Kill Bill 2 czyli Tarantino w najlepszym wydaniu

Nie dalej jak w październiku roku ubiegłego napisałem kawałek o Kill Bill. Minęło pół roku i mogę się cieszyć z części drugiej. Gdyż właśnie wróciłem z kina, wciągnąłem oszczędną kolację i postanowiłem w ramach zapowiedzianej wczoraj niespodzianki (chociaż może to i nie jest taka wielka niespodzianka) skreślić kilka słów na temat.

Jak zapewne pamiętacie (albo i nie pamiętacie, a w takim przypadku trzeba sobie szybciutko przypomnieć) część pierwsza kończy się usieczeniem prześlicznej Lucy Liu. Prosty rachunek wskazuje, że do skasowania zostaje Daryl Hannah czyli Elle Driver, Michael Madsen (uwielbiam typa) czyli Budd no i rzecz jasna David Carradine czyli tytułowy Bill. I o tym opowiada część druga.

Zawiodą się jednak ci kinomani, którzy oczekują powtórki z jedynki - co to, to nie. Tarantino to szczwana bestia i kojarzy proste fakty. Dwie godziny rzeźni ludzie opromienieni blaskiem jego nazwiska i roztrzęsieni oczekiwaniem na kolejny film mistrza zniosą. Kolejne dwie ich zabiją. Dlatego w dwójce nie spodziewajcie się scen podobnych do wyrzynania grupy Obłęd 88. W dwójce Uma tnie oszczędnie, body count mamy niski a reżyser przesuwa zupełnie środek ciężkości opowieści. Krew tętnicza zdetronizowana na rzecz blaskomiotnych dialogów czyli na rzecz tego, za co QT kocham po wsze czasy.

Słów kilka o fabule - najpierw, podczas cudnej czarno-białej retrospektywy, dowiadujemy się co właściwie zdarzyło się w kościółku w El Paso. Bacznej uwadze polecam scenę rozmowy B. i Billa przed kościołem - powolna, przyjacielska konwersacja, potwornie szarpiąca nerwy widzów, którzy wszak wiedzą co się za chwilę wydarzy.

Następnie poznajemy bliżej Budda. Po króciutkiej wstawce w jedynce wydawało mi się, że Madsen będzie grał zimnego, cynicznego cyngla-filozofa. Rzeczywistość okazuje się być kurewsko daleka od moich wyobrażeń. Budd to... nie, nie będę przecież psuł wam seansu. Dość powiedzieć, że nie takiego gościa oczekiwałem. W tym rozdziale chcę zwrócić uwagę na perełkę, którą niewątpliwie jest scena rozmowy Budda z szefem, podczas której umarłem z zachwytu (i ze śmiechu). Jeden z najlepszych kawałków filmu.

W kolejnym rozdziale dowiadujemy się, że Uma trenowała kiedyś u mistrza kung-fu Pai Mei. Mamy też okazję dowiedzieć się na czym, między innymi, jej szkolenie polegało. W tym fragmencie filmu niekłamanej radości dostarczyły mi konwencje żywcem skalkowane z filmów wuxia. Przerysowane udźwiękowienie scen walki, gwałtowne zbliżenia i odjazdy kamery, karykaturalna mimika mistrza i charakterystyczne zabawy z siwą brodą. We wszystkim pobrzmiewają wyraźne echa produkcji Made in Hong Kong. Sala kinowa płakała ze śmiechu a ja siedziałem urzeczony, bo na takiej estetyce, między innymi, się wychowywałem.

Po tej retrospekcji następuje dosyć gwałtowna sekwencja pojedynku z Elle Driver, która kończy się zupełnie nie tak, jak się wszyscy (albo znaczna większość) spodziewali. Tarantino po raz kolejny gra nam na nosie bo o ile jedynka toczyła się z grubsza w przewidywalny sposób, to w dwójce kilka razy jesteśmy zaskakiwani rozwiązaniami scenariuszowymi.

I wreszcie wielki finał czyli spotkanie z Billem. Ale zanim do niego dojdzie, QT raczy nas kolejną perełką aktorsko-dialogową czyli rozmową Umy z dżentelmenem, sybarytą, właścicielem burdelu i alfonsem w jednym - Estebanem Vihaio. Jest to człowiek, który wychowywał Billa i którego ten traktuje jak ojca. I Uma chce wyciągnąć od niego informację gdzie też obecnie Bill przebywa. Znowu spodziewamy się jednego a dostajemy coś zupełnie innego. To znaczy oczekujemy scen masowej rozwałki a dostajemy kolejny cudny dialog. Palce lizać.

No i wreszcie wielki finał, podczas którego wyjaśnia się wszystko. Dowiadujemy się dlaczego Bill zareagował tak nerwowo, co powodowało Umą gdy go opuszczała - jednym słowem spadają ostatnie zasłony i wypełniają się wszystkie 'dziury'. Rzecz jasna i ten kawałek nie mógł obyć się bez przednich sekwencji mówionych - monolog Billa na temat superbohaterów komiksowych prawdopodobnie wyląduje obok takich kultowych kawałków jak analiza utworu Like a Virgin z Reservoir Dogs, rozmów Vincenta Vegi i Julesa, przemowy kapitana Koonsa podczas wręczania zegarka Butchowi czy monologu Marcellusa Wallace'a nad niedoszłym kończącym w męczarniach swój jebaniutki żywot gwałcicielem.

A na koniec Uma zabija Billa i wszyscy żyją długo i szczęśliwie.

Film ma dwa minusy - oba siedzą tam. A tak na poważnie zawiodła mnie muzyka. W jedynce była perfekcyjna, w dwójce jej najzwyczajniej brakuje.

Drugi minus to kilka dłużyzn. Tak, tak - trafiają się, niestety. Na szczęście nie ma ich dużo i nie trwają na tyle długo, żeby widz zaczął się na poważnie nudzić. Ot, taki naparsteczek dziegciu w wielgachnej bece pysznego miodu.

Bo cała reszta to dla mnie miód. Aktorsko nienagannie - nawet Daryll Hannah, którą uważam za ładną kobietę ale średnią aktorkę, daje radę. Madsen rewelacja, aczkolwiek weźcie poprawkę na to, że jest to jeden z tych aktorów (kiedyś o tym wspominałem), których kupuję we wszystkim i bez zastrzeżeń. W związku z czym mój osąd może być bardzo nieobiektywny. Natomiast już obiektywnie muszę pochwalić Davida Carradine. Do tej pory miałem go za aktora, co tu kryć, drewnianego i zupełnie go nie trawiłem. W Kill Bill zagrał, moim zdaniem, świetnie i gdyby nie Uma, byłby moim numerem jeden w filmie.

No właśnie - Uma. Nie wiem jakim cudem przez długi czas uważałem ją za przeciętnie urodziwą kobietę, no nie wiem. W dwójce oczu od niej oderwać nie mogłem gdyż nawet uwalana krwią i ziemią jest tak urocza, że czapki z głów. Już za nią samą dałbym filmowi 6/10. Dobrze się stało, że QT uparł się żeby to ona zagrała główną rolę i że poczekał aż dojdzie do formy po urodzeniu dziecka. Bo czekać warto było.

No i wreszcie dwie role epizodyczne - Larry Bishop jako szef Buda i Michael Parks jako Esteban Vihaio. QT trafił z nimi w dziesiątkę wizualnie. A jak dołożymy kwestie jakie ci panowie wypowiadają, to dostajemy czteropoziomowy tort po prostu. Z wisienką na czubku. Ładnie wyszło.

Warstwa wizualna - QT znowu stosuje misz-masz technik: dzieli ekran na pół, kręci z nieruchomej kamery, szybkie najazdy i odjazdy kamery, dostajemy monochromatyczne sekwencje i wczesnohollywoodzką manierę nakładania jadącego pojazdu (widzianego z przodu) na rozmazane tło. I co najdziwniejsze da się to wszystko oglądać bez bólu, jaki towarzyszył mi na przykład podczas oglądania histerycznie (pardon, dynamicznie) i eklektycznie sfilmowanych i zmontowanych Natural Born Killers.

Dialogi, bardzo dobre dialogi są. I to wszystko co mam na ten temat do powiedzenia, bo tego trzeba posłuchać. Po krwawym Tarantino z jedynki dostałem wreszcie to, na co czekałem czyli teksty, które ludzie będą cytować przez długie lata. I moim zdaniem to przesunięcie środka ciężkości wyszło dwójce na zdrowie, bo jak rzekłem - kolejnych dwóch godzin krwawej łaźni mógłbym nie znieść. Podniosą się zapewne głosy, że w wyniku takiego zabiegu dwóch części nie można traktować jako jednego filmu podzielonego na pół ale mówiąc szczerze, mam te głosy w anusie. Dla każdego coś miłego - jak ktoś lubi żywe kino akcji, to ma jedynkę. Jak komuś leży film gadany, przetykany z rzadka żywszymi sekwencjami, to ma dwójkę. A jak komuś pasuje i to, i to (w odpowiednich, moim zdaniem, proporcjach) to ma do dyspozycji maraton filmowy. Natomiast jeżeli komuś ani jedno, ani drugie nie odpowiada, to zawsze zostaje Howards End na ten przykład.

Chyba zaczynam się powtarzać więc kończąc ten przydługi wywód, stwierdzę bez wątpliwości - QT powrócił w naprawdę dobrym stylu. Pulp Fiction nie przebił ale i niedosytu nie pozostawił. Tak trzymać. No i oczywiście zapraszam do kina. Dla mnie 8,5/10. Panie Tarantino - czekam na następny film.


Wróć do głównej