydzień temu szarpnąłem sobie dwójeczkę. No to siłą faktu, czas przyszedł na trójeczkę (tylko na okoliczność jedynki jakoś nie mam momentu, żeby obejrzeć). W piątkowe popołudnie późne zasiadłem przed komputerem i zapuściłem sobie część kolejną niewesołej historii o Cenobitach.

W poprzednim odcinku, niedobry Doktor pozabijał wszystkich znanych i lubianych odmieńców ale naiwnością byłoby sądzić, że to koniec Pinheada. Jakąś dziwną metodą wtopiło go w rzeźbę nowoczesną. Rzeźbę kupuje właściciel modnego i takiego bardziej 'trendy' klubu, stawia w lokalu i zaczyna się przysłowiowy gnój. Bo w tą rzeźbę wessało nie tylko Pinheada ale i Kostkę Lemarchanda. I któregoś dnia, niesforny gość klubu kostkę ową wydłubuje, zaczyna przy niej nerwowo gmyrać, ze środka wyskakują łańcuchy z hakami i robi się ogólnie nieprzyjemnie.

Słowo wtrętu: nożesz kurwa mać, ja to się niczego nie nauczę. Przed filmem znowu sobie zrobiłem jajecznicę na serze żółtym. I akurat jak kąsałem te bardziej płynne kawałki, to miała miejsce radosna rzeźnia z owym niesfornym klientem w roli głównej. Ja tam wrażliwy bardzo nie jestem, ale jak gościa rozerwało na kawałki w fontannach krwi, to te zbuki smażone znowu przystanęły mi na czas dłuższy w gardle. I od piątku jajecznica kojarzyć mi się będzie, chyba po kres dni moich, z krwawymi farfoclami oblepiającymi w nadmiarze ściany, sufit i podłogę. Gore w całej krasie.

No dobra - co ja wam tu o jajkach, jak tam Pinhead produkuje sobie nowych cyngli. Oczywistą bowiem rzeczą jest, że Pinhead ożywa, wychodzi na świat i zaczyna się makabry ciąg dalszy. Opowiadać nie ma co, bo głównie ma miejsce krwawa jatka (co mi osobiście odpowiadało bardzo) ale wspomnę tylko, że w tym odcinku w roli głównej występuje Kostka Lemarchanda i dokoła niej toczy się akcja. Ona to bowiem, jako jedyna, jest w stanie odesłać Pinheada i jego niezbyt sympatycznych pomagierów, z powrotem do piekła. Co też, jak się zapewne domyślacie, ma miejsce pod koniec filmu.

Dalej się to ogląda ale rzecz jest słabsza od dwóch poprzednich części. Przeszkadzał mi przede wszystkim brak przytłaczającego klimatu. Zło poznane to zło oswojone - Cenobici nie są już tak mroczni gdyż przestali stanowić tajemnicę i nieznane. Owszem - Pinhead dalej rzuca swoimi gangrenowymi ideami i gnilnymi pomysłami ale to już nie jest to. Końcówka kompletnie bez sensu - Cenobici sobie chodzą po ekranie przez kwadrans a potem, w wyniku błękitnych wyładowań, znikają nagle. Dla mnie najsłabszy kawałek. Celowo nie wspominam tutaj o kolejnych częściach cyklu (ciekawych odsyłam na www.imdb.com) bo są to podobno (powtarzam, co słyszałem) tak niedobre popłuczyny po dobrym początku, że szkoda na nie życia. Specjalnie nawet w to nie wnikam - dla mnie cykl Hellraiser od zawsze miał i mieć będzie trzy części. Jak jesteście fanami gatunku i macie wolne dwie godziny, to możecie zerknąć. W przeciwnym wypadku obejrzyjcie sobie może lepiej 'Kate&Leopold'.

Rzecz druga czyli trzecia czyli kolejna powtórka. Kolejna, bo 'Ninja Scroll' oglądałem w niedzielę po raz 7? 10? W każdym razie sporo razy. 'Ninja Scroll' to anime. W świadomości powszechnej anime to infantylne, japońskie bajeczki o sennych majakach pedofila (Czarodziejka z Księżyca) albo zupełnie niezrozumiałe, przywodzące wymioty i padaczkę historyjki o żółtym Pikaczu. Przyznam ze skruchą, że do pewnego momentu też tak myślałem. I teraz uwaga - będzie dygresyjnie. Pamiętam jak dziś ten dzień. Siedziałem w akademiku, w sali telewizyjnej - było to albowiem jedyne miejsce gdzie mogłem się spokojnie pouczyć. I tak się ambitnie uczyłem, do wtóru muzyki sączącej się z włączonego telewizora (MTV albo Viva na przemian mi przygrywały). Ok. 1 w nocy doszedłem do wniosku, że czas na małą przerwę. Zacząłem zibingować[1] po kanałach i wylądowałem na Canal+. Zaczynał się właśnie film pod niewiele mi mówiącym tytułem 'Akira'. Kurwa - jęknąłem, normalnie leci Brus Łillis i Sylwester Stallone a dzisiaj, jak na złość, jakieś japońskie gówno puszczają. Dobra - pomyślałem, może się chociaż po mordach będą kopać.

(minęło 15 strzałów znikąd)

O ja pierdolę - zawyłem. Ten syf jest animowany! I już, już miałem zmienić kanał gdy nagle... Nowe Tokio zrównał z powierzchnią ziemi wybuch atomowy. Aha, Akira zaczyna się idealnie według przepisu Mistrza Hitchcocka - najpierw trzęsienie ziemi a potem napięcie rośnie. Film zassał mnie na dwie godziny i wypuścił ze swoich okowów zupełnie odmienionego. Od tamtego dnia anime przestało mi się kojarzyć z durnowatą papką - Akira nie bez kozery cieszy się statusem filmu kultowego. Jest to bowiem solidnie odrobiony kawał świetnego kina sf obok którego, jako fan gatunku, nie mogłem przejść obojętnie. Nie stałem się, co prawda bezkrytycznym miłośnikiem anime ale też przestałem ten gatunek ignorować i zeń szydzić. Koniec dygresji pierwszej.

Dygresja druga też wiąże się ze zdarzeniem przypadkowym. Ładnych kilka lat temu (6? 7? - zabijcie, nie pamiętam), siedząc w domu mym rodzinnym, patrzyłem sobie w telewizor. A że był akurat Halloween, to francuska telewizja muzyczna (TCM?) zapodawała na przemian: dwa-trzy numery związane tematycznie z klimatem makabry, śmierci lub cmentarza i krótkie fragmenty horrorów. Oczom mym niewinnym i modrym, ukazały się obrazy śmierci, grozy, zniszczenia i ekstremalnej makabry. Wspomnę tylko kawałek japońskiego filmu pokazującego eksperymenty na jeńcach wojennych (nazywało się to bodajże Laboratorium 57 albo coś koło tego) oraz scenę, w której pewna murzyńska lejdi, przy pomocy noża i piłki do metalu, kawałkuje w wannie zwłoki czarnoskórego dżentelmena. Niby nic ale całość jest ukazana tak werystycznie, że dałbym sobie głowę uciąć, że kawałkowano prawdziwego trupa. Szoku doznałem takiego, że nie zanotowałem tytułu. I miedzy tymi fabularnymi kawałkami, znalazł się, ni z gruchy, ni z pietruchy, kawałek animowany. Najpierw wielki miecz leci przez las niczym bumerang i rozpierdala (dosłownie) na strzępy oddział ninja. Widzimy jakieś kadłubki, ciała poprzecinane na pół i deszcz krwi. Następnie miecz ów łapie wielki, kwadratowy oprych. W kolejnej scenie, ów oprych, urywa miłemu osobnikowi ręce w łokciach i pije krew buchającą z poprzerywanych arterii. Patrzyłem urzeczony. Ten tytuł zapamiętałem: Ninja Scroll. I polowałem na niego (niezbyt ambitnie, przyznam) przez lat kilka. Aż wreszcie ściągnąłem go sobie z Kaazy (modemem, heh), obejrzałem i zakochałem się beznadziejnie.

I tak się zakochałem, że NS oglądam sobie średnio raz na półtora miesiąca. Czasem cały, czasem 'the best shots'. W sobotę pociągnąłem całość. Rzecz traktuje o ninja-najemniku Jubei. Koleś szwenda się po Krainie Kwitnącej Wiśni, tnie kogo wskażą, bierze wypłatę i idzie dalej. Tym razem wplącze się w sprawę dużo bardziej poważną niż odebranie skradzionego miecza. Zupełnym przypadkiem zadrze z ośmioma potężnymi demonami Kimone a to naprawdę wredni sukinsynowie są. I nie popuszczą. A zajście, w którym Jubei przyglebił jednego z paczki, niejakiego Tessai - tego miłego typa od bumerangowego miecza i urwanych rąk, było ostatnim kamieniem obrazy. Demony poprzysięgają zemstę i Jubei zaczyna mieć poważnie przejebane. A potem się wszystko komplikuje jeszcze bardziej, mamy wielką politykę, ambicje dynastyczne, szpiegów rządowych, szogunów wywrotowych, spisek oraz knucie i krnąbrność trzeciego stopnia. Jubeia podstępem werbuje wspomniany rządowy szpieg, do radosnej kompanii dołącza kobieta-ninja Kagero i zaczyna się autentycznie ciekawa akcja. Przemyślany scenariusz, dobrze zbalansowane proporcje walki i intrygi, bohaterowie, których losami możemy się nawet przejmować, fajnie odrobiona demonologia, krew, flaki, kapitalna animacja - same plusy. No i jeden minus, całość jest za krótka. Dla mnie bomba.

Trzeci film był kompletnie znienacka. A konkretnie chodzi o to, że leżał sobie na dysku i czekał na odpowiedni klimat. Wiedziałem o nim tylko to, że jest 'zakręcony' i nieco mroczny. Taaaa.... nieco. Eufemiści, murwa ich w kadź. Dobrze napisali na imdb: Dark, Darkest, Darko. Zaiste jest mrocznie, sępnie i posępnie.

Główny bohater, tytułowy Donnie ma problem. Lunatykuje, budzi się w dziwnych miejscach, ma wizje z gigantycznym królikiem (a właściwie z człowiekiem w przebraniu królika) w roli głównej, głosy każą mu robić dziwne rzeczy, uczęszcza na psychoterapię (czy inne nowoczesne szamaństwo), przestał łykać swoje pigułki a na domiar złego, w jego sypialni ląduje silnik samolotu. Którego to samolotu nie sposób znaleźć - zupełnie jakby silnik zmaterializował się w powietrzu i sam z siebie wyrżnął w dom Państwa Darko. Szczęśliwie Donnie akurat tę noc przespał był słodko na polu golfowym i ominęło go poważne nieszczęście. Zgon mianowicie. Jest dziwnie. A to dopiero początek. Potem zaczyna się robić jeszcze dziwniej. Mamy coraz bardziej odjechane wizje, akty przemocy i wandalizmu, kwestię podróży w czasie i zdający się narastać obłęd głównego bohatera.

Powiem wam tak - dobry film to obraz mający przynajmniej jedną scenę, która jeży mi włosy na karku/głowie albo powoduje dreszcze tudzież ciarki biegające po plecach. W Donnie Darko takich scen jest kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt. Rzecz jest po prostu świetna. Dostaliśmy albowiem solidny kawałek sf, podlany obficie Lynchem. Gdyby rzecz przeszarżować, wyszłaby kopa. Richard Kelly (scenariusz i reżyseria) świetnie dobrał proporcje i stworzył film absolutnie rewelacyjny, do którego będę wracał przynajmniej raz na kwartał. Ostatnio mnie tak grzmotnęło w mózg na Requiem for a dream a ja tego typu uniesienia lubię bardzo. Palce lizać. O fabule nie rozpisywałem się celowo, bo nie chcę psuć przyjemności oglądania tym, którzy się na seans zdecydują. Bo w zasadzie całość jest skonstruowana tak precyzyjnie, że opowiadanie czegokolwiek to spoiler. Zadajcie sobie odrobinę trudu i poszukajcie tego filmu w wypożyczalni.

I tutaj, na sam koniec, chciałbym poruszyć jeszcze jedną sprawę. Albo ja coś przegapiłem albo Donnie Darko nie zawitał do kin i od razu wylądował na kasetach (zgaduję, bo ja oglądałem divixa a w wypożyczalni ostatnio byłem 4 miesiące temu i nie jestem na bieżąco z nowościami). Jeżeli jednakże prawdą okazałaby się moja wersja, to jest to kurwa skandal. Do rozpowszechniania trafiają jakieś gówna (nie podam tytułów, żeby nie jątrzyć ale np. Wyścig ze Stallonem może być dobrym przykładem takiego arcydzieła) przy których widz wyje i chce bić dystrybutora. A taki cymes, przemyka niepostrzeżenie, bo nie znalazł uznania w oczach fachowca od zakupów. Wstyd. Oczywiście jeżeli Donnie Darko był jednak w kinach, to odszczekuje wszystko (oprócz tego, że Wyścig to gówno straszne). Dość żali - zrekapituluję. Rzecz warta obejrzenia.

[1] Zibingowanie, moi mili, to zwyczaj polegający na takim obsługiwaniu pilota telewizyjnego, że zmieniające się kanały tworzą barwny kalejdoskop. Nie wolno zatrzymać się na żadnym dłużej niż przez sekundę. Profesjonalista potrafi przezibingować 70 kanałów w czasie krótszym niż minuta, wybierając przy okazji te, które warte są większej uwagi przy następnym przelocie. Bo prawdziwe zibingowanie wymaga do zibingującego tego, żeby po dojściu do ostatniego dostępnego kanału, natychmiast przeskoczyć z powrotem do pierwszego i rozpocząć całą rzecz od początku. Nazwa wzięta od ksywy mojego dobrego kumpla z czasów studenckich, niejakiego Zyba, który robił nam takie seanse za każdym razem gdy dorwał w swe ręce pilota. Zabawy kupa.


Wróć do głównej