Wymęczona aktualizacja

Nie mam natchnienia, no nie mam. Ogólnie im głębiej w zimę, tym (teoretycznie) zimniej więc jestem zadowolony z temperatury. Ale z drugiej strony kompletna nieobecność słońca w moim życiu (rano najczęściej go jeszcze nie ma a z pracy wychodzę grubo po zmroku) powoduje, że jakiś jestem rozpieprzony, rozpieprzony. Chociaż nie wąchałem wczoraj plastikowych kwiatów. No na nic nie mam ochoty. Dlatego tak się zbieram do kolejnego odcinka jak do czegoś, co zdaje się być karą a winno być przyjemnością. I tak szarpię powoli, po jednej stroniczce dziennie - dlatego jeżeli dostrzeżecie w tym kawałku jakieś nielogiczności, nie opiszę czegoś, co obiecałem na początku opisać etc. to miejcie nade mną litość i nie wyszydzajcie za mocno.

No, to obowiązkowych narzekań norma wyrobiona - można przejść do dania zasadniczego. Orkiestra - tusz! Zacznę od pisarza, którego jak na jego światową sławę, poznałem dosyć późno. Konkretnie jakieś pół roku temu. Clancy Tom - miliony sprzedanych egzemplarzy, dziesiątki tłumaczeń, kolejne dziesiątki milionów płaconych jako zaliczka po podaniu przez niego tytułu książki, do której właśnie się był przymierzył nie dalej jak wczoraj, w kąpieli. No gwiazda. Nie żebym wcześniej nie słyszał. Słyszał, a właściwie widział - na studiach widział Patriot games. I chociaż mi się spodobało, to jakoś się na Clancy'ego nie napalałem. Potem był Stan zagrożenia, owszem - ładny, widowiskowy i snajperski ale też niekoniecznie po nim miałem ochotę na rozpoczęcie znajomości z pisarzem.

I tak minęło 10 lat z okładem aż kupiłem sobie palma. Nie ukrywam, że głównym powodem dla którego to uczyniłem, było 1,5 Gb książek w formatach i językach różnych, które zalegały na dysku, i których, z powodu organicznej niechęci do czytania z ekranu monitora, nie miałem jak skonsumować. Zakup po cenie okazyjnej egzemplarza praktycznie nowego był najlepszym prezentem, jaki mogłem sobie zrobić. Po pierwsze dał mi on w końcu możliwość przeczytania kilku rzeczy, które przeczytać chciałem bardzo ale z kupnem drukowanego był kłopot (na przykład cykl Amber). Po drugie - czytanie z palma idzie mi o wiele szybciej. Łatwiej ogarnąć całość tekstu na wyświetlaczu, oczy się mniej męczą i można czytać w każdej sytuacji - ot, choćby w zatłoczonym maksymalnie metrze. Spróbujcie tego samego z książką. Żebyśmy się źle nie zrozumieli - ja nie wziąłem rozbratu z drukowanym. Nic nie zastąpi fotela, kawy, papierosa i zapachu farby drukarskiej albo starego, pożółkłego papieru. Palm jest wygodny ale to tylko proteza książki. Wygodna ale proteza. Nieważne - jedną z pierwszych rzeczy, jakie przyatakowałem była Suma wszystkich strachów (aż się cieszę, że nie zacząłem od filmu, bo to podobno gówno straszne). Ładne. Niedobrzy terroryści zdobywają stary Izraelski pocisk atomowy (w wyniku jednego z wielu wszechobecnych u Clancy'ego zbiegów okoliczności), werbują fachowca z byłego NRD, robią swoją bombę i chcą wysadzić stadion (w Denver bodajże) podczas pierwszego meczu ligi (baseball albo futbol amerykański). A potem zaczyna się dziać - Amerykanie myślą, że to Rosjanie, Rosjanie nie wiedzą co myśleć, Amerykański prezydent też nie wie, doradcy gonią w piętkę i tylko analityk z CIA - Jack Ryan daje radę. Konkretnie to daje radę ocalić świat przed atomowym holocaustem.

Zręcznie napisane. I nie tylko w warstwie technologicznej i geopolitycznej. Clancy doskonale wie jak skomponować książkę, pomimo monstrualnej objętości unika dłużyzn i pieprzenia w bambus, umiejętnie buduje i dawkuje napięcie (kapitalna scena w końcówce - my doskonale wiemy, że żadna bomba nie pierdyknie ale i tak nerwy napięte jak postronki drżą na maksa), dobrze miesza techno z thrillerem (bo wiecie, że on pisuje technothrillery?) - wszystkiego jest jak dla mnie akurat. Bardzo dobre czytadło, bardzo dobre. No i znalazłem w nim dwa bardzo dobre kawałki. Pacholęciem będąc przeczytałem Czwarty Protokół Forsytha i wydawało mi się, że autor genialnie opisał w nim sposób zbudowania bomby atomowej. Ech, naiwna młodości. W Sumie dostajemy rewelacyjny wywód, który obala obiegowe prawdy jakoby każdy mając pod ręką niezbędne materiały, mógł sobie w domu zmontować atomówkę. W domu to można sobie zmontować karmnik. A na dodatek jest to napisane w sposób, który mnie porwał. Kojarzycie? - coś a'la Słodowy na papierze a porywa - niezłe. Drugi kawałek to dla odmiany detaliczny opis tego co się dzieje od momentu, gdy zostaje zapoczątkowana reakcja zapłonu takiej bomby do wybuchu. No dobra - ja niekoniecznie jestem normalny i mogą mi się podobać dziwne rzeczy. Niedziwnych jest w niej zresztą też sporo. Streszczając się - Suma podeszła mi w sposób, jakiego się po niej nie spodziewałem i zadowoliła moje potrzeby czytelnicze do tego stopnia, że krokiem statecznym udałem się na Koszyki gdzie udało mi się trafić Dług honorowy.

W Długu mamy nieco inną bajkę - grupa bardzo bogatych Japończyków postanawia zemścić się na Amerykanach za II Wojnę Światową. Ale nie na kilku Amerykanów - co to, to nie. W imię pamięci ojców zemścijmy się na całym narodzie. Rzućmy to samozadowolone społeczeństwo na kolana. Odbierzmy im ich terytorium, które kiedyś było Japońskie. Atak odbywa się dwutorowo - najpierw Japończycy przy pomocy genialnego hakera kładą na łopatki NYSE (giełdę Nowojorską znaczy się) a potem w wyniku wojny bez wojny (taka zmyłka we wschodnim stylu) zagarniają Sajpan. Ameryka nie może zrównać wysp Japońskich z ziemią bo mali, skośni spryciarze wyprodukowali w tajemnicy broń jądrową i trzymają Jankesów za słabiznę. Zwyczajowo już muszę rzucać aluzyjnie żeby nie pozbawić was frajdy płynącej z lektury i dlatego to, co napisałem powyżej wygląda, jak wygląda. I po raz kolejny Amerykę, pomimo niesympatycznego splotu okoliczności, ratuje Ryan (tutaj jako doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego) aczkolwiek happy end jest bardzo zaskakujący.

W zasadzie mógłbym zrobić Ctrl+C, Ctrl+V bo w Długu dobre jest dokładnie to samo, co w Sumie. I będzie tylko jeszcze jeden wtręt - tym razem zachwycił mnie opis działania NYSE oraz międzynarodowych rynków walutowych. Po wykładzie Clancy'ego największy antytalent ekonomiczny zrozumie jak to wszystko działa, z czego właściwie bierze się osłabianie lub umacnianie waluty i jak drobne z pozoru rzeczy mogą spowodować powtórkę z 1929 roku. Żałuję, że Clancy nie nauczał mnie na SGH-u. Nauczyłbym się pewnie tego samego ale w dużo przyjemniejszy sposób. Bo moi wykładowcy, nie ujmując im kompetencji i wiedzy, nudzili straszliwie niestety (wyjątkiem dr Morawski od historii gospodarczej ale ten z kolei robił masakrę na egzaminie). 700 stron dosyć drobnego druku łyknąłem w jakieś 4 dni - to też jakaś rekomendacja. Warto.

Tutaj będzie wcięcie się w tekst, bo dzisiaj właśnie skończyłem kolejną jego rzecz a nie chce mi się przerabiać akapitu kolejnego. Dzisiaj skończyłem mianowicie Bez skrupułów. Tym razem nie ma Ryana i na początku wcale mi się to nie podobało. Cofamy się bodajże do roku 1968 (wspomina się o rokowaniach pokojowych w Paryżu) - do czasów wojny w Wietnamie. Tym razem głównym bohaterem jest John Kelly, którego w późniejszych książkach spotkamy pod nazwiskiem Clark. W Sumie uganiał się za terrorystami od atomówek, w Długu honorowym działał w Japonii a w Niedźwiedziu i Smoku brał udział w operacji na terenie Chin. W Bez skrupułów Kelly wybierze się do Wietnamu w celu odbicia z obozu jenieckiego pewnego bardzo ważnego Amerykańskiego jeńca. Który to jeniec mianowicie zna praktycznie wszystkie tajemnice systemu obrony powietrznej USA (dziwi mnie, że kogoś takiego puszcza się za sterami samolotu na akcję nad terenem wroga no ale co ja wiem o doktrynie wojennej Amerykanów?). W tak zwanem (proszę mi tego nie poprawiać...) międzyczasie (...gdyż bardzo lubię ową konstrukcję) Kelly będzie czynił bardzo prywatną wendettę. Handlarze narkotyków i alfonsi zarazem najpierw o mało nie posłali go do piachu a potem udekorowali ciałem jego kobiety fontannę miejską (warto dodać, że kobietę Kelly zabrał z pobocza, zakochał się w niej po czym okazało się, że ona właśnie tym handlarzo-alfonsom uciekła). Mało tu rozważań na temat typów broni i uzbrojenia. Nie ma rozgrywek międzymocarstwowych (no dobra, są ale takie ledwo zarysowane). Jest mała, prywatna wojna. I powiem, że Punisher w wydaniu Clancy'ego bardzo mi podszedł. Kelly, pomimo odbytego szkolenia w SEAL nie jest supermenem, który jedną ręką rozwala dwudziestu unterłamignatów a drugą trzyma w stringach swojej damy. Początkowo jest zagubiony, popełnia błędy (jednego mało nie przypłacił życiem), po śmierci kobiety jest rozbity psychicznie - jest człowiekiem a nie maszyną a przez to jest czytelnikowi bliższy (za dużo jest w tym zdaniu słówka jest ale nie będę poprawiał).

Oczywiście im dalej w las, tym bardziej dawne nawyki powracają i na ostatnich stronach Kelly jest już maszyną do zabijania. Ale jego ewolucja Clancy pokazuje w bardzo przekonywujący sposób. Chociaż przyznam się wam, że początkowo mnie ta jego miękkość, żeby nie rzec ciapowatość, irytowała. Na szczęście w okolicach setnej strony zadałem sobie pytanie: a czy aby nie jest to bardziej prawdopodobne od Commando? No i było już przyjemnie. Czyta się to szybko aczkolwiek niekoniecznie przyjemnie, bo dostajemy sceny szarpiące nerwy (nie powiem jakie). Nie nastawiajcie się rzecz jasna na powtórkę ze Zbrodni i kary - to w końcu thriller a nie powieść psychologiczna. Ale miło jest stwierdzić, że bohaterowie tego 'niepoważnego' gatunku mogą mieć czasami więcej niż jeden wymiar. Polecam, bo dobre.

Przygodę z Ryanem zakończyłem chwilowo na lekturze Niedźwiedzia i Smoka, który w tym odcinku zawędrował na najwyższe możliwe stanowisko - jest mianowicie prezydentem USA. Że życie pierwszego spośród pierwszych (i nie o primus inter pares mi tu chodziło) nie jest usłane różami, przekonuje się dosyć szybko. Na początku w Moskwie nieznani sprawcy próbują odparować szefa SWR (dawne KGB - świat u Clancy'ego poszedł ostro do przodu). W Pekinie tępy milicjant zabija świeżo mianowanego nuncjusza apostolskiego, który przeszkodził w zamordowaniu narodzonego dziecka (restrykcyjna polityka kontroli urodzin w Chinach jest w tej książce przedstawiona w wyjątkowo odstręczający sposób). Ameryka reaguje na to wydarzenie bardzo gwałtownie - do tego stopnia, że Chinom grozi zapaść gospodarcza na wielką skalę. Sankcje, bojkot Chińskich wyrobów, wycofywanie się z kontraktów - bez dopływu dolarów gospodarka Kraju Środka obróci się w pył w czasie krótszym niż mrugnięcie oka. Dla Politbiura, które nie rozumie jakim cudem śmierć jednego klechy może spowodować taką palmę w Amerykańskich głowach (przez co nie są w stanie wyciągnąć ręki na zgodę i złagodzić swojego stanowiska), jedynym wyjściem staje się wcielenie w życie planu zajęcia nowoodkrytych złóż ropy i złota. Na Syberii. I nie jest to wcale taki głupi pomysł, bo po tym jak Ameryka i Rosja rozbroiły się nawzajem z broni atomowej i poredukowały siły konwencjonalne, Chiny wyrosły na pierwszą potęgę militarną świata - po prostu zapomniano przy okazji rozbroić i ich. W wyniku czego Chińczycy, jako jedyni, posiadają międzykontynentalne rakiety z głowicami nuklearnymi i nie muszą się zbytnio Ameryką ani Rosją przejmować. Przyznacie, że Ryan ma zdrowo przegwizdane? Ale i tak da radę. Przy pomocy nowoczesnej technologii i techniki oraz grupy komandosów, ramię w ramię z Rosjanami, znowu ocali świat.

Po raz kolejny dostałem świetnie napisaną książkę, z żywą akcją i tak dalej, i tak dalej. Ale w Niedźwiedziu pojawiły się niestety motywy, które mieszkańca byłego Bloku Wschodniego mogą rozśmieszyć do łez. Nieznajomość, ewentualnie wyidealizowanie realiów prowadzi do kilku zabawnych momentów i następującej konstatacji. Panie Clancy - chciałbym podzielać pana wiarę w to, że w Rosyjskim narodzie drzemie duma, że komuniści nie skurwili go do reszty a Stalinowski horror realizowała nieliczna grupka psychopatów. Chciałbym wierzyć, że Rosja może stać się państwem demokratycznym bez zapędów imperialnych. Bardzo chciałbym. Niestety - lektura kilku książek do historii i gazet codziennych nie pozwala mi podzielać pana optymizmu i entuzjazmu. Podobnie jak nie uwierzę w bezkrwawą rewolucję w Chinach. Na Placu Niebiańskiego Spokoju ludzi rozjechano czołgami - dlaczego tym razem miałoby być inaczej? No ale w końcu mogę się co do tych spraw mylić, bo nie jestem fachowcem. Za wyjątkiem tych dwóch rzeczy, reszta weszła mi bezboleśnie. A wróć - zdziwienie moje wywołała również akcja bojowa, w wyniku której wbito w Syberyjską ziemię całą Chińską dywizję pancerną - taka chytra metoda bombardowania, o której nie wiem co sądzić. Ale jako, że nie znam się również na militariach, to muszę uwierzyć autorowi na słowo w to, że jest to wykonalne. I po lekturze tych czterech książek Clancy'ego mogę stwierdzić, że stałem się jego fanem. A przynajmniej fanem nurtu Ryanowego, że się tak niegramotnie wyrażę. Bo oprócz nich przeczytałem kiedyś jeszcze trzy inne kawałki - dwa o supergrupie interwencyjnej Iglica (zabijcie, nie pamiętam tytułów) oraz Power Plays (technothriller przemysłowy, że tak to sobie nazwę). I te mi jakoś nie weszły gdyż za mało w nich było Clancy'ego a za dużo fragmentów podobnych do setek innych książek.

Dobra, kończę kadzić Clancy'emu i przeskakuję na mojego starego faworyta Archera. Tym razem zasiadłem do jego starszej rzeczy, której jakoś nigdy nie miałem okazji przeczytać. Mówię o Córce marnotrawnej. Ale żeby pisać o niej muszę cofnąć się trochę w przeszłość. Być może starsi z was pamiętają stare niedobre czasy dwóch kanałów telewizyjnych. Oglądało się wszystkie filmy, jak leciały a to z tego powodu, że nie bardzo człowiek miał wybór. O wypożyczalniach wideo nie marzyliśmy (w Krasnymstawie były ze 3 magnetowidy), premiery kinowe 5 lat po światowych - koszmar miłośnika X Muzy. W zalewie kupy straszliwej, trafiło się jednakowoż kilka perełek - do jednej z nich zaliczam serial Kane i Abel. Oczywiście na podstawie Archera. Nie wiem jak inni, ja się w nim zakochałem. Dlatego gdy któregoś dnia, po latach, wpadła mi w oczy okładka książki pod tym samym tytułem, nie zastanawiałem się ani sekundy. Nabyłem i wciągnąłem niczym kreskę na imprezie. Jest sens streszczać? Ktoś tego nie zna? No to będę złośliwy - jak nie zna, to niech koniecznie pozna, bo warto. Napisane w najlepszym Archerowskim stylu z tradycyjnie zaskakująco-wzruszającym zakończeniem wchodzi niczym dobry koniak. I pamiętajcie - to jest pierwsza część trylogii, w związku z czym sugeruję zacząć właśnie od Kane i Abla. Córka marnotrawna jest częściowo kontynuacją a częściowo powtórzeniem kawałka pierwszej części. Ale powtórzeniem z punktu widzenia córki Abla - Florentyny Rosnovsky. Otrzymujemy więc jakby inną wersję znanej nam już historii (dlatego nie zaczynajcie od Córki) oraz ciąg dalszy. Nie mniej ciekawy, chociaż słabszy od K&A.

I znowu staję przed dylematem - zdradzać dlaczego słabszy i opowiadać o tym, co w książce (psując lekturę) czy ściągnąć na głowę zarzut powierzchowności i płytkości 'recenzji' (ludzie - to nie recenzje, to co najwyżej rekomendacje Teklaka). Minęło 20 strzałów znikąd. Olśniło - Córka marnotrawna jest słabsza, bo Florentynie prawie wszystko przychodzi bez trudu. Może nie tak - przytrafiają się jej porażki ale w porównaniu z tym, co przeszedł jej ojciec w drodze od nędzy do bogactwa i potęgi, jej kłopoty są w zasadzie drobne. Nie licząc kilku nieuniknionych z punktu widzenia dramaturgii i zegara biologicznego zgonów, reszta jest łatwa, lekka i przyjemna. Dodatkowo Archer chyba bardzo polubił Florentynę - ona jest taka miła, kochana i nieskazitelna, że momentami zęby bolą. No druga księżna Diana ale bez skandali - to dla mnie było nieco za wiele. Zbyt duży to kontrast z ojcem, który momenty szlachetności przeplatał coraz częstszymi aktami małostkowości, podłości i małości. Przez co jest mi bliższy. Bo bardziej ludzki.

Powiem więc tak - Kane i Abel to dla mnie lektura obowiązkowa. Córka marnotrawna jako pozycja samodzielna wypada przyzwoicie ale nie sposób uniknąć zestawienia i porównań z K&A. W tej konkurencji niestety poległa. Ale i tak warto sprawdzić jak dalej potoczyły się jej losy. Pomimo tego cukru. I happy endu. I w ogóle.

Z kronikarskiego obowiązku wspomnę o niby trzeciej części, to znaczy o Czy powiemy pani prezydent. Zwykły kryminał o tym jak to zły lobbysta i niedobry senator chcą zastrzelić panią prezydent. A dzielny agent im w tym przeszkodzi. Napisałem 'niby trzecia część', bo z poprzednimi dwiema ma wspólny tylko jeden punkt - Florentynę Rosnovsky. A i to występującą w kilku scenach. Spadek formy i chyba próba odcięcia kuponów od popularności poprzedniczek. Dodam, że próba kompletnie nieudana - można sobie oszczędzić. Stwierdzam to jednakowoż dopiero po drugim czytaniu (powtórzyłem sobie całość na okoliczność Córki) bo tak mi się jakoś w pamięci kołacze, że po pierwszym razie nawet mi się to podobało. Pewnie dawno to czytałem.

No i widzicie - nie pisałem ze 3 miesiące, przez ten czas przeorałem się przez tonę książek a nie bardzo wiem o czym wam jeszcze napisać. A nie, już wiem. Być może pamiętacie moje zachwyty nad Pożeglować do Sarancjum. Otóż spieszę donieść, że czas jakiś temu wyszła w końcu wyczekiwana część druga czyli Władca Cesarzy. O ile Pożeglować zwaliło mnie z nóg, to Władca wdeptał mnie w pył hipodromu. Z niechęcią używam słowa 'genialny' ale do tej książki pasuje ono jak ulał. Zacznę od jedynej jej wady, której, co warto zaznaczyć, ja nie zauważyłem. Nie, nie bełkoczę. Cytuję kilka znajomych osób, które czytały Władcę zarówno w oryginale, jak i w tłumaczeniu - dominuje opinia, że Kay napisał ją przepięknym językiem, który niestety nie przeniósł się równie pięknie na Polski. Jako rzekłem - oryginału nie znam i zaczynam tego żałować, bo skoro to co przeczytałem w naszym wydaniu jest słabsze od niego, to Kay napisał go chyba językiem aniołów.

Dobra, teraz plusy. Cała reszta, nawet cena umiarkowana (29,70 po rabacie na Koszykach). A poważniej? To samo co w Pożeglować tylko bardziej. Ja tam się nie będę rozpisywał, bo w przypadku takich pozycji wyrozumowanie tego przychodzi mi z pewnym trudem - ciężej pisze mi się o książce, która mną wstrząsa (pewnie dlatego nigdy nie napiszę o Mistrzu i Małgorzacie), niż o takiej, która mi się zwyczajnie podoba. Albo uwierzycie na słowo (i stwierdzicie, że to były bardzo dobrze wydane pieniądze) i kupicie obie części albo sobie darujecie (odbierając sobie możliwość obcowania z kawałkiem wielkiej literatury). A najlepiej poszukajcie sobie fachowych recenzji i przekonajcie się sami o co chodzi.

Po kilku latach od premiery zasiadłem w końcu do hita wydawniczego - chciałem się przekonać skąd zachwyty. Myślę o Dzienniku Bridget Jones. Auć. To było traumatyczne. Żeby chociaż śmieszne. Niestety - to nie mój rodzaj humoru. Owszem, lubię się czasem pośmiać z ludzi wyjątkowo nierozgarniętych ale w rozsądnych dawkach. A tutaj mamy dużo stron porażających wręcz głupotą. Ileż to ja się nasłuchałem - jakie to prawdziwe, ile rzeczy się można o kobietach dowiedzieć. Et cerata, et cerata. Kija tam się można dowiedzieć. A wróć - można się dowiedzieć co następuje: kobiety są stworzeniami wyjątkowo tępymi, nieracjonalnymi, kierującymi się emocjami (równocześnie będąc emocjonalnie rozchwianymi - taki paradoks) a nie chłodną kalkulacją, niezdecydowanymi, histerycznymi, wiecznie niezadowolonymi ze swojego wyglądu i ogólnej kondycji życiowej (nie mam chłopaka a jak już jakiegoś znajdę, to okazuje się być dupkiem, mieszkanie za małe, nie mam się w co ubrać, gdzie jest moja kredka do ust i mascara i tak dalej). Owszem, znam kilka takich pań ale bez przesady. A Bridget zdaje się uosabiać to, co w kobietach najgorsze. Wróć, może nie najgorsze. Wszystko to, co powoduje to, że faceci postrzegają kobiety tak a nie inaczej. Trochę mi się ulało ale nie mogłem się powstrzymać. Durnota głównej bohaterki mnie porażała od strony pierwszej do ostatniej. I zastanawiam się skąd głosy, że da się ją polubić. Nie wiem, może tą filmową. Bo ta z książki odstręczała mnie maksymalnie. Czy może mi ktoś polecić książkę o kobietach, która będzie prawdziwa a przy okazji mądra, piękna, śmieszna? Bo Dziennik to według mnie wielka furmanka nawozu.

Dobra, skoro już weszliśmy na tereny grząskie, to pociągnę z buta jeszcze dwa odpady toksyczne. Oba popełnił pan Masterton, z którym mieliście już okazję się poznać w poprzednich odcinkach. Tym razem przeczytałem Zaklętych i Podpalaczy ludzi. Jedno gorsze od drugiego. Pensjonariusze zakładu dla psychicznie chorych morderców, gwałcicieli i innej ludzkiej trwohydy znaleźli metodę jak opuścić ciała i przenieść się w mury szpitala. A następnie jak sobie wędrować po jakichś pradawnych liniach mocy. Po co ja właściwie te głupoty piszę, to nie wiem. Użas straszliwy a do końca dobrnąłem jakimś cudem, podobnym do tego w Kanie Galilejskiej. Podpalacze ludzi są jeszcze durniejsi - członkowie sekty leją na siebie gazolinę i goreją płomieniście niczym krzak Mojżeszowi objawiony po to, by odrodzić się w formie przejściowej. Ich celem jest byt absolutny - taka rasa panów. Zresztą fachowców od rasy panów też w to zamieszano. Durnota do potęgi entej. Aż się chce zakrzyknąć - Graham, do kurwy nędzy, toż kiedyś pisałeś takie sympatyczne horrory. Skąd teraz ta fala gówna? Ja już nawet nie narzekam, że nie straszą (no dobra - jak ktoś się boi werystycznych opisów szlachtowania ludzi, to straszą). Trudno, spadek formy. Ale na dodatek są tak nudne, że można przy nich ciąć komara. Zasypiać przy horrorze - czyż to nie zabawne? Oba te tytuły odradzam - nie tykajcie ich nawet trzymetrowym kijem. Szkoda czasu - wystarczy, że ja straciłem kilkanaście godzin życia, dzięki czemu wy możecie tego uniknąć.

Mam problem - nie wiem o czym jeszcze mógłbym napisać, bo tytuły wyleciały mi z głowy i wrócić nie chcą. Idę zerknąć na półkę i zaraz wracam. Wróciłem. Są jeszcze cztery nowe rzeczy ale wiem skąd problem - to był właściwie głównie festiwal powtórek. Lecimy więc z nowościami. Najpierw Arturo Perez-Reverte, znajomość z którym zacząłem od Terytorium Komanczów. Niewesoła historia korespondentów wojennych (Jugosławia w ogniu), którzy uparli się, że sfilmują wysadzany most. Oczekiwanie na wybuch autor przetyka nam kulisami pracy tej grupy zawodowej. Z początku jest to zajmujące, ciekawe, wstrząsające i poruszające nawet. Niestety - przy trzydziestej historyjce, typu: ledwo przyjechał a dostał zabłąkaną kulę albo już miał wyjeżdżać a kupił odłamek w potylicę, staje się to najzwyczajniej nużące. Gdyby zrobić z tego dłuższe opowiadanie, miałoby to moc. Niestety, autor chciał chyba upchnąć za dużo i wyszła mu rzecz za długa. Aczkolwiek posiadająca pewien walor poznawczy i jako taka warta waszej uwagi. Przy okazji - nie wiem do końca dlaczego ale Terytorium bardzo mnie przybiło. Może dlatego sięgnijcie po nią tylko gdy będziecie mieli nastrój.

Potem przyszedł czas na Szachownicę Flamandzką. Rzecz zapowiada się kapitalnie - na obrazie Partia Szachów pędzla Pietera van Huys jest zaszyfrowane rozwiązanie zagadki morderstwa sprzed 500 lat. Zagadkę próbuje rozwikłać nasza bohaterka Julia - młoda konserwatorka sztuki. Problem z akademickiego przeradza się w bardzo życiowy w momencie, w którym pada pierwszy trup i okazuje się, że zły człowiek odgrywa partię szachów z obrazu po raz wtóry. Im większe postępy w odzieraniu obrazu z jego tajemnic, tym więcej przyjaciół i znajomych Julii żegna się z życiem w cyrkumstancjach nad wyraz wydumanych. Początkowo bardzo mi się to podobało - mnóstwo smaczków z dziedziny malarstwa i szachów. Zdawałoby się niezła historia kryminalna. Klimat mistyczny (nie wiem dlaczego ale przez pół książki miałem skojarzenia z grą przygodową Broken Sword) i erudycyjny - moim absolutnym faworytem jest najlepszy przyjaciel bohaterki antykwariusz-gej, bardzo ładnie skrojona postać. A potem zaczyna być niefajnie. Ślimaczy się toto, kolejne trupy przyjmujemy z coraz mniejszym przejęciem i czekamy finału iście Szekspirowskiego - na scenie zostaje sufler bo reszta zeszła gwałtownie z tego łez padołu. A jak się okazuje, że zabijał ogrodnik, to wszystkim jest przykro. Zwłaszcza czytelnikowi. Skrócić to o 100 stron, ograniczyć ględzenie w drugiej części książki, oszczędzić sobie kilku niepotrzebnych scen i byłoby fajnie. A tak? Za długie, rozwleczone przez co cierpi tempo akcji i ogólnie jakieś takie nie do końca satysfakcjonujące. Dla smaczków i erudycyjnego farszu można to przeczytać, jako historia kryminalna podobało mi się to średnio. Znowu - zdecydujcie sami.

Nowy (już nie taki nowy) Pratchett jest na rynku - Wiedźmikołaj. Jak już pewnie wiecie nie podejmuję się streszczania akcji powieści PTerry'ego więc tym razem też tego nie uczynię. Podobało mi się - takich rozważań okołoświątecznych dawno nie widziałem (a może i nigdy) przez co rzecz wciągnąłem w kilka godzin z dużą satysfakcją. Kolejna książka, która potwierdza tezę, że z wiekiem Terry staje się bardziej dowcipnym filozofem a mniej gagowym dowcipnisiem.

Na koniec książka, o której zastanawiałem się czy w ogóle pisać bo zdewastowała mnie straszliwie. Być może niektórzy kojarzą jak po lekturze Przygody z owcą pióra Murakamiego miałem zasiąść do jego kolejnych pozycji. I zasiadłem, murwa w kadź. Z dużym entuzjazmem zabrałem się za Na południe od granicy, na zachód od słońca. Pomny wskazówek postanowiłem się Murakamim delektować, płynąć powoli zgodnie z jego rytmem. No i się podelektowałem. Oraz popływałem. Jakieś 2 dni. Dlaczego to jest tak przeraźliwie i rozdzierająco smutne a na dodatek nie pozwala się od siebie oderwać? O takiej książce nie można powiedzieć, że się podobała. Nie można powiedzieć, że przeczytało się ją z przyjemnością. Naprawdę, nie ma niczego przyjemnego w patroszeniu swojej jaźni przy pomocy słów napisanych przez człowieka Zza Wody. Polecam ją każdemu ale sam już do niej raczej nie wrócę. Za bardzo mnie wytarzała po ziemi. Broń Boże nie czytajcie jej w autobusie bo narazicie się na nieprzychylne reakcje współpasażerów. Tylko w domu, wieczorem, przy szklance ulubionego napoju, w samotności, w ciszy, zanurzcie się w te słowa. I powolutku, po kilkanaście stron dziennie. Nie łykajcie tego na raz, jak ja to zrobiłem. Dajcie mu się pokołysać.

A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że Murakami napisał banalną historyjkę w sumie. On kochał ją a ona jego. Dawno temu. Potem ich drogi się rozeszły. Teraz on ma rodzinę i czasami o niej myśli. Przypadkiem ich drogi się schodzą ponownie. Nie wiedzą jak sobie z tym poradzić. Coś w końcu wymyślają. Koniec. Takimi kawałkami Hollywood raczy nas raz na tydzień. A ten pieprzony magik wziął tą prostą historię i zrobił z tego coś innego. To już nie o umiejętne obracanie piórem chodzi. To naprawdę trąca magią. I ja się tej magii poddaję. Aczkolwiek jest to poddanie masochistyczne. Już tłumaczę. Po przewróceniu ostatniej strony wziąłem sobie jakąś lekką, łatwą i przyjemną 'odtrutkę' i już po kilku tygodniach byłem gotów do zmierzenia się z kolejną książką pana Murakamiego - Sputnik Sweetheart. Odpadłem w okolicach 50 strony. Po miesiącu rekonwalescencji wziąłem się za Kroniki Ptaka-nakręcacza. Czytam to od bodajże trzech tygodni i jestem w okolicach 60 strony. Plan jest taki, że po świętach wracam do Sputnik a w lutym ponownie spróbuję Ptaka-nakręcacza. Bo jak czytam, to boli ale ciągnie niczym narkomana do heroiny.

No, jeżeli przebrnęliście przez ten mętny i emocjonalny wywód i nie wiecie o co chodzi, to ja wam to teraz w krótkich słowach wytłumaczę. Murakami jest świetny. Chociaż być może z moich z nim zmagań wcale to nie wynika. Polecam bardzo.

A teraz pozwolę sobie skreślić kilka zdań o jednej z książek powtórzonych gdyż uważam ją za świetny kawałek rozrywkowej prozy rewolwerowej, którą po prostu lubię. Na początek mały kwiz skrzyżowany z bonusem, będzie cytat: 'Akcja książki toczy się po trzeciej wojnie światowej. Wojnę przeżywa zaledwie garstka ludzi. Podzieleni oni są na kilka kategorii: żołnierze okrągłego stołu, zwykli żołnierze i cywile. Są jeszcze teutonowie. Nikt nie wie kim są i skąd się wzięli. Zabijają wszystko co żyje bez względu na wiek, płeć i kolor skóry. Jest to książka o ludziach niezłomnych, dążących do celu mimo ran, zmęczenia i innych przeciwności. Fantastycznie napisana. Gorąco polecam.'

Tak, jest to kolejna część cyklicznego odcinka pt. cytaty upiorne a kwiz polega na odpowiedzi na pytanie: o czym pisał autor? Nie będę was dręczył i trzymał w niepewności - jest to mini-recenzja książki Ja, Gelerth autorstwa Władysława Pasikowskiego. Tak, tego od Psów i Krolla. Popełnił on albowiem również książkę z jakże ukochanego przeze mnie gatunku sf. Och, jak się recenzenci na nim wyżywali - że grafoman, że tak sobie mały Jasiu wyobraża fantastykę, że szajs, kupa i bez sensu. A przy okazji dopieprzyli jego filmom, no bo przecież jak ktoś, kto nakręcił Psy, może napisać coś wartego przeczytania? (w domyśle Psy są jeszcze gorsze). Z tym, że pozwolę sobie postawić taką domorosłą diagnozę: albo nie lubią fantastyki albo zapomnieli, że nie każda napisana książka musi być Hyperionem, Diuną, Człowiekiem z Wysokiego Zamku albo Grą Endera. Niektórzy, o dziwo, piszą książki stricte rozrywkowe. Tam się ma dziać, akcja ma rwać do przodu a czytelnik ma za 20 złotych dostać kilka godzin wytchnienia od pojebanej rzeczywistości. I zasadniczo to biorąc do ręki taką rzecz wiem dokładnie czego się po niej spodziewać. W przypadku Gelertha dostałem nawet więcej niż chciałem.

Najpierw był błysk, potem huk, mnóstwo kurzu i prawie cała ludzkość poszła do piachu. Ci nieliczni, którzy przeżyli są sterylni. Oprócz Teutonów, o których wiemy tylko tyle, że likwidują wszystko co wpadnie im w oko. Aby uniknąć Oka Na Niebie, ludzie przemykają nocą, wpierniczają sowy, świstaki a czasami psa i jest niewesoło. Rzecz jasna homo sapiensi, z właściwą sobie inteligencją przynależną całemu naszemu gatunkowi, miast kupić się w grupy, wspierać i jakoś sobie radzić, łączą się w bandy i wyrzynają się nawzajem. Ale nawet w rzezi musi być hierarchia - nie ziścił się komunistyczny ideał równości panludzkiej. Najwyżej stoją Teutoni ale o nich wiemy tylko tyle, że z równym wzruszeniem, a właściwie jego brakiem, rozwalają słonia jak i noworodka. Nieco niżej są żołnierze, najlepsi z nich dostąpili zaszczytu zasiadania w gronie Żołnierzy Okrągłego Stołu, wśród których pierwszym między równymi jest Art Uhr. Jeszcze niżej są uzbrojeni cywile. A całkiem najniżej są cywile, którzy się nie przystosowali, nie mają broni i są bardziej zwierzyną łowną niż członkami społeczeństwa.

Raz na kilka lat żołnierze wyruszają w świat w poszukiwaniu Monolitu. Ma to być jakoby potężny artefakt, który może uratować ludzkość - żołnierze bardziej cyniczni pytają filozoficznie: a po chuj ją ratować? i mają trochę racji. Żołnierze cyniczni nieco mniej są przekonani, że na Monolicie, po odcyfrowaniu mistycznych znaków, znajdą napis AS ROMA ŻYDY albo A TERAZ POCAŁUJTA W DUPĘ WÓJTA. Ogólnie rzecz biorąc, żołnierze stanowią dosyć barwną grupkę, zabijanie nie podnosi im tętna a co najwyżej obniża poziom adrenaliny i nie są osobnikami, z którymi chcielibyśmy mieć kiedykolwiek do czynienia. Noszą wdzięczne ksywy typu Murder, Old Death, Killing Joke, Lancet, Kapitan Blood, Ivan Groźny czy Maltanese Falcon. Najbarwniejszą postacią jest niewątpliwie pan Oczy Marylin Monroe - brak dolnej żuchwy, metalowy kołnierz na szyi a na czole wytatuowana hostia. Ulubionym zajęciem jest wyłupianie oczu tych cywili, którzy ośmielili się spojrzeć w jego. Poza tym zna kilka innych sztuczek, o których nie będę się rozpisywał, bo może akurat spożywacie a nie chcę czytać w mailu skarg, że ciężko było klawiaturę domyć. Zdarzają się też żołnierze o normalnych imionach: Duncan (ten Duncan to był nie byle kto), Żejlko Bebek (radzę nie żartować z jego imienia) i narrator - Rah. V. Gelerth. Dużo się strzela, szlachtuje, masakruje i pacyfikuje, akcja jest wartka i książkę łyka się w kilka godzin. I do tego jest śmieszna. Zwłaszcza śmieszą rany, zmęczenie i inne przeciwności.

A teraz porzucę zgrywny ton i powiem dlaczego lubię Gelertha. Powód pierwszy już podałem - jest to świetna literatura rewolwerowa. To raz. Dzieje się dużo, szybko i ciekawie, chociaż nie zawsze w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem, prawdopodobieństwem i prawami fizyki. Bardzo ładne opisy sprawności żołnierskiej. Wybuchy. Alpy obrócone w perzynę. A przede wszystkim to, w czym Pasikowski się lubuje. On, ona i on. Prawdziwa, twarda, czasami chropawa męska przyjaźń. I prawdziwa miłość do kobiety, która wyjątkowo nie jest tym razem dziwką dającą wszystkim dokoła. Jakkolwiek pompatycznie by to nie zabrzmiało, jest to kawałek o braterstwie (nie tylko broni), honorze i braniu się za rzeczy pozornie beznadziejne. To jest o tym, że dobrze jest mieć na kogo liczyć w sytuacji gdy tej drugiej osobie jest tak dobrze i wygodnie, że może powiedzieć: a idź w diabły. To jest o tym, że dobrze jest mieć kogoś, kto osłoni ci plecy. To jest o prostych rzeczach, które tak trudno czasami w życiu znaleźć. Jasne - wielu napisało o tym lepiej. Ale to nie znaczy, że Pasikowski napisał o tym źle. A że fabuła naiwna i bezsensowna? To się ma przy okazji dobrze czytać, i z tego zadania autor uważam wybrnął dobrze. Pamiętacie jak przy okazji Wagnerowskiego Kane'a pisałem o prostych rzeczach, do których tęskni facet? Gelerth jest właśnie o tym. Nie dajcie się zwariować jajogłowym, dla których wartościowa literatura kończy się na Prouście i Dostojewskim. Czasami trzeba przeczytać o tych prostych, najważniejszych rzeczach w książce, która mówi o nich właśnie w prosty sposób. Zupełnie o tym samym były Kolory sztandarów Kołodziejczaka - uważam je za jedną z najlepszych Polskich książek sf, jakie kiedykolwiek napisano. Z tym, że u Kołodziejczaka dodatkowo było mnóstwo o patriotyzmie i o przeciwstawianiu się zwykłemu skurwielstwu i mendowatości, przez co Kolory są 10 razy mocniejsze od Gelertha. Kiedyś może o nich napiszę, bo to ważna dla mnie książka. Dobra, bo się tak jakoś patetycznie zrobiło. Sięgnijcie kiedyś po Gelertha, mam nadzieję, że nie pożałujecie. I mam wrażenie, że bardziej będzie się to podobało facetom niż paniom aczkolwiek mogę się mylić. A już całkiem po cichu liczę na to, że Pasikowski skombinuje jakoś pieniążki i uda mu się przenieść ją na ekran. Byłoby fajnie.

Dobra, późno się zrobiło i o filmach już napisać nie dam rady ale co się odwlecze i tak dalej. Następnym razem będzie bardziej multimedialnie. Do poczytania.

Wróć do głównej