20-04-04

Ostatnim razem było nieco minorowo więc dzisiaj wrzucę coś lżejszego. Na pisanie o książkach ani weny ani siły dzisiaj nie znajduję zrobię zatem krótki rajd po filmach obejrzanych przez ostatnie kilka tygodni. No to, jak to w PKP mawiają - lecimy po kolei.

Zacznę od czegoś absolutnie cudownego - Trio z Belleville. Do animacji na ekranie mam stosunek zasadniczo pozytywny, kilka rzeczy uwielbiam do tego stopnia, że wciągnąłem je na listę debestofów ever: Ghost in the Shell, Akira, Ninja Scroll, Heavy Metal czy Final Fantasy (tutaj raczej obrazki niż historia). Od niedzieli do tej grupy z wielkim hukiem dołącza wzmiankowane trio. Kapitalnie zakręcona, wzruszająca historia opowiedziana samym obrazem (dialogi w filmie są minimalne).

Streszczać za bardzo nie ma czego - babcia kupuje wnuczkowi rowerek, po latach katorżniczego treningu wnuczek startuje w wyścigu Tour de France, podczas jednego z etapów zostaje porwany przez dwóch kwadratowych opryszków i wywieziony do tytułowego Belleville (kojarzącego się nieodparcie z miastem, które nigdy nie zasypia). Babcia w towarzystwie okrutnie spasionego psa rusza wnuczkowi na ratunek (warto nadmienić, że czyni to przy pomocy roweru wodnego wypożyczonego za 1 franka na 20 minut). I to właściwie wszystko ale zrobiłbym temu filmowi potworną krzywdę zostając przy tym lapidarnym streszczonku. Bo ta wątła historyjka to jedynie pretekst do pokazania niecodziennego poczucia humoru i rozbuchanej wyobraźni scenarzystów i animatorów. Wszystko w niej skrzy się aż, wibruje i zachwyca. A że słowa są zbyt kanciaste żeby oddać to, co przez ponad godzinę obserwujemy na ekranie, krótko podsumuję po swojemu - koniecznie.

A jak już jesteśmy przy animacji, to od razu krótko opędzę kolejną rzecz, którą po bez mała dekadzie sobie ponownie obejrzałem - Heavy Metal. Dla miłośników sf to klasyk i absolutne 'a must see'. Podpisuję się pod tym obiema rękami. Oczywiście zaraz podniesie się chór głosów malkontentów, którzy zakrzykną: historyjki banalne, tematy wyświechtane, scenariusz trzeszczy w szwach, wszystko wydziela lekki zapach pleśni i stęchlizny, bardziej toto dla dorastających chłopców napalonych na, choćby i animowaną, goliznę i ogólnie ludzie się tym zachwycają, bo ktoś im kiedyś powiedział, że to kult i klasyka. No i pewnie będą mieli trochę racji - animacja niespecjalna, historyjki faktycznie banalne ale powiem jedno: ta ramotka ma w sobie tyle uroku i tak rozczula, że życzyłbym sobie więcej takich. Dla mnie kanon absolutny. No i ta muzyka. Jak ktoś tego jeszcze nie widział, to ja pozwolę sobie nieśmiało zasugerować wizytę w najbliższej wypożyczalni wideo. Bo w historii zielonego kamienia Loc-Nar i całego zła jego, jest naprawdę kupa uroku.

Ghost in the Shell - to każdy szanujący się fan sf zna. Ale pragnę zwrócić uwagę na serial, na podstawie którego zrobiono pełny metraż. Nic mi nie wiadomo na temat tego, czy to w Polsce w jakiejkolwiek formie wydano ale warto zadać sobie odrobinę trudu i poszukać w sieci. 22 odcinki, w których poznajemy dokładnie losy Sekcji 9 i dzięki którym łatwiej nam zrozumieć motywacje głównych bohaterów długiego metrażu. Gdybym miał oceniać rzecz całościowo, to serial jest o niebo lepszy a niektóre odcinki ocierają się o naprawdę wielkie kino. Ostatnio doszły mnie wieści, że przymierzają się (bądź już się przymierzyli) do nakręcenia drugiej serii - już zacieram łapki. No i oczywiście z niecierpliwością czekam na premierę Ghost in the Shell 2 - Innocence. Wnioskując po trailerze (Leży tutaj w sekcji Japanese Trailer) to będzie dużo Bateau. A po GITS Stand Alone Complex (taki tytuł nosi serial) stał on się moim zdecydowanym faworytem gdyż lubię twarde, męskie charaktery w filmach.

A jak już mi się zjechało na seriale, to pragnę polecić waszej uwadze Gwiezdną Eskadrę (Space - Above and Beyond). Leciało to w 1998 roku w Polskiej telewizji i pamiętam, że pomimo całej swojej naiwności i wbrew dętemu patosowi bijącemu z ekranu, dawało mi dużo frajdy. Jednakowoż z dużą obawą zasiadałem do powtórki po 6 latach. Obawy były bezpodstawne - oprócz wspomnianych wad doszło jeszcze kilka innych rzeczy psujących radość płynącą z odbioru filmu ale paradoksalnie nie ujęło mu to uroku. I nie bardzo wiem jak to tłumaczyć - może to mi na starość coś się w mózgu przełącza i bezkrytycznie chłonę każdą, choćby i naiwną historyjkę. A może po prostu ten film coś w sobie ma. Nie podejmuję się odpowiedzieć na to pytanie, no bo jak racjonalnie wytłumaczyć fakt, że podobał mi się film, w którym:

- amerykańscy chłopcy i dziewczęta koszą bez wysiłku tabuny lepiej uzbrojonych wrogów,
- gdzie się nie obejrzysz, powiewa gwiaździsty sztandar
- obcy są źli, ludzie są dobrzy a nieliczne wyjątki giną w szumie tła
- patos i karykaturalny patriotyzm wylewa się z każdej klatki filmu
- muzyka niedobra
- aktorstwo nie najwyższych lotów
- film powiela wszystkie błędy, jakimi obarczone są filmy ukazujące walki w kosmosie, a to: zwroty przez skrzydło, huk silników w próżni, dopplerowskie efekty dźwiękowe, smugi z działek laserowych, wielkie okręty rozpadające się po trzech salwach z myśliwców czy też statki rozgrzewające się przy wejściu w atmosferę tylko w uzasadnionych dramaturgicznie przypadkach
- przewidywalność dobólowa
- banalne (z nielicznymi wyjątkami) historie opowiadane w ramach kolejnych odcinków

No właśnie, co mi się w nim tak właściwie podobało? Wszystko. I ten patos, i to dzielne, patriotyczne mięso armatnie, i to aktorstwo miejscami niedobre, i te Pijawy wywracające się po jednym strzale głównego bohatera a prące do przodu pod zmasowanym ogniem postaci dalszoplanowych, i te zmagania ludzkości z zagrożeniem z odległych otchłani kosmosu, a nawet Francuscy faszyści mi się podobali. Pomimo wszystkich niedobrych kawałków, twórcom udało się to wymiksować tak, że trafili w mój (może być, że i niewybredny) gust idealnie. Jak kogoś ta wyliczanka nie odrzuciła, to polecam. Jak wręcz przeciwnie, to szerokim łukiem mijać. Chociaż jeden odcinek warto obejrzeć pomimo moich ostrzeżeń i zastrzeżeń, bo sam w sobie jest świetny. Mam na myśli Who monitors the birds, który zresztą uznawany jest za najlepszy odcinek cyklu.

A teraz trzy horrory a zacznę od najdurniejszego i najsłabszego. Monster Man to historia dwóch, różnych jak awers i rewers kumpli, podróżujących przez Stany. Otóż ten bardziej dupowaty ubzdurał sobie, że pojedzie na ślub dziewczyny, którą kocha i wyzna jej swoje uczucia. No i jadą sobie, i jadą, i jadą i mają coraz głupsze przygody. Aż w końcu podpadają jakiemuś piratowi drogowemu w przerdzewiałym Monster Trucku i mają kompletnie przesrane.

Film jest tak potwornie głupi, że oczy bolą. Kilka scen wzięto chyba z innego stołu montażowego i po pijaku wklejono do tej historii. Całość niespójna, niezborna, niemądra, nudna, obrzydliwa i niesmaczna. Ogląda się to z trudem i w bólach a cierpienia koi jedynie obecność na ekranie jedynej kobiety w filmie - Aimee Brooks, która nie jest może zjawiskiem na miarę Nastasji Kinsky ale swój urok posiada. A dlaczego wam o tej kupie piszę? A bo (i tutaj werble) pomimo całej swojej słabości i mizerii, ten film mi się momentami podobał. I muszę przyznać, że nawet uwzględniając moje zboczenie na punkcie słabych horrorów, nie wiem dlaczego się tak stało. Zwyczajnie wymyka się to racjonalnemu wytłumaczeniu. Chyba, że przyjmiemy taką wersję: ten film jest tak niedobry, że po prostu musiał mi się spodobać. A może wszystko to wzięło się z faktu, że podczas projekcji doznałem jednego naprawdę silnego wstrząsu emocjonalno-hormonalnego (a to na horrorach zdarza mi się ostatnio nad wyraz rzadko).

A było to tak: na ekranie leciała kolejna wyjątkowo obleśna sekwencja gdy kątem oka złapałem jakiś ruch pod biurkiem. Noc była ciemna i głucha więc stwierdziłem, że wzrok płata mi figle i z przemęczenia mam jakieś powidoki i peryferyjne sensacje. Gdy ruch się powtórzył, oderwałem wzrok od monitora i spojrzałem pod to nieszczęsne biurko. Przez następne 5 sekund serce mi nie biło, do żył waliła czysta adrenalina a całe rzadkie owłosienie zjeżyło mi się na głowie oraz gdzie indziej do pionu, który mógł stanowić wzorzec wszelkich pionów świata. Otóż pod biurkiem wędrował sobie pająk. Nie żebym miał arachnofobię czy spazmował niczym pensjonarka na widok stawonogów ale ten osobnik chyba na genetycznie modyfikowanych owadach się upasł. Cielsko wielkości paznokcia na kciuku, nożyska grubości zapałek i te wredne oczka świdrujące mnie z uporem i zdające się mówić: 'co Teklak, popuściło się w nowe pantalony?'. Aż mną telepnęło. A potem zamiast ubić typa na miejscu, zacząłem łowić go na gazetę celem dania mu wolności na balkonie (Jezu, on mi mógł po ręku przebiec, brrr...). I ganiałem się z tym małym spryciarzem po pokoju przez jakieś 4 minuty, po których pajęczak odfrunął sobie na nici a ja, spocony niczym mysz w połogu, opadłem ciężko na sofę. Pozostałe pół godziny filmu upłynęło mi bardzo rozrywkowo gdyż uwagę dzieliłem między obrazki na monitorze, myślenie o tym, którędy ten spaślak się przecisnął do mojego M-2 i strzelaniem wzrokiem po ścianach w poszukiwaniu złowoniaszczych kolesi eksmitowanego pająka. Tak, to musi o to chodzić. Stąd też moja rada na koniec - kupcie sobie pizzę, kilka piw, wpuście do pokoju ze 2-3 duże stawonogi i zacznijcie kontemplować Monster Mana - kupa mocnych wrażeń gwarantowana.

Ring - fanów horroru lat kilka temu spetryfikowała wieść, że zza Wielkiej Wody przybył nad Wisłę film, który zamiast śmieszyć straszy, i to na dodatek poważnie. Ja tam na podszepty wrażej propagandy zasadniczo staram się być odporny dlatego przeczekałem wszystkie tłumy walące tłumnie na Ring Japoński i Ring Amerykański po to, żeby je sobie obejrzeć w ciszy i spokoju na wideo. Co też uczyniłem. Ring Japoński mi się spodobał bardzo, chociaż rzecz jasna końcówka zdetonowała mnie kompletnie. Nie żeby była zła ale pozostawiła pewien niedosyt. Ring Amerykański ubawił mnie znacznie mniej, być może z uwagi na histeryczne aktorstwo odtwórczyni głównej roli. A być może z powodu tego, że cały suspens diabli wzięli bo już wiedziałem jak to się skończy. Następnie obejrzałem sobie Ring 2, który trochę straszny to może i był ale już tak bardzo nie zachwycił. Jednakowoż z uwagą zacząłem przypatrywać się dokonaniom pana Hideo Nakata, który jest odpowiedzialny za Japońskie wersje Kręgów. No i jak się dowiedziałem, że w zasięgu ręki mam Dark Water, to skorzystałem z okazji i obejrzałem.

Cóż mogę powiedzieć - film przewidywalny jest i staje się to powoli moją mantrą w przypadku horrorów. Nie wiem czy doczekam się w tym gatunku filmowym czegoś na miarę Matrixa w sf ale nadzieję mieć trzeba. No właśnie - przewidywalność to jeden z głównych, acz nie jedyny, grzech główny tego filmu. Aczkolwiek kładzie to całe napięcie, bo ciężko się ekscytować w sytuacji gdy dokładnie wiemy jak to wszystko się zakończy. Historia rozwija się dosyć klasycznie, zwroty akcji są mało zwrotne, straszy to umiarkowanie chociaż jest kilka mocnych kawałków natomiast dramatycznym nieporozumieniem jest końcówka filmu, która skruszyła mój wątły entuzjazm, który próbowałem budować w czasie projekcji. Biorąc rzecz pod uwagę całościowo, to na tle mizerii ostatnich lat jest to całkiem niezłe chociaż mniej hardcoreowym miłośnikom horroru może nie przypaść do gustu. Ponieważ dzięki Ringom, pan Nakata ma u mnie duży kredyt zaufania, dam Mrocznym wodom 7/10 aczkolwiek z zastrzeżeniem, że dla normalnego odbiorcy może to być 4-5/10.

Jak ktoś lubi Japońską estetykę, powolną narrację, lekko manieryczne i dla Europejczyka mało porywające aktorstwo oraz niespecjalnie straszny horror psychologiczny, to może wyrwać z życiorysu półtorej godziny i Dark Water obejrzeć. Z drugiej strony, patrząc za okno, stwierdzam że znacznie lepiej pójść na rower a projekcję przełożyć na jakiś deszczowy dzień. Bo zaręczam, że w towarzystwie strug wody walących w okno i parapet, będzie się ten film oglądać o niebo lepiej.

Ostatni z horrorów, o którym chciałbym Wam opowiedzieć to Dead End. Ten film to klasyczny ścicha pęk - praktycznie brak znanych nazwisk (no dobra - Amber Smith kojarzy pewnie każdy facet ale ona to raczej supermodelka niż aktorka) zaś team scenarzysto-reżyserów ma w swoim dorobku tylko ten obraz. Oczekiwałem kolejnego gniota wyprodukowanego przez wannabe filmowców a dostałem naprawdę przyzwoity horror. I byłem bardzo pozytywnie zaskoczony aż do ostatnich pięciu minut.

Rzecz zaczyna się bardzo klasycznie - tata, mama, syn, córka i jej narzeczony jadą na święta do babci. Samochodem rzecz jasna. Tatko wpada na pomysł skrócenia drogi i odbija z autostrady na boczną drogę. No i sobie tak jadą. W pewnym momencie na poboczu zauważają młodą kobietę odzianą na biało z zawiniątkiem w ręku. Dziewczę jest jakieś dziwne więc biorą je na pokład (córka postanawia się przespacerować, bo to niedaleko) i zawracają do mijanego przed kilkoma minutami domu, coby zawiadomić służby wiadome (jak to w horrorach - wszystkie komórki utraciły grupowo zasięg). Na miejscu rodzice włamują się do owego domku, synek idzie do lasu pofolgować sobie w okolicy krocza (przylepia do drzewa rozkładówkę z Playboya i daje sobie ujście) zaś narzeczony córki zostaje w aucie z tajemniczą nieznajomą. Która to tajemnicza nieznajoma postanawia pokazać mu co ma owym zawiniątku. Nie jest to fajne, mamy cięcie, potem krzyk i jest afera. Pół minuty później spacerującą córkę mija czarna limuzyna. A co widać przez tylną szybę? Ano narzeczonego, który wyraźnie cierpi. Nasi bohaterowie ruszają w pościg i po kilkuset metrach znajdują porwanego. A właściwie to, co z niego zostało (nie ma tego zbyt dużo). Zaczyna się prawdziwa jazda na krawędzi normalności.

Tutaj skończę i niech was nie zwiedzie mój lekko prześmiewczy skrót pierwszego kwadransa filmu. Bo o ile humor w tym filmie występuje, to jest to humor bardzo czarny. Całość ma bardzo mroczną i bardzo gęstą atmosferę i przypomina hipnotyczno-narkotyczny trip w jakieś dziwne otchłanie jaźni. Klimat taki, jak lubię, momentami jest naprawdę strasznie, wspomniane elementy humorystycznie bardzo ładnie kontrapunktują kawałki drapieżniejsze i jest dobrze. W zasadzie jest nawet bardzo dobrze, bo nie bardzo wiadomo co się tak właściwie dzieje i dokąd całość zmierza (jak widzicie jest to zaleta nie tylko w przypadku kina moralnego niepokoju). Z minuty jest zdziwniej i zdziwniej, uczestników podróży sukcesywnie ubywa, zza drzew słychać upiorny chichot wiedźmy Blair z Burrkittesville, dreszcze coraz większe, oglądamy się przez ramię, zapalamy lampkę gdy nagle... No właśnie - dostałby ten film 9/10 gdyby nie fatalna końcówka. Twórcy przestraszyli się najwyraźniej tego, że nie będą w stanie wytłumaczyć tego, co oglądamy (zupełnie jakbym chciał, żeby mi cokolwiek tłumaczyli) i uknuli z grubsza logiczne ale za to kompletnie kładące klimat zakończenie. No po co się pytam, no po co? Dajcie szansę widzom, niech wytężą wyobraźnię i dopiszą sobie własne dead endy. No ale jako że Amerykańska kinematografia rządzi się własnymi prawami, zgodnie z którymi trzeba odbiorcom dać jakieś (choćby głupie i bezsensowne) wytłumaczenie, to je dali. I szkoda. Bo przez tą końcówkę musze notę obniżyć na 7/10. I w związku z tym na koniec mam radę - jak ktoś to będzie oglądał, to niech wyłączy film dokładnie po godzinie, 13 minutach i 34 sekundach. Nic nie straci i satysfakcja duża. Mimo wszystko polecam.

Na dzisiaj koniec a jutro, być może, będzie niespodzianka. Do poczytania.


Wróć do głównej