18-11

Kurde, powoli męczącym staje się pisanie raz na miesiąc i rytualne rozpoczynanie nowego odcinka spostrzeżeń na temat przeczytanych książek frazą: 'Dawnośmy się nie widzieli, trochę książek przeczytałem w tym czasie i nie mieszkając atakuję, bo... (i tutaj jakieś wymówki)'. No ale jest jak jest - pocieszam i krzepię się myślą, że może od grudnia sytuacja znormalnieje i będę mógł pisywać częściej.

A teraz, skoro słowo się rzekło, padnie nieśmiertelna fraza - dawno nic nie wrzucałem więc niniejszym to czynię. Po kolei.

Na początek będzie King. Znowu mnie ogarnął Koszykowy szał zakupów i, nie bacząc na trzeszczący budżet, wyłożyłem kilka złotych na zakup dwóch rzeczy tegoż. Po raz kolejny były repetytoria ale jako, że ponowna lektura dotyczyła dobrych książek, to pozwolę sobie kilka słów skreślić.

Na pierwszy ogień pójdzie wspomniana przeze mnie kilka odcinków temu 'Nocna zmiana', którą pozwoliłem sobie nazwać najlepszym zbiorem opowiadań, jakie wyszły spod pióra Kinga. Ich ponowna lektura po 10 latach (a więc już po przeczytaniu prawie wszystkiego, co Król napisał) zmusza mnie do lekkiego zweryfikowania mojego zdania na temat owego zbiorku. 'Nocna zmiana' nadal pozostaje na topie pisarskich dokonań Kinga ale wrażenie po lekturze dalekie jest euforii, jaka towarzyszyła mi przy pierwszym czytaniu. Powody są dosyć prozaiczne - 10 lat temu z rzeczy Kinga zaliczyłem Carrie, Lśnienie, Miasteczko Salem i Misery (jeżeli pamięć mnie nie zawodzi). Dość powiedzieć, że znałem jego sztandarowe rzeczy ale do kompletu wiele mi brakowało. Po dekadzie znam już prawie wszystkie jego książki i mogę na Nocną Zmianę spojrzeć z nieco innej perspektywy. A perspektywa jest taka - NZ jest bardzo dobrą rzeczą na rozpoczęcie przygody z pisarstwem Króla. Czytana jako -nasta albo -dziesiąta rzecz z kolei może już nie być tak dobra, bo przecież wszystko z niej albo przeczytaliśmy gdzieś indziej albo obejrzeliśmy w kinie - pobieżne rachunki wykazały, że spośród 20 opowiadań zawartych w zbiorze, 6 zostało sfilmowanych. Zacny to wynik i niewielu pisarzy może się takimi osiągnięciami poszczycić (pamiętajmy, że mówimy o opowiadaniach a nie o powieściach, bo to zupełnie inna para kaloszy). Dyskutować możemy o poziomie owych adaptacji/ekranizacji ale cyfra jest cyfra. A teraz zakończę ten słowotok i przejdę do opowiadań wypełniających zbiór.

Co tu dużo mówić - King ma głowę pełną pomysłów, to raz. Potrafi je przelać na papier w sposób wzbudzający wściekłą zazdrość grafomanów mojego pokroju - to dwa. Człowiek aż się dusi z bezsilnej złości mając świadomość, że choćby nie wie jak się wytężał, to nie wyprodukuje słów składających się w idealne zdania. Nie wyprodukuje zdań tworzących świetne akapity. I nigdy nie wyprodukuje cudownych akapitów składających się na genialne opowieści. Chyba się powtarzam ale powtórzę - siłą opowieści Kinga nie jest moim zdaniem pomysł, bo większość jego pomysłów wałkuje zbliżony schemat Pisarza zmagającego się z Nieznanym (wybaczcie trywializację ale wiecie chyba o co chodzi).

No bo wydłubmy z jego najlepszych rzeczy pestkę pomysłu. Christine - zakompleksiony chłopak sprawia sobie bajerancką brykę, zamienia się w równiachę, samochód okazuje się być żywą istotą podobną wampirom, koniec. Carrie - zakompleksiona dziewczynka odkrywa w sobie supermoce (telekinezę) i sprawia krwawą łaźnię swoim ciemiężycielom. Miasteczko Salem - do Salem przybywa wampir, przemienia większość jego mieszkańców w Nieumarłych, odpór daje im Pisarz i Mały Chłopiec, pożar, koniec. Lśnienie - Pisarz z problemem alkoholowym jedzie wraz z rodziną do hotelu Panorama, którym ma się przez zimę zaopiekować. Hotel jest nawiedzony, Pisarzowi odbija palma w efekcie czego mamy najstraszniejszą scenę w horrorach czyli Jacka Nicholsona szalejącego z siekierą. To - z kosmosu przyleciało coś niefajnego, co zabija dzieci. Tylko dzieci to widzą i tylko dzieci mogą To pokonać. Pokonują. 20 lat później pokonują po raz kolejny, koniec.

I mógłbym tak przejechać się przez 95% książek Kinga. Albowiem jego siła i moc polegają nie na wymyślaniu nowych i odkrywczych fabuł ale na tym, że on potrafi te nieskomplikowane historie opowiedzieć w tak zachwycający i skuwający uwagę czytelnika sposób, że czapki z głów. Dla mnie jest to jeden z najlepszych alchemików słowa jakich ludzka rasa wydała. A w opowiadaniach, które są formą literacką wymagającą największego kunsztu (pewnie nie tylko ja podzielam ten pogląd) Mistrz sprawia się genialnie. Nie inaczej jest z opowiadaniami pomieszczonymi w NZ.

Znowu mamy prawdziwy misz-masz tematów. W 'Doli Jeruzalem' King po raz kolejny składa hołd Lovecraftowi i jego mitologii. Cmentarna szychta (sfilmowana w sposób urągający inteligencji widza) to opowieść o niewesołej doli robotników oczyszczających piwnice fabryki ze szczurów. Osobom nie przepadającym za tymi włochatymi sukinsynami lektura dostarczy fest dreszcza. Nocny przypływ przenosi nas w świat Bastionu - krótka impresja na temat grupki młodych ludzi, którzy przeżyli epidemię Kapitana Tripsa. Krwiste, mocne i konkretne. Jestem bramą porusza problem kontaktu między rasą ludzką a Obcymi. To akurat opowiadanie przyjąłem bez emocji, bo podobnych kawałków połknąłem setki. Temat ten jest albowiem konikiem wielu pisarzy sf i wielu pisarzy sf napisało o tym lepiej.

Magiel (sfilmowane) - historia magla opętanego przez demona. Napisana z dużą dozą czarnego humoru opowieść horrorowo-detektywistyczna. Osobiście bardzo mi podeszło, czego niestety nie mogę powiedzieć o filmie, który był kupą straszną. Czarny Lud - King bierze na warsztat znaną dziecięcą historyjkę i opowiada ją po swojemu. Zgrabnie napisane ale przewidywalne niemalże do bólu. Szara materia - znowu motyw inwazji obcych. Czytając to opowiadanie miałem przed oczami Łowcę Snów i mam wrażenie, że jakiś skrawek pomysłu King z opowiadania wziął i wplótł w fabułę Łowcy. Przyjemne aczkolwiek również przewidywalne. Pole walki to bardzo miła humoreska o płatnym mordercy, któremu przyszło się w końcu zmierzyć z przedziwnym przeciwnikiem, który miał 20 cm wzrostu ale wcale nie był przez to przeciwnikiem łatwym. Ciężarówki - coś przefrunęło nad Ziemią i samochody uzyskały świadomość w wyniku czego na ludzkość przyszły ciężkie termina. I znowu zgrabnie napisane opowiadanie na jeden z najbardziej wyświechtanych przez sf tematów. Warto również wspomnieć o tym, że owo opowiadanie zostało sfilmowane a reżyserem był sam Stephen King - tytuł oryginału Maximum Overdrive, miałem przyjemność to oglądać i szczerze odradzam. Zresztą sam reżyser określa ów film w wielce mówiący sposób: 'wonderfully moronic movie'. Podpisuję się pod tym obiema rękami.

Czasami wracają - nauczyciel rozpoczyna pracę w nowej szkole i pewnego dnia ożywają upiory z jego przeszłości. Dosłownie. Solidna rzecz, całkiem zgrabnie sfilmowana (ale ja jestem mutant i przyjmę wszystko, dlatego moich uwag na temat ekranizacji Kinga nie traktujcie w kategoriach wyroczni). Truskawkowa wiosna to kawałek o psychopatycznym mordercy terroryzującym studencki campus. W sumie nie jest to najgorsze ale znowu boleśnie przewidywalne. Gzyms (sfilmowany) - do czego jest w stanie posunąć się człowiek aby uratować życie. Podobny temat poruszył King w opowiadaniu Szkoła przetrwania ze zbioru Szkieletowa załoga (chociaż tam ekstremum było większe) i zrobił to dużo lepiej. To między innymi pozwala zrozumieć dlaczego NZ smakuje lepiej czytana przed innymi kawałkami Króla. Kosiarz trawy - krótka impresyjka na temat niebezpieczeństw związanych z koszeniem zarośniętego ogródka. Zupełnie nie wiem dlaczego niektórzy twierdzą, że na podstawie tego opowiadania zrobiono Kosiarza umysłów. Nie wierzcie im bo to łeż straszliwy.

Wiem czego ci potrzeba to bardzo dobra historia o voodoo, fascynacji, chorobliwej miłości i uzależnieniu od drugiej osoby. Bardzo mi się spodobało chociaż uważam, że King mógł sobie darować końcówkę albo zagrać ją inaczej. Dzieci kukurydzy - młode małżeństwo i opuszczone miasteczko Gatlin. Chyba każdy widział film więc kojarzy historię o Tym, Który Przechadza Się Nad Łanami. Bardzo dobry kawałek na dodatek okraszony jednym z najlepszych dialogów, jakie u Kinga czytałem. Będzie cytat: - Słuchaj, gdzie my właściwie jesteśmy? - W Nebrasce. - Wiem, Burt. Wiem, że jesteśmy w Nebrasce. Ale gdzie dokładnie, do cholery, jesteśmy? Choćbym się wspiął na wyżyny grafomanii, to nigdy czegoś równie mocnego nie wymyślę, cholera jasna. Człowiek który kochał kwiaty to króciutki kawałek o pewnym niesympatycznym młodzieńcu. Bez uniesień. Ktoś na drodze przenosi nas w okolice Salem a więc będziemy mieć wampiry. I znowu - jak ktoś czytał Miasteczko Salem, to całą historię przyjmie na twarz bez zaskoczeń i suspensu. Na świeżo może przyśpieszyć tętno. Kobieta na sali - zero horroru, zero nadnaturalnej grozy. Porusza nas tutaj coś innego - czy możemy skrócić cierpienia śmiertelnie chorej osoby. Którą jest nasza matka. Bez zadęcia, w swoim najlepszym stylu. Wzruszyłem się. Autentycznie.

I na koniec dwie perełki ozdabiające ten zbiór - powiadam, dla nich warto wydać 34 złote. Pierwsza to Quitters, Inc. i ten kawałek chciałbym zadedykować wszystkim nałogowym palaczom mającym problem z rzuceniem palenia raz na zawsze. Główny bohater jest dotknięty straszną chorobą nikotynizmu i pewnego dnia dostaje od znajomego wizytówkę tytułowej firmy. Nie do końca jest przekonany do tego rzucania palenia ale zgadza się na rozpoczęcie kuracji nie wiedząc, że za każdego dymka przyjdzie mu srogo zapłacić. Quitters albowiem jest firmą bardzo pragmatyczną i interesuje ją tylko i wyłącznie skuteczność kuracji. I te ich metody. Cudowne opowiadanie, mogę je czytać w kółko i w kółko. Absolutna rewelacja. I teraz napiszę coś, co mam nadzieję, wydawca mi wybaczy. Jak znajdę wolną chwilę, to je zeskanuje i wystawię na stronę - jako taki apetajzer, który być może skłoni kogoś do wydania kilku złotych na NZ.

Krótkie streszczenia chciałbym zakończyć najpiękniejszą i najbardziej poruszającą opowieścią w NZ - Ostatni szczebel w drabinie. I teraz właśnie mnie zatkało tak, że nie wiem co napisać. No nie wiem. Weźcie i sami przeczytajcie. Lepszych kawałków King popełnił niewiele. To jest o tym jak bliscy sobie ludzie z czasem się od siebie oddalają.

Rekapitulując - kilka niewypałów, kilka perełek i kilkanaście dobrych oraz bardzo dobrych opowiadań pozwala mi sformułować następującą, odkrywczą myśl: NZ pozostaje najlepszym zbiorem opowiadań Kinga i należy ją przeczytać. Tak, to było mocne. A na poważnie, to z czystym sumieniem polecam.

Na koniec zaś, wsadzę kilka szpilek tłumaczowi (Michał Wroczyński) i pani redaktor (Lucyna Łuczyńska). Uwagi będą natury ogólnej - w otwierającym zbiór Słowie od autora, tłumacz nasadził tyle błędów, że aż się bałem lektury opowiadań (na szczęście moje obawy były bezzasadne). Panie Michale i Pani Lucyno - ogólnie przyjętym tytułem filmu George'a Romero jest Noc żywych trupów a nie Noc żywej śmierci. W Polsce Animal Farm Orwella funkcjonuje z powodzeniem jako Folwark zwierzęcy a nie Farma zwierzęca. The Tell-Tale Heart E.A.Poego dorobiło się Polskiego tytułu - vide klasyczny przekład Leśmiana, który zaszczepił w głowach fanów wersję 'Serce - oskarżycielem'. I jeszcze mi tak dziwnie brzęczy w głowie owa Dola Jeruzalem, która pojawia się raz jako tytuł opowiadania a raz się o niej wspomina (w opowiadaniu Ktoś na drodze) - Jerusalem's (albo Salem's) Lot funkcjonuje jako miasteczko Salem (Jerusalem) i jako takie jest dla każdego czytelnika Kinga rozpoznawalne. Kombinowanie z jakąś Dolą jest moim zdaniem pozbawione sensu.

I na koniec dwa największe moim zdaniem potworki. Rozumiem, że Władca Pierścieni nie jest dla wszystkich lekturą obowiązkową. No ale od niektórych ludzi (zaliczam do nich również tłumaczy) wymagam znajomości kanonu literatury (a przynajmniej takiego poziomu oczytania, który pozwala stwierdzić w którym kościele dzwonią) a więc również i Władcy. Dlatego proszę sobie zakonotować, że zamiast wygibasa w stylu 'Mroczny Lord Mordoru' wystarczy Sauron. I wreszcie grzech najcięższy - według Pana Michała, hobbit Sam walczył z pająkiem Shelobem. Serce mi się zatrzymało i prawie zemdlałem z wrażenia. Konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy skąd wziął się ów pająk i kiedy właściwie Szelobie doszyli penisa (czy co tam pająki mają). Toć w dobie internetu wystarczy otworzyć okno przeglądarki, wpisać Sheloba i już czwarty link od góry powie nam, że Sheloba (i dlaczego właściwie tłumaczowi nie spodobała się forma Marii Skibniewskiej czyli Szeloba?) była pajęczycą. Drobne błędy ale skupione na dwóch stronach wystawiają osobom za nie odpowiedzialnym niezbyt dobre świadectwo. Następnym razem proszę mi się poprawić - ja płacę 34 złote i chcę się bać chorych płodów umysłu Kinga a nie koszmarków translatorskim. Pozostaję z poważaniem.

Alem się rozpisał. Szybko i płynnie przejdziemy do kolejnej pozycji Kinga - Cmętarz zwieżąt. Historia jak to u Króla - Louis Creed dostał pracę w ambulatorium na terenie studenckiego campusu, w związku z czym, wraz z żoną, synkiem, córką i jej ukochanym kotem Churchem przeprowadza się do uroczego domu na dalekiej prowincji w stanie... no jakim? Aha, zgadliście - w stanie Maine. Na początku sielanka z lekkimi zgrzytami a potem małe trzęsienie ziemi. Dnia pewnego żona i dzieci wyjeżdżają, Louis zostaje w domu sam z kotem i zdarza się nieszczęście. Niewdzięczny futrzak olewa michę i idzie zapolować na drugą stronę ulicy. A po drodze trafia go ciężarówka. No i jak tu powiedzieć córce (która zaczyna zadawać niewygodne pytania o śmierć i o to, co się po niej dzieje z człowiekiem) powiedzieć, że Kostucha wskazała palcem na Churcha?

Z pomocą przychodzi sąsiad Louisa - uroczy staruszek Jud Crandall. Pokazuje Louisowi stary indiański cmentarz i każe mu pogrzebać na nim kota. Po kilku dniach Church wraca ale jest wyraźnie odmieniony. Łazi jak skończona fajtłapa, jest dziwnie niezdarny, ma niesympatyczne oczy i śmierdzi. No ale czego oczekiwać od zwierzaka, który wrócił z zaświatów? A potem to już mamy samonakręcającą się spiralę grozy i prawdziwy festiwal ożywieńców.

Powiem szczerze - Cmętarz podczas pierwszego czytania bardzo mi się podobał. Podczas drugiego, trzeciego, czwartego i kolejnego również. Ale ostatni seans z nekropolią Micmaców (tak się ci indianie nazywali) zupełnie nie przypadł mi do gustu. I nie wiem czy to wina nowego tłumaczenia Pauliny Braiter (miałem wrażenie, że Pani Paulina mocuje się ze słowami zamiast dać im płynąć, co mnie zdziwiło bo znam ją z innych tłumaczeń i nigdy nie miałem zastrzeżeń) czy raczej tego, że w końcu rzuciły mi się w oczy głupoty fabuły a na dodatek książka mnie zdenerwowała. Nie wiem - być może nigdy nie znalazłem się w obliczu straty osoby tak bliskiej, że człowiekowi zaćmiewa umysł do tego stopnia, że jest skłonny popełnić największe głupstwo i najobrzydliwszą zbrodnie po to tylko, żeby ten ktoś wrócił między żywych. Wiem, że kiedyś taki moment nastąpi (ludzie nie są wieczni) ale staram się o tym nie myśleć. Cmętarz stawia takie pytania, burzy mój spokój i przez to powoduje irytację. 10 lat temu takie myśli nie zaprzątały mojej głowy. Teraz człowiek jest starszy, pożegnał już kilku bliskich, zetknął się ze śmiercią i odbiera tą pozycję inaczej.

Ale właściwie ja nie o tym. Czy wiedząc, że stworzenia ożywione na Cmętarzu wracają odmienione i naznaczone stygmatem śmierci zdecydowałbym się, mimo wszystko, na pogrzebanie na nim osoby mi bliskiej? Dziecka? Brata? Żony? Rozsądek podpowiada, że nie. Dlatego porażała mnie głupota postępowania Louisa.

Z drugiej strony, czasem emocje brały górę i jednak momentami mu kibicowałem. I tak trwałem w tym rozdarciu przez całe 389 stron. Na dodatek dalej nie wiem co ja bym zrobił w takiej sytuacji. Dlatego od mniej więcej 200 strony lektura dostarczała mi bardziej nerwów niż przyjemności. Owszem - to dalej dobra proza ale jakoś mi tym razem nie podeszła. Może za blisko Zaduszek ją czytałem? Sam nie wiem. A poza tym wystarczyłoby żeby Louis postawił przy tej cholernej drodze płot - wtedy całej tej makabry by nie było. To tak na marginesie. Mimo wszystko polecam. No i last, but not least - w Cmętarzu pada jeden z moich ulubionych tekstów Kinga: 'Gleba męskiego serca jest kamienista'. Krótkie, konkretne, prawdziwe.

Po Kingu będzie trochę lżej - znowu Jeffrey Archer, który tym razem opowiedział historię sklepikarza, który zaczął od straganu z warzywami i owocami a skończył z największym domem handlowym w Londynie. Mowa o 'Prosto jak strzelił'. Fabułę wam już streściłem (nie żartuję) a teraz o tym dlaczego to jest dobra książka. Swoje sagi Archer pisze w stylu zbliżonym do Jamesa Clavella (Shogun, Tai-Pan, Noble House) i ten styl mi bardzo leży. Mnóstwo wątków pobocznych, dobrze nakreślone, chociaż być może zbyt jednowymiarowe (no wiecie - źli są do końca źli, dobrzy są dobrzy, chociaż na szczęście jest kilka bardziej złożonych sylwetek) postaci, wszystko dobrze zbalansowane, kupa smaczków i perełek, historia bohaterów rzucona na 70 lat historii Anglii i świata - to się czyta (640 stron pooooszło jak burza). Rozpisywać się nie będę, bo i za bardzo pisać o czym nie ma - Archer w swoim dobrym stylu i w jeszcze lepszej formie. Polecam.

Wiktor Suworow (prawdziwe nazwisko Władimir Rezun) - pewnie o nim słyszeliście. Według jego słów służył w Specnazie, potem został oficerem GRU (wywiad wojskowy) aż w końcu wybrał wolność i uciekł do Anglików. Do tej pory pozostaje pod opieką służb specjalnych Jej Królewskiej Mości gdyż zaocznie wydany na niego wyrok śmierci nigdy nie został przez Rosyjskie władze uchylony. Dużo szumu narobił takimi książkami jak Akwarium (opisał w niej szczegóły działalności GRU), Specnaz (kulisy Rosyjskich sił specjalnych) czy Żołnierze wolności (śmieszno-straszne historie z Rosyjskiej armii). Potem był jeszcze Lodołamacz (rzecz o tym, jak naprawdę doszło do wybuchu II wojny światowej) i na tej pozycji zakończyłem przygodę z jego twórczością. Z ciekawostek mogę jeszcze powiedzieć, że byłem kiedyś na spotkaniu z Suworowem, które odbyło się na Auli Głównej mojej uczelni (mam jego autograf) i w życiu bym nie powiedział, że ten koleś miał coś wspólnego ze Specnazem albo z GRU - taki skubaniec jest niepozorny. No i miałem też okazję, po raz pierwszy w życiu, obejrzeć na żywo prawdziwych agentów MI6 - duże typy, inteligentne spojrzenia, słuchawki w uszach i garnitury powypychane giwerami. Zupełnie jak na filmach. Ale znowu zbaczam.

Po 7, może 8 latach rozbratu z twórczością Suworowa, sięgnąłem niedawno po Kontrolę. W temacie przerażających rzeczy na temat Związku Radzieckiego, mam za sobą lekturę Archipelagu Gułag i opowiadań Szałamowa. Suworow dokłada kolejną cegiełkę do upiornego obrazu ZSRR pod rządami Stalina i reszty jemu podobnej swołoczy. Powiem szczerze - nie wiem ile w Kontroli jest prawdy historycznej a ile fikcji (mam na myśli tytułowy mechanizm, bo na przykład masowe egzekucje w Gułagu są poza dyskusją) ale mnie ta książka przeraziła. Cytat: 'twórcy materializmu dialektycznego uważali, że socjalizm to kontrola. Mieli rację. Społeczeństwo sprawiedliwości społecznej musi mieć grupę ludzi kontrolujących wszystkie dobra i sprawiedliwie je dzielących. Socjalizm to władza mniejszości, to władza tych, którzy pilnują wspólnego kotła. Tych przy kotle też trzeba kontrolować. I co jakiś czas segregować seriami z automatu...'

I właśnie o tym jest ta książka - o wszechobecnej i wszechwładnej kontroli, której poddany był każdy obywatel ZSRR. Nic człowieka przed nią nie chroniło - ani zasługi, ani przynależność partyjna, ani nawet pozycja w partii. Książka jest cieniutka, ledwie 300 stron w średnim formacie. Ale to było straszne 300 stron. Może nie tak wycieńczające psychicznie jak Archipelag ale bajeczką tego bym nie nazwał. Losy głównej bohaterki, Nastii, są pretekstem do pokazania mechanizmu tworzenia i sprawowania przez Stalina kontroli nad wszystkimi obywatelami. W tle mamy strzelaniny, pościgi, walki frakcyjne, które stanowią sympatyczny farsz fabularny. Ale gdzieś spoza stron książki słychać upiorny chichot ducha Gruzińskiego skurwysyna zaś na granicy pola widzenia możemy momentami dostrzec jego wąs i ironiczny uśmieszek, który zdaje się mówić: wy naprawdę myślicie, że kontrolę wymyślił socjalizm i że wraz z jego śmiercią się skończyła? I cholera, nie sposób nie przyznać mu racji. Mimo kilku naiwnych fragmentów jest to rzecz absolutnie warta uwagi.

A teraz krótki przerywnik i podróż sentymentalna. W ubiegłym tygodniu miałem problemy z zasypianiem i zanim zapadałem w sen, oddawałem się lekturze opowiadań sf pomieszczonych w różnych zbiorach będących w moim posiadaniu. Najdłużej zatrzymałem się przy jednym z nich - Rakietowe szlaki 2. Rzecz znana każdemu szanującemu się fanowi sf ale i niefan (albo fan umiarkowany) przeżyje przy niej kilka miłych chwil. Aldiss, Foster, Brunner, Shaw, Le Guin, Simak, Zelazny, Spinrad czy Sturgeon - trzeba jeszcze jakichś rekomendacji? Absolutny kanon - przy sobocie przejdźcie się po antykwariatach bo rzecz jest warta wysiłku, jaki poświęcimy na jej zdobycie. Jedna z najlepszych antologii opowiadań wydanych nad Wisłą. Koniecznie.

A teraz wsiądę na swojego konika, jakim jest II wojna światowa na morzach i oceanach. Gdy byłem mały, do nieprzytomności zaczytywałem się przygodami Tomka Wilmowskiego, Pana Samochodzika i Winnetou. Ale to było normalne u młodych chłopców, którym przyszło dorastać w Polsce A.D. 1979. Natomiast do tej pory nie jestem w stanie sobie przypomnieć skąd u mnie wzięła się fascynacja II wojną światową ze szczególnym uwzględnieniem wojny na Pacyfiku. Zamiast czytać po raz 10 Niziurskiego czy Nienackiego, ja wolałem katować sczytane do bólu 'Tygrysy' i ekscytować się opisami walk w tak egzotycznych miejscach jak Corregidor, Iwo-Jima, Wake, Guam, Guadalcanal czy Singapur. Płakać mi się chciało gdy pod wodę szedł Hood (wiem, że to z Bismarckiem i nie na Pacyfiku ale mnie ogólnie bitwy morskie kręciły), Repulse, Prince of Wales, Schranhorst (patrz disklajmer przy Hoodzie), Musashi czy Yamato. Kleiło się plastikowe modele, prowadziło zeszyty, w których można było znaleźć opis każdej jednostki pływającej od niszczyciela wzwyż w podziale na państwa posiadające floty. No taki młodzieżowy pierdolec, zwany czasami konikiem lub hobby.

I dlatego właśnie jakiś miesiąc temu ludzie kupujący na Koszykach mogli być świadkiem sceny gdy z radosnym kwikiem rzuciłem się do lady, porwałem z niej książkę, po czym tanecznym kurcgalopkiem popląsałem z nią do kasy. Mowa o pozycji Morze w ogniu autorstwa Jerzego Petrka. Bardzo pokaźne kompendium wiedzy na temat najważniejszych starć na morzach i oceanach podczas drugiej wojny światowej. Dla miłośników tematu rzecz warta uwagi. I tylko dwie szpileczki - całość jest niestety napisana mało porywającym językiem przez co lektura momentami przypomina lekturę przemówień partyjnych. A po drugie, pomimo dobrej szaty graficznej (twarda oprawa, obwoluta, sporo zdjęć i ilustracji), całość drażni. A dlaczego? Kupa literówek i błędów oraz kilka źle podpisanych/wstawionych diagramów może doprowadzić czytelnika do szału. Jako ze mną było. No ale ostatecznie za 15 złotych (minus 10% rabatu) mogę to od biedy wybaczyć.

A na koniec prawdziwa perła czyli nowa powieść Jacka Dukaja 'Inne pieśni'. I tutaj złożę broń i nie będę się rozpisywał gdyż moje zdanie na temat jego prozy znacie. W telegraficznym skrócie - facet jest geniuszem z głową pełną tak nowych pomysłów, że przy lekturze jego książek wszystko z zazdrości opada. Jakby jeszcze poprawił tworzenie dialogów (ludzie tak nie mówią) i zaczął skracać niektóre monstrualnie długie zdania (z pożytkiem dla czytelności wywodu) byłby geniuszem skończonym i kompletnym. Uwielbiam go czytać, bo biorąc jego książkę do ręki mam pewność, że dostanę produkt pełnowartościowy, nowatorski, napakowany pomysłami niczym świąteczny sernik rodzynkami, wymagający ode mnie podczas lektury uwagi i wysiłku, kształcący i... zaczyna to przypominać moje wypracowania z podstawówki więc może skończę. No skubany zachwyca - niech żyje sto lat i tyle samo czasu niech tworzy.

Inne pieśni - kolejny strzał między oczy. Niestety nie znam poglądów starożytnych filozofów na temat natury rzeczy i dopiero z mądrej recenzji dowiedziałem się, że Dukaj konstruuję swój świat w oparciu o filozofię Arystotelesa i podział na Formę i Materię. Ja tam wiem jedno - Jacek po raz kolejny stworzył oszałamiający świat alternatywny, pełen rozbuchanych, barokowych opisów, kreślonych z rozmachem scen. No kurde, bezsilny jestem, zaczynam pisać i najdalej po trzecim zdaniu wjeżdżam w klimaty podręcznika kaowca - tu trzeba krytyka przez duże K a nie subiektywnego i bezkrytycznie zapatrzonego w idola grafomana. Poddaję się, pas. Wykrztuszę tylko na koniec sakramentalne - warto. I to jak warto. A na przyszłość umówmy się tak - jak coś nowego Dukaja przeczytam, to napiszę tylko tytuł powieści/opowiadania, autora i wszystko będzie jasne. No, chyba że przytrafi się Jackowi niewypał ale w to jakoś nie wierzę. Najlepiej wydane w tym roku 33 złote (minus 10% rabatu).

Aha, Czarne oceany Dukaja znowu sobie powtórzyłem. Zgadnijcie co? Tak jest - też warto.

A na koniec krótko o kilku filmach, które ostatnio miałem przyjemność (a właściwie to chyba nieprzyjemność) oglądać. Kilka akapitów wstecz napisałem takie zdanie: ja jestem mutant i przyjmę wszystko. Jest to cytat mojej koleżanki i w odniesieniu do horrorów jest jak znalazł. Ja jestem w stanie najgorsze gówno przyjąć przez oczy - z kina nie wyjdę, magnetowidu nie wyłączę, bestplayera nie zamknę. Jakoś upodobałem i ukochałem sobie ten gatunek i cały czas liczę na to, że filmowcy zafundują mi powtórkę w stylu It, Lśnienia czy W paszczy szaleństwa. No i tak oglądam sobie nowe produkty Hollywood i czekam. I czekam. I czekam. Pajęczyny mnie porastają, wzrok się psuje, mózg wypłaszcza, kołek do zawieszania niewiary trzaska a resztki krytycyzmu wyją 'Litości!'. No i ostatnio sobie zafundowałem mini-maraton, podczas którego przyjąłem godnie na twarz dwa gnioty upiorne. Pierwszym był Freddy vs Jason a drugim Jeepers Creepers II.

Freddy vs Jason to gówno tak straszne, że aż plomby strzelają. Jeżeli miałbym znaleźć jakieś dobre punkty tego filmu, to oba siedzą tam. Znaczy w tytule. Freddy Krueger i Jason Voorhees to ikony kina grozy. Pierwszy szalał w snach nastolatków w cyklu Koszmar z ulicy Wiązów, drugi szlachtował nastolatków maczetą w kolejnych częściach Piątku trzynastego. Freddy - cyniczny, obdarzony diabolicznym poczuciem humoru koleś, z twarzą przypominającą pizzę, odziany w wieśniacki sweter, kowbojski kapelusik i straszący ostrzami przymocowanymi do palców. W kolejnych odcinkach Koszmaru rezał bardzo pomysłowo, i co tu dużo mówić - zabawnie, tłumy młodych ludzi, pod koniec ginął po to, by w kolejnym odcinku się odrodzić.

Jason to ponaddwumetrowe monstrum odziane w maskę hokejową i uzbrojone w maczetę. Swoje ofiary zabija bez słowa ale zawsze maksymalnie brutalnie. Obaj nie są więc bohaterami, o których chcielibyśmy opowiedzieć swojemu dziecku przed snem. Obaj też stali się ikonami horroru i idolami fanów tego gatunku filmowego. Nic więc dziwnego, że twórcy starają się wycisnąć z nas ile się tylko da i trzaskają kolejne części, mające ostatnio z pierwowzorem wspólnych tylko tytułowych psychopatów.

Naturalną koleją rzeczy było w tym dojeniu fanów pójście o krok dalej. No i ktoś wpadł na pomysł, że superkulersko by było jakby Jason i Freddy razem zaszaleli na ekranie. No i zaszaleli, kurwa ich mać (pardon my french ale nóż mi się w kieszeni otwiera na wspomnienie tej sterty nawozu). Jak być może kojarzycie, Jason ma ten feler, że nie może umrzeć. No nie da się go zabić i basta. Leży więc sobie w grobie, robaki wesoło go toczą gdy nagle przed oczami staje mu matka (jedyna osoba, którą kocha) i zaczyna go opieprzać. Leżysz sobie wygodnie w mogile a tam źli i nieprzyzwoici ludzie sobie chodzą. Wstawaj chłopaku, pokaż im poczucie humoru. No i Jason wstaje. A ta jego matka to nie matka tylko Freddy, który po ostatnim zejściu lekko osłabł i potrzebuje dopalacza. Siłę daje mu strach ludzi przed nim a tu poruta - młodzież o nim zapomniała, mrożących krew w żyłach historii o nim nikt nie snuje przy ognisku i piwku w wyniku czego Krueger błąka się gdzieś w okolicach dziewiątego kręgu piekieł. Taki więcej bez serc, bez ducha, bez siły.

Jason się budzi i zaczyna robić jatkę. Jatka odbywa się według najgorszych schematów hollywoodzkiego kina. Na początku zawsze ginie najmniej sympatyczny gość i tak się dzieje i tym razem. Oczywistą rzeczą jest to, że ofiary muszą ginąć w wyjątkowo brutalny i krwawy sposób. Tak się dzieje i tym razem - pierwsza ofiara najpierw zostaje pochlastana maczetą a potem Jason tak pomysłowo składa łóżko, że leżący na nim rozchlastany chłopak składa się w pół ale w drugą stronę. Znaczy może się podrapać piętami za uszami. Krwi wylatuje przy okazji z niego tyle, że jakby krążyła w jego żyłach to miałby non stop krwotoki, bo przeciętny człowiek mieści w sobie góra 5 litrów hemoglobiny a tu na ścianach i podłodze najbidniej dwa razy tyle się znalazło.

A dalej durnoty jeszcze większe. Jason dekapituje ojca jednego ze świadków poprzedniego zajścia ale robi to tak sprytnie, że siedzący obok syn jakoś to przegapił (przysnął chyba na moment). Zresztą to i tak nieważne, bo 5 minut później syn też traci głowę w całym tym zamieszaniu. I tak sobie Jason chodzi i morduje, zawsze jest przed ofiarą, nieważne gdzie by ta uciekła i schemat goni schemat. Po czym nagle znika a my wracamy do Freddy'ego.

Bo widzicie - młodzież zaczyna gadać o nim i opowiadać sobie zasłyszane gdzieś kawałki legendy o psychopacie z nożami zamiast palców. Krueger rośnie w siłę aż tu nagle znowu Jason się ujawnia i wpada na młodzieżowe party na polu kukurydzy. I znowu rzeźnia. Aż w końcu Freddy się wkurza, że Jason mu całą zabawę zabiera i zaczyna kombinować jakby tutaj temu fanowi hokeja narobić koło pióra.

Dalej to mi się nie chce pisać, bo jest to tak piramidalna, urągająca inteligencji widza, bzdura, że mózg lobotomizuje się sam z siebie. Powiem jeszcze tylko, że na koniec ma miejsce absolutnie głupi pojedynek Freddy'ego i Jason i że czegoś tak durnowatego dawno nie widziałem.

Nie od dzisiaj wiadomo, że horrory bazują na pewnych schematach. Wrogowie gatunku uczynili sobie z tego centralny worek do bicia weń, dla fanów jest to rzecz znana i przez nich akceptowana. Ale do cholery, ja mogę wymagać takiego drobiazgu, jak sensowne zagranie tych schematów. A tutaj - szkoda gadać. Odpad tak toksyczny, że najgorszemu wrogowi nie życzę.

Jeepers Creepers 2 - kilka miesięcy temu pisałem o jedynce. Jak być może pamiętacie, tam pierwsze 40 minut filmu było poprawne i zasadniczo nawet mi się podobało. W dwójce dobre jest pierwsze 10 minut, i związany z nimi wątek samotnego farmera i jego starszego syna, chcących pomścić śmierć najmłodszego członka rodziny. A reszta jest milczeniem. Owiec. Tytułowy smakosz powrócił. Ocknął się po 23 bodajże latach i znowu idzie się nażreć oraz zapełnić spiżarkę. Najpierw porywa syna farmera (to te jedyne dobre minuty) a potem atakuje autobus wiozący młodzieżową drużynę futbolową (plus opiekunowie i cheerleaderki). Jedno koło dziurawi szpanerskim, alienowym shurikenem znienacka (konkretnie zza drzewa). Ale pani kierująca autobusem jest twarda i gnają dalej na feldze. No to kilka godzin później (obowiązkowo po zapadnięciu zmroku) Smakosz miota kolejną gwiazdkę w drugie koło. I autobus staje w poprzek drogi in the middle of nowhere. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie komórki gremialnie szlag trafia (zasięgu nie ma) i znikąd pomocy. A potem zaczynają ginąć dorośli. Najpierw trenera rozrzucającego na drodze flary coś unosi w przestworza. Później pani kierowca znika nagle. A następnie pomocnik trenera udaje się w rejs do Hilo. I w ten oto sposób zostaje tylko młodzież i Smakosz. I farmer, który śmiga z synem przysposobioną do walki furgonetką, szukając pomsty.

Stężenie debilizmów i nieprawdopodobnych reakcji w chwili śmiertelnego zagrożenia, jakie serwują nam twórcy tej kupy, przekracza granice mojej odporności. Smakosz wali z geostacjonarnej w dach autobusu (taka sprytna metoda rozwalenia reszty opon i zablokowania drzwi), czyniąc dziurę w dachu srogą. Przez tą dziurę do środka autobusu wpada jego skrzydło. Co w tej sytuacji zrobiłby normalny biały człowiek? Wziąłby oszczep znajdujący się na wyposażeniu drużyny (Bóg jeden wie po kiego grzyba targali mordercze dziryty na mecz futbolowy ale ja się nie znam) i spróbował przebić kości, które mocują skrzydło do tułowia potwora. Albo zapalił w skrzydło z rakietnicy sygnalizacyjnej. Albo spróbował je podpalić zapalniczką. Naprawdę można się było wykazać. A co robią Amerykańscy nastolatkowie? Ano podnoszą rurką skrzydło do góry i zaczynają pod nim przełazić. Rzecz jasna musi się znaleźć jeden sprawny inaczej, który zaczyna błonę nośną macać i wygłaszać jakieś durnowate teksty. Na efekty nie trzeba długo czekać - Smakosz ożywa, zwija skrzydło i przecina kolesia w pół. Kupa śmiechu normalnie. Poraziło mnie to. Mógłbym tak wymieniać jeszcze przez przynajmniej dwie strony ale to przecież nie o to chodzi. Ja was tylko chcę przestrzec przed tym czymś - czegoś tak złego dawno nie widziałem i było to chyba nawet gorsze od Freddy vs Jason. I nawet całkiem sympatyczna końcówka nie jest w stanie tego gówna uratować. Szerokim łukiem.

A swoją drogą to chyba jakaś prawidłowość większości produkcji horrorowych - jak film jest w miarę poprawny, to koniec zrąbany koncertowo. Jak film gniotowaty, to w końcówce twórcy mają przebłysk geniuszu. Czy oni, do cholery, nie mogliby któregoś dnia popełnić czegoś, co miałoby dobry początek, rozwinięcie, kulminację i końcówkę? Tak, wiem - retorycznie jeno pytam. Jak się trafi coś takiego, to od razu ląduje na szczytach wszelkich zestawień i w kanonach kina grozy.

A teraz trzy filmy przygodowe. Lara Croft 2 - Kolebka życia. Krótko się z nią opędzę. Podczas projekcji nie znalazłem żadnego sensownego powodu, dla którego ten film powstał. No dobra, kasa jest takim powodem. Ale poza nią innych nie stwierdzono. Historia głupia, akcja jakaś taka rozwlekła, całość bez biglu, bez sensu i, o zgrozo, bez fajerwerków techniczno-wizualnych. Nudne toto jak flaki z olejem. No to po co to oglądać? I jeszcze jedno pytanie się ciśnie na usta - kto mi zwróci zmarnowane 2 godziny życia? Trójkę obejrzę tylko pod jednym warunkiem - Angelina Jolie będzie w niej występować nago.

Liga Niezwykłych Dżentelmenów - kolejna ekranizacja komiksu. Komiks wciągnąłem ze smakiem i z satysfakcją. Na jego kartach spotykamy na przykład Alana Quatermaina, doktora Jekylla (który czasem pokazuje swoją drugą twarz), Minę Harker, Augusta Dupina, Kapitana Nemo czy profesora Moriarty. Przeczytałem tylko pierwszą część wydaną w Polsce, nie wiem czy jest tego więcej ale to, co zobaczyłem spodobało mi się. Stylowe, wysmakowane, ładna kreska, tona odwołań do literatury - wielce przyjemny w odbiorze kolaż. No i zrobiono z tego film. A jako, że nie jestem fanatycznym miłośnikiem komiksu, nie mogę się zgodzić do końca z pomstowaniem krytyki. To były bardzo przyjemne 2 godziny. Prosta jak cep fabuła, żywa akcja, dobre aktorstwo, kilka sympatycznych patentów i bardzo przyzwoita warstwa wizualna (abstrahuję od efektów specjalnych, bo te nie trzymają poziomu) - akurat na leniwe, niedzielne popołudnie. Wrażenie robi tonąca Wenecja, finałowe starcie pośród lodowej pustyni ale zdecydowanym faworytem jest Nautilius - prawdziwe cacuszko i radość dla oczu. Jeżeli ktoś ma ochotę na niezobowiązującą rozrywkę a nie na kino moralnego niepokoju, to może sobie Ligę obejrzeć. Bez uniesień ale całkiem poprawnie zrobiony film. Fana komiksu może trafić szlag.

Zakończę historią o piratach. Jak byłem mały, to jednym z moich idoli był Sandokan. Taki trochę pirat, z tego co pamiętam. A potem przeczytałem Wyspę Skarbów, Kapitana Blooda i było po mnie. Fanem opowieści pirackich jestem do tej pory i bardzo drażniły mnie niezbyt udane próby przeniesienia tych historii na ekran. Aż w końcu dostałem Piratów Karaibów - Klątwa Czarnej Perły. Miło mnie ten film zaskoczył, bo jest komedią. Fabuła kojarzyła mi się nieodparcie z genialną przygodówką Secret of the Monkey Island, przez co projekcja przebiegała w miłym nastawieniu umysłowym. Ładne to, zabawne, kilka dobrych ról i błyszczący Johny Deep jako Kapitan (koniecznie trzeba o tym pamiętać) Jack Sprarrow - choćby dla niego warto to zobaczyć, bo zagrał kapitalnie. Całość w konwencji starych, dobrych filmów spod znaku 'płaszcza i szpady' dostarcza takiej dawki dobrej zabawy, że czapki z głów. Urocze po prostu.

Tutaj skończę i do poczytania, mam nadzieję, niedługo.


Wróć do głównej