Znowu o drukowanym
To ja, wasz Gandalf. Tyle tylko, że zamiast Doradztwa intymnego będzie kolejny odcinek kącika kulturalnego bez użycia wyrazów. Patrzę tak sobie na mizerną kupkę książek przeczytanych od ostatniego razu i zastanawiam się co jest nie tak - codziennie tłukę dwa seanse po godzinie (no, w tą i z powrotem) a nazbierało się tego haniebnie mało. Ktoś tu Bugim manipuluje.
Na początek dosyć solidne political fiction. Ralph Peters nie jest może Clancym ale jego Rok 2020 jest bardzo przyzwoitą pozycją, której wstydzić się nie musi. Historia zaczyna się w Afryce w 2005 roku. USA, na mocy traktatów, które dawno już kurz pokrył, wyrusza z bratnią pomocą do zrewoltowanego Zairu. Przyczyną nie jest oczywiście troska o los tubylców (tym bardziej, że kontynent masakruje nowa plaga - choroba Runcimana, która kosi równo z ziemią a na dodatek kosmopolitycznie). Otóż, korzystając z faktu, że Mobutu udało się jednak upaść, RPA wkroczyła do Zairu i zajęła jedną z najbogatszych prowincji świata. USA postanowiło zabawić się po raz kolejny w żandarma międzynarodowego. Niestety, armia osłabiona cięciami budżetowymi oraz redukcjami sprzętu i personelu, jest tylko cieniem dawnej potęgi. Ale Amerykanie i tak posłali swoich chłopców w piach pustyni. Dosłownie. Okazało się bowiem, że stało się coś, w co nikt nie wierzył - Afrykanerzy, wspierani Japońskim ultranowoczesnym sprzętem, stawili Jankesom opór. I to tak skutecznie, że największa armia świata zostawiła w piaskach sporo sprzętu i ciał. W tym piekle poznajemy głównego bohatera - kapitana Taylora, którego klucz śmigłowców został rozstrzelany niczym kaczki podczas rutynowego lotu patrolowego. Kilkumiesięczna wędrówka przez piekło zmienia go na zawsze i kształtuje nowego człowieka - twardego wojownika, z twarzą naznaczoną bliznami po przebytej chorobie Runcimana, który patologicznie wręcz nienawidzi Japończyków.
Trzy lata później rozszerzająca się zaraza rozprzęga kompletnie więzy społeczne w Ameryce (sceny iście Kingowsko-Bastionowe), w LA rządzą gangi uliczne - nie jest ciekawie. Poznajemy kilku kolejnych wojaków, którzy odegrają znaczącą rolę w dalszej historii. 2016 zaczyna się palić w Meksyku - popierani przez Japończyków Meksykanie dają łupnia rządowi popieranemu przez USA. I wreszcie tytułowy 2020 - zrewoltowane muzułmańskie republiki poradzieckie połączone z armiami fundamentalistycznych państw Arabskich (pod dowództwem Japońskiego generała) dewastują osłabioną armię Rosyjską za Uralem. USA staje po stronie Rosyjskiej i przy pomocy wyposażonej w eksperymentalne śmigłowce szturmowe M-100 (świetne maszyny) dywizji Kawalerii Powietrznej postanawia odwrócić losy tej wojny. A czy się uda, przeczytacie na 400 stronach tej dosyć udanej książki. Niewiele rzeczy mnie tu zdrażniło, kilka przyjąłem z dużym ukontentowaniem. A zwłaszcza realistyczne a nie idealistyczne (jak u Clancy'ego) podejście do Rosjan. Tutaj są to ludzie, którzy nie potrafią mówić prawdy, nawet sojuszników wystawiają do wiatru, swoich bohaterów, na podstawie sfabrykowanych zarzutów dymisjonują dziewięcioma gramami w potylicę i ogólnie bardziej przypominają tych Rosjan, jakich znamy z historii niż hipostatyczne byty mistrza technothrillerów. Ale jednocześnie trafiają się wśród nich ludzie, którzy potrafią w tym skurwionym społeczeństwie zachować honor, dumę i człowieczeństwo. W końcu niedźwiedź nie został przez człowieka Zachodu wyidealizowany. Historia też sensowna - nie jest tak, że dzielni chłopcy pod gwiaździstym sztandarem idą krokiem marszowym od zwycięstwa do zwycięstwa. Jest czas zwyciężania ale jest i czas zbierania w dupę. Całość z dużą radością wciągnąłem w 3 dni z tym, że jest to raczej literatura dla facetów. Jeden internacjonalny romans to za mało żeby zachęcić do lektury panie. Polecam tym bardziej, że na Koszykach poniewiera się jeszcze kilka egzemplarzy po 9 złotych sztuka.
Następną z serii (dosłownie, bo obie wydał Adamski i Bieliński w 'czarnej serii') będzie Generał Patricka A. Davisa. Tym razem nie ma globalnych konfliktów, supertechnologii i międzynarodowych knowań. Dostajemy kryminał wojskowy. A właściwie to z wojskowymi w roli głównej. Pewnego dnia, w wyjątkowo brutalny sposób, zostaje zamordowany czterogwiazdkowy (czyli raczej wysoki rangą) generał. Zwłoki noszą ślady tortur, jakim poddawali swoje ofiary żołnierze Vietcongu (werystyczne opisy i szczegółowa metodologia może odrzucić co wrażliwszych). Wszystko wskazuje na to, że śmierć generała wiąże się z jego misją w Wietnamie, mającą na celu wyjaśnienie losu zaginionych podczas wojny Amerykańskich żołnierzy. W miarę odkrywania kolejnych tajemnic okazuje się, że sprawa jest grubszymi nićmi szyta. A konkretnie rzecz biorąc, Watergate może być przy niej drobiazgiem. Schemat jakby znany ale i tak się to przyjemnie czyta. Zalety? Zwięzłość, brak zbędnych opisów - bohater wyciąga giwerę i strzela zaś my nie jesteśmy katowani parametrami broni i prędkością wylotową pocisku. Narracja poprowadzona tak, że sami możemy się podomyślać różnych rzeczy a co ciekawsze nasze domniemania okazują się być prawidłowe (i paradoksalnie nie psuje to przyjemności płynącej z lektury a co najwyżej podbija naszą samoocenę i wiarę w możliwości intelektu). Bardzo przyjemne, nieabsorbujące czytadło w sam raz do autobusu podmiejskiego lub na dłuższą podróż pociągiem (jakieś 3 godziny) aczkolwiek jeżeli ktoś Generała nie przeczyta, to wielkiej tragedii nie będzie.
Tak mnie jakoś szarpnęło na MacLeana i sięgnąłem ponownie po dwie jego starsze rzeczy. Obie zresztą plasują się dosyć wysoko w moim prywatnym rankingu i obie mają jedną cechę wspólną (no, może oprócz nieodmiennie twardego głównego bohatera). Tą cechą jest przejmujące zakończenie. Zarówno w Sile strachu, jak i w Mrocznym krzyżowcu MacLean dał końcówki, które zawsze chwytają mnie za serce, że przypomnę małego zakurzonego człowieczka w małym zakurzonym pokoju i wrak DC z połamanymi skrzydłami, spoczywający na dnie morza nieopodal X 13. Siła strachu to historia grupy nieciekawych indywiduów, którzy przy pomocy szantażu pozyskują do współpracy szanowanego (i bogatego) członka społeczeństwa. Oczywiście kij w tryby perfekcyjnego planu wetknie główny bohater - tym razem jest to kulejący rudzielec Talbot. Jak zwykle u MacLeana jest zazwyczaj o krok przed złymi ludźmi i przy pomocy Dzielnego Lokaja i Pięknej Kobiety zrobi bandziorom w poprzek.
Nie chciałbym żeby zgrywny ton was zmylił - to jest dosyć mroczna historia (może nie tak, jak Lalka na łańcuchu ale trzyma klimat) o tym, jak przy pomocy strachu można manipulować ludźmi. Jedyne co może drażnić (przynajmniej mnie) jest nietrawialna momentami szlachetność Talbota. Z drugiej strony jest to jedna z dominujących cech u większości MacLeanowskich bohaterów więc robienie z tego zarzutu właściwie nie ma sensu - to w sumie emblemat jego herosów. Odwołuję. I polecam.
Mroczny krzyżowiec to z kolei jedna z tych książek, w której bohater popełnia praktycznie same błędy po to, by w finale wygrać. A co najciekawsze ta jego wygrana nosi wszelkie pozory prawdopodobieństwa, bo on po prostu się rewanżuje - do tej pory źli ludzie bezlitośnie wykorzystywali jego błędy, na koniec, gdy się rozluźnili, to on ich wypunktował. Fabuły streszczać nie będę, bo to jest prostahistoria o tym, jak to grupa zdeterminowanych facetów potrafi ukraść armii ściśle tajną broń. A warto po nią sięgnąć, bo mam wrażenie, że Bentall jest najbardziej ludzkim z bohaterów MacLeana. Po pierwsze dzięki tym błędom, po drugie przez ciekawe rozegranie układu między nim a towarzyszącą mu w misji kobietą. Zresztą co ja się tu zabawiam w jakieś gawędy - dla kogoś kto chce się zapoznać z tą lepszą częścią twórczości Szkota, Mroczny krzyżowiec jest pozycją obowiązkową. Kurde, będę któregoś dnia musiał zrobić swój ranking jego książek i wywiesić go jako przewodnik. Znaczy co warto przeczytać a od czego trzymać się z dala.
O klasyku, czyli Na zachodzie bez zmian, wspominam tylko gwoli kronikarskiego obowiązku - kto nie czytał, powinien nadrobić zaległości jak najszybciej. I nie dlatego, że krytyka napisała, że to powieść Ważna, Głęboka, Humanistyczna i Anty. Bo tym razem wyjątkowo krytyka się nie myli, co przyznaje z dużą satysfakcją. Na Koszykach Bis można kupić eleganckie wydanie za jakieś 10 złotych więc tym bardziej warto się Remarquiem (pewnie się walnąłem w odmianie) zainteresować.
A jeżeli już jesteśmy przy klasyce, to chciałbym zwrócić waszą uwagę na Utraconą cześć Katarzyny Blum pióra Heinricha Bolla. Rzecz sprzed 30 lat ale nic się nie zestarzała. Ba, w Polskich realiach dopiero teraz nabiera aktualności gdyż dopiero od niedawna na naszym rynku mamy tabloidy z prawdziwego zdarzenia. Bo utracona cześć to dla mnie przede wszystkim historia o tym, jak GAZETA potrafi na podstawie domniemań, spekulacji, domysłów czy wręcz zmyśleń, zniszczyć człowiekowi życie. Nieprzypadkowo słowo GAZETA napisałem tak, jak napisałem - tej formy bowiem używa w książce Boll. Oczywiście już na początku umieszcza disklajmera, że wcale nie miał na myśli Bilda aczkolwiek ma świadomość, że każdy sobie ten tytuł będzie dośpiewywał. My nie mamy Bilda. Mamy za to jego naszą swojską, Nadwiślańską mutację.
Jeżeli ktoś nie chce czytać wyrazów, to akapit poniżej może z czystym sumieniem pominąć gdyż tam tylko emocjonalny jad.
Na temat kurwiego charakteru tabloidów wypisano ocean atramentu więc co ja się będę powtarzał - szmata jaka jest, każdy widzi. Nienawidzę stylu działania tych gazet, nienawidzę prostactwa (nieważne czy jest wrodzone czy wystudiowane) pismaków kurwiących się w nich, nienawidzę ich sępio-hienowego charakteru, nienawidzę ich arogancji i pomieszania priorytetów, bo jak inaczej nazwać pierwszeństwo dobrej, sensacyjnej, skandalizującej cover-story przed losem ofiar (bo często są to ofiary) tych historyjek. Zresztą, przejrzyjcie sobie kilka numerów, to zrozumiecie dlaczego tak pluję jadem. Gówno za złotówkę dla pół i ćwierćanalfabetów z największą sprzedażą egzemplarzową wśród dzienników to już nawet nie jest szokujące. To po prostu obraz naszego kochanego społeczeństwa, którego najbardziej światli przedstawiciele mijając miejsce wypadku zwalniają nie po to żeby pomóc ale po to żeby się lepiej przyjrzeć. Zresztą na ten temat napisałem już to, co myślę przy okazji recenzowania filmu The Gathering więc przerwę teraz zanim mi tamy wkurwienia puszczą definitywnie.
No właśnie, to jest historia o tym, jak mały chujek z gazetki zamienił życie głównej bohaterki w piekło. Śmierć jej schorowanej matki to były dopuszczalne straty w drodze do dobrej historii. Podczas lektury nie opuszczało mnie poirytowanie ale dociągnąłem rzecz do końca. Wiem, że nie sięgnę po nią już nigdy więcej, bo za bardzo bym się podczas ponownej lektury zdenerwował. Ale wszystkim, których fascynuje zjawisko tabloidów, bardzo Utraconą cześć polecam. Zresztą nie tylko im. Każdy powinien te 160 mizernych stroniczek przeczytać. I przemyśleć. A potem zagłosować w kiosku portfelem. Tak, wiem - wy i tak tabloidów nie kupujecie a mój głos to wołanie na puszczy. Ale głupio byłoby nie wołać w tym przypadku.
A jak już jestem zdrażniony, to od razu pociągnę z buta książkę, która jest dla mnie swoistym kuriozum. A właściwie nie tyle sama książka a klaka robiona jej przez krytykę. Że zacytuję: 'Błyskotliwa, pełna alegorii i literackich tropów opowieść o gnostyckim spisku wplecionym w historię sowieckiego imperium jest jednocześnie przenikliwą diagnozą współczesnej cywilizacji oraz wymownym wyrazem rozczarowania autora dzisiejszym światem, jego nieuzasadnioną wiarą w technologię i intelekt. Jest to również opowieść o coraz silniejszej tęsknocie za tym, co autentyczne, za nieskażonymi uczuciami i ludzkim braterstwem. Połączenie spiskowej wizji dziejów, skrajnie pesymistycznej oceny rzeczywistości, groteski oraz czarnego humoru tworzy w tej książce mieszankę wybuchową, wzbogaconą dodatkowo mistrzowską narracją i agresywnym, sugestywnym językiem.' Albo 'wspaniałe podsumowanie oszalałego wieku dwudziestego'. Tudzież 'Jego przenikliwa, pesymistyczna diagnoza kondycji dzisiejszego świata stawia książkę w jednym szeregu z powieściami Michela Houllebecqua i Breta Eastona Ellisa'. Mowa tutaj o książce Lód autorstwa Władimira Sorokina, nazywanego ikoną Rosyjskiego postmodernizmu.
Ja tam prosty człowiek jestem i się na postmodernizmie nie znam. Słyszałem tylko, że jego mistrzem jest Kurt Vonnegut a cała reszta jest mi obca. Ale wybaczcie, jeżeli ktoś mi próbuje wmówić, że historia o psychopatycznych opukiwaczach klatek piersiowych jest wyrazem tęsknoty i rozczarowaniem wiarą w technologię i intelekt, to ja muszę poprosić o nieobrażanie mojego intelektu. Czytałem Lód i, tkwiąc w coraz większym osłupieniu, nie mogłem przestać. A doszedłem do końca tylko dlatego, że czytałem całe stado owych pochlebnych recenzji. I tak się zastanawiam czy ze mną coś nie tak i się nie znam, czy po prostu recenzenci zadziałali zgodnie z instynktem stadnym. Prosta jak cep historia, której próbuje doczepić się na siłę jakieś głębokie, filozoficzne wręcz, prawdy. Każdy pisze o alegoriach i literackich tropach - chyba czytam nie te książki co trzeba, bo jakoś tam tych literackich tropów i alegorii nie dostrzegłem. Gnostycki spisek - brzmi świetnie, znaczy gówno. Przenikliwej diagnozy współczesnej cywilizacji nie stwierdzono - objawienie prawdy, że wszystko, nawet miłość, jest towarem to trochę za mało na inkryminowaną przenikliwą diagnozę. Skąd pomysł, że Lód jest wyrazem rozczarowania nieuzasadnioną wiarą w technologię i intelekt, dalibóg nie wiem. Zgodzę się, że jest to wyraz tęsknoty za tym co autentyczne, za miłością, braterstwem i bliskością. Aczkolwiek momentami dziwnie się u Sorokina ta tęsknota objawia.
Chaos straszny się w to wszystko wkradł - równocześnie próbuję kopać recenzencki bełkot i mizerię książki a tak się nie da, bo nogi się plączą. Więc może jednak się krótko do książki odniosę - po Moskwie szaleją szaleni pukacze. Młotkami z lodu łomoczą porwanych niebieskookich blondynów (i blondynki) w klatę bolesną dopokąd ci ducha nie oddadzą. No, chyba że wcześniej ich serce się przebudzi i zacznie mówić, podając prawdziwe imię pukanego brata - w takich cyrkumstancjach pukacze odpinają pukanego od ściany, haków, drzewa, słupa bądź palika i wiozą w poliklinikę. Następnie opukańcy zostają podleczeni, potem raczeni są gadką o braterstwie pangalaktycznym, dostają garść monalizy drobnej w kieszeń i puszczani są wolno. Różnie korzystają z tej wolności - najczęściej jest to seks, gorzała i prochy. Ewentualnie powrót do alfonsa. Zawsze jednak wracają do innych przebudzonych braci, przytulają się, rozmawiają sercem, uczą się jego słów (serca) i nic nie jest takie, jak się okazuje. Bo tylko ci, którzy mówią sercem, czują prawdziwie. Reszta to jakieś bezrozumne, pozbawione uczuć, kopulujące mięso. Co się okazuje - dawno temu jakaś rasa stworzyła przez pomyłkę Ziemię. A teraz trzeba Ziemię zniszczyć. W tym celu należy wypukać 23 tysiące wybrańców, którzy staną w kręgu, złapią się za ręce, krzykną głośno, przylecą Vogoni, wyrecytują swoje wiersze a po kilku miesiącach w tym miejscu powstanie transgalaktyczna trasa szybkiego ruchu. Są też kawałki mesjanistyczne, niczeańskie, nadczłowiecze oraz cała kupa najzwyklejszego bełkotu, za który na maturze dostałbym pałę. Przepraszam, że tak się pastwię złośliwie ale nerw mi skoczył, że się takiej cienkiej książce robi klakę. Ja proszę Lód omijać szerokim łukiem, bo według mnie jest to wielka kupa nawozu. A z fanami Lodu nie będę polimeryzował, gdyż nie mam ochoty wracać do tej przenikliwej diagnozy współczesnej cywilizacji. Zresztą musiałbym się mocno tej przenikliwości naszukać, na co czasu nie mam. Aha, końcówka też jest mocna i konia z rzędem temu, kto mi ją objaśni. W prostych, maksymalnie trzysylabowych słowach.
Teraz może coś lżejszego - Drogi do Świętego Graala Moniki Hauf. Pewnie się już domyśliliście o czym jest ta książka. Otóż jest to próba odpowiedzi na pytanie czym właściwie ten Święty Graal jest. Zasadniczo i pobieżnie to lekko się rozczarowałem. Tak, owszem - wiedziałem, że środek ciężkości będzie przesunięty na literackie pierwowzory Graala zaś ja miałem raczej ochotę na kawałki o Templariuszach, Prieur de Sion albo Sang Graalu. Z drugiej strony przeczytałem spis treści więc widziały gały co brały. Poza tym książka liczy sobie skromne 170 stron w formacie kartki pocztowej więc autorka musiała się streszczać. Przez co kolejne wątki traktowane są dosyć pobieżnie. Sięgnąć jednakowoż można a właściwie nawet należy, bo pani Monika ładnie systematyzuje różne wątki dotyczące Graala i pozycja ta stanowi coś na kształt mini-encyklopedii po różnych teoriach. Zdziwiła mnie tylko po macoszemu potraktowana klasyczna dla mnie historia zdobycia Graala, to znaczy ta z Galahadem w roli głównej. Autorka na 2 stronach opędziła się z wersją Sir Mallory'ego a o Parcifalu i Gowenie w różnych wersjach dostaliśmy stron 90. Jakoś tak nie za bardzo mi się to widzi, bo ja od dziecka Parcifala mam raczej za prostaczka o czystym sercu i umyśle nieskalanym myśleniem niż za zdobywcę Graala. No ale to już takie skrzywienie. Pomimo tych drobnych niedociągnięć (które są pewnie niedociągnięciami w moich oczach) po Drogi warto sięgnąć bo to zgrabne i przyzwoite kompendium wiedzy na zadany temat.
Natomiast w absolutnym zachwycie pozostawiła mnie rzecz, o której jakiś rok temu usłyszałem od Zillah, a którą w końcu przeczytałem. Tak jest, Święty Graal, Święta Krew był na tapecie. Hipotezy autorów (Michael Baigent, Richard Leigh i Henry Lincoln) zapłodniły wyobraźnię Dona Browna, który na ich podstawie szarpnął bestselera (Kod Leonarda da Vinci) dlatego też jeżeli ktoś chce mieć jakąkolwiek niespodziankę w trakcie lektury tej ostatniej książki, powinien przeczytać ją przed Świętym Graalem. Natomiast ktoś, kto Browna już szarpnął, może zasiąść do niej z czystym sumieniem. A po lekturze pozostać jedynie we wspomnianym absolutnym i niemym zachwycie.
I nie mam bynajmniej na myśli licznych hipotez postawionych w książce, bo chociaż odważne, kontrowersyjne i oszałamiające, ustępują dla mnie przed benedyktyńską pracą, jaką wykonali autorzy zbierając materiały do tej pozycji. Widać to na każdej stronie, podczas lektury czułem wręcz zapach starodruków, widziałem kurz unoszący się nad ich okładkami. To robi wrażenie i stąd ten zachwyt - nad pracą 'odwaloną' przez autorów. Nie napiszę i tym razem jakie tezy postawili i w jaki sposób ich dowodzili, bo Świętego Graala czyta się lepiej nawet niż Kod Leonarda. Zaś kwestią absolutnie drugorzędną pozostaje dla mnie to, czy chłopaki mają rację czy sobie coś nadinterpretują - pacyfikowanie ich pozostawiam innym bo ani ze mnie pacyfikant, ani tropiciel śladów. Aczkolwiek gdyby ktoś dysponował linkami lub tytułami książek rozprawiających się krwawo ze Świętym Graalem, to ja bardzo chętnie poczytam. Po Polsku lub po Angielsku, coby zawęzić krąg poszukiwań.
Kolejnego Archera trafiłem w cenie umiarkowanej na Koszykach. Tym razem było to 12 Fałszywych tropów czyli zbiór opowiadań. Archer zdaje się nieźle czuć w krótkiej formie ale pisząc 12 fałszywych nie był w zbyt dobrej formie, jeżeli wybaczycie prosty kalamburek. I dlatego tę pozycję uważam za najsłabszą w jego dorobku (mam na myśli zbiory opowiadań, rzecz jasna). Na okładce dostajemy informację, że w każdym opowiadaniu kryje się 'fałszywy trop', który ma na celu odwrócenie uwagi czytelnika. Zaopatrzeni w taką wiedzę, z napiętą uwagą i dużymi oczekiwaniami zasiadamy do lektury i oto co otrzymujemy.
Omyłka sądowa to fajna historia ale fałszywego tropu nie znalazłem zaś końcówkę wyantycypowałem sobie w okolicach 10 strony. Nie za dobrze. Za pół ceny - o, tutaj było już lepiej. Pomysł ciekawy, realizacja również udana, zaskoczenie jest (ale w tym przypadku być musi, bo mamy za mało danych coby wykoncypować zwrot akcji). Prawe ramię Dougiego Mortimera to sympatyczna historia o wioślarzach ale już gdzieś coś takiego widziałem a zakończenie od połowy jest oczywiste. Jedna na tysiąc- fatalny zbieg okoliczności stawia głównego bohatera w sytuacji krytycznej ale rozwiązanie, z powodu niewielkiej liczby opcji, jest bardzo oczywiste. Pod kanałem La Manche - tutaj zmyłka jest pełną gębą i praktycznie do końca jesteśmy przekonani, że wiemy o co chodzi. Ładne. Pucybut to wzruszająca historia gubernatora i jego żony, którzy sprawują funkcję na zapomnianej przez Boga wyspie i pewnego dnia stają w obliczu niespodziewanej wizyty członka rodziny królewskiej. Też ładne chociaż w nim akurat żadnego fałszywego tropu nie zauważyłem. Nie dożyje pan dnia, w którym będzie pan tego żałował - gdyby treść była tak samo dobra jak tytuł, to byłoby to jedno z najlepszych opowiadań ever (mam słabość do wykręconych tytułów)[1] ale nie jest. Nie zatrzymuj się na autostradzie - to było ładne chociaż zmyłka jest wyjątkowo grubymi nićmi szyta. Nie na sprzedaż jest historią wzruszającą bardzo o artystce młodej, która się pomyliła i zakochała w playboyu i bawidamku. Bez wzruszeń i bez zmyłek. Timeo Danaos... to kawałek o dwudziestoczterokaratowym bucu, który zostaje za swoją bucowatość ukarany przez wydrenowanie portfela. Bardzo oczywisty ale za to dosyć celny obrazek pewnego typu ludzi, których każdy z nas spotyka na swojej drodze życia i, przez to, bardzo dobrze mi się to czytało. Oko za oko - adwokat dręczy dręczoną przez męża kobietę żeby sprawdzić czy przypadkiem nie udaje. Słabizna. Co jednemu wyjdzie na zdrowie, drugiemu zaszkodzi - tutaj Archer dokonał ciekawego zabiegu, bo dostajemy opowiadanie z czterema zakończeniami. Każde inne, każde możliwe do zaistnienia. Fajne, chociaż znowu nie dostrzegłem jakichś specjalnych fałszywych tropów.
Ogólnie rzecz biorąc zawiodłem się. A zawiodłem się, bo wychodziłem właśnie z klucza 'fałszywy trop'. Liczyłem na brawurowe zwroty akcji, zaskoczenie, suspens a dostałem poprawnie napisane 12 opowiadań, z których żadne nie wyróżnia się jakoś specjalnie. Ani in plus, ani in minus. Moim zdaniem szkoda kasy, bo forma zniżkująca. Aha, z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że 8 opowiadań zostało zainspirowanych prawdziwymi zdarzeniami (nierzadko Archer znacznie je ubarwił), co właściwie u tego autora jest regułą - podobnie postąpił zarówno w Kołczanie pełnym strzał, jak i w Na kocią łapę. Przy okazji chciałbym te dwa wspomniane zbiorki wam polecić - są dużo lepsze od 'fałszywki'.
Przedostatnią pozycją jest pouczająca cegła - Ocalone w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka. Być może z książki bije napuszone ego autora ale nie to jest najważniejsze. Bo skoro facetowi wydaje się, że potrafi coś przetłumaczyć lepiej, to dlaczego ma nie spróbować. I się tym pochwalić - to rzadkie w kraju przeciętności i wiecznego krygowania się. Tym bardziej, że Barańczak porwał się między innymi na świętość, czyli na 'kongenialne tłumaczenia' Ulricha, Koźmiana i Paszkowskiego tak 'subtelnie i zręcznie' uwspółcześnione przez Słomczyńskiego. Przyznam się bez bicia - oprócz obowiązkowego Makbeta i dwóch sonetów na krzyż, z Szekspirem nie miałem nigdy do czynienia. I słowo wyjaśnienia - nie będę czytał, choćby i genialnych, rzeczy których nie jestem w stanie zrozumieć za pierwszym, góra za drugim razem. A tak właśnie dla mnie przedstawiały się tłumaczenia, po które do tej pory sięgałem. Być może jestem niewyrobionym czytelnikiem, który nie potrafi się poznać na kunszcie translatorskich tuzów. Owszem, może to być prawda. Tak samo jak może być prawdą to, że wcale nie jestem wtórnym analfabetą zaś istniejące tłumaczenia są po prostu dla niemasochisty absolutnie 'nieczytable'. Po lekturze Ocalonego w tłumaczeniu stwierdzam, że chyba ma miejsce, o zgrozo, drugi scenariusz. W czym przekonuje mnie kolejne Waterloo - kupiłem na Koszykach zbiór pięciu komedii Szekspira w tłumaczeniu Ulricha (4) i Koźmiana (1). Padłem po kilkunastu stronach - pal licho, że jest to pisane najzwyczajniej w świecie bełkotnie (właśnie przez bełkotność umierałem podczas 'przerabiania' Makbeta w szkole) - to przy dozie samozaparcia mogę przełknąć (chociaż nie wiem w jakim celu). Martwi mnie co innego - te komedie są nieśmieszne. I nie chce mi się wierzyć, że przed kilkoma wiekami aż tak różne poczucie humoru ludzie mieli. Niechby i Anglicy.
Oczywiście daleki jestem od wyrokowania na podstawie kilkunastu stron i autolaurek. Nie, aż tak lewy nie będę. Dlatego obiecuję wam, że kiedyś przeczytam te komedie. Następnie sięgnę po tłumaczenia Barańczaka. A potem zdam uczciwie sprawę ze starcia z geniuszem ze Stradford i tłumaczami jego.
Co prócz Szekspira w Ocalonym w tłumaczeniu? Ano mamy pyszny fragment o zangielszczaniu Szymborskiej, o problemach z tłumaczeniem Brodskiego, poezji dla dzieci i o przybliżaniu światu anglojęzycznemu Białoszewskiego, Mickiewicza i Leśmiana oraz szyderczo-żartobliwy poradnik tłumacza. Bardzo ciekawie napisana rzecz otwierająca oczy na problemy jakie piętrzą się przed szaleńcem próbującym przekładać poezję. Polecam. I nawet mi wycieczki osobiste bardzo nie przeszkadzały.
Na koniec zaś swoiste kuriozum - rzadko się zdarza, żebym trafił książkę na tyle słabą, że przerywam lekturę w jej trakcie. Ba, ja potrafię nawet wyjątkowe gówno zmęczyć do końca. Tym razem było inaczej. I nawet bym się specjalnie faktem nie podniecał gdyby nie to, że trafiłem w niewypał autorstwa Deana Koonza, którego raczej wciągam bezboleśnie. Niestety - Zabójca strachu to wyjątkowo rzadka kupa i aż się zdziwiłem, że spłynęło to spod jego pióra. Kompletnie niewciągająca, nieabsorbująca i nieciekawa fabuła plus wyjątkowo afektowany język sprawia, że nie da się przez to przebrnąć. Proszę łukiem szerokim mijać, bo może zaszkodzić.
Hmmm... tak kwękałem, że mało książek a nazbierała się całkiem zacna sterta. Nawet kilka powtórek pozwoliłem sobie pominąć w rozważaniach. Kończąc mam nadzieję, że komuś ta moja pisanina posłuży za kompas. Nawet jeżeli nie wskazuję na kanon, którego znajomością powinien odznaczać się Nowoczesny Inteligent[2], to może przynajmniej chronię wasze kieszenie przed wywaleniem ciężko zarobionych pieniędzy na jakiś wyjątkowy krap. I tego się trzymajmy. Do poczytania.
PS. W poprzednim odcinku, pisząc o Marzycielu, użyłem słowa 'husteczka'. Ja przepraszam za nie (i dziękuję Rafałowi za zwrócenie mi uwagi[3]) i jednocześnie chcę się wytłumaczyć. To nie jest tak, że ja doznaję jakiejś ortograficznej regresji. Ja po prostu ostatnio mam tak, że aktualizację kończę pisać około 23. Następnie drugie czytanie i poprawki. Potem trzecie czytanie. Poprawki. Czwarte czytanie i szlif przedostateczny. HTML-owanie. Ostani rzut oka. Wrzut na serwer. Tekst aktualizacji wypalony na trwale na siatkówce. Czołganie do łóżka. Sen krótki i niespokojny. W ten sposób powstało kilka ostatnich kawałków. I chyba głównie dlatego przemykają się takie durne błędy niepostrzeżenie. Dlatego proszę o bezlitosne ich wytykanie (jeżeli jeszcze jakieś się zdarzą). A zwłaszcza ortografów. Z góry dziękuję.
[1] Swego czasu zachwyciłem się Gaimanowskim tytułem 'Jedno życie urządzone w stylu wczesnego Moorcocka' albo Kingowym 'Wywiozą ci wszystko, co kochasz'. Dorzucę jeszcze choćby 'Przypomnimy to panu hurtowo' i już macie ogólny obraz tego, jakie tytuły mnie kręcą, że tak frywolnie rzeknę.
[2] Jeżeli ktoś pretenduje do miana i chciałby wiedzieć co w kanonie piszczy, to zalecam przede wszystkim lekturę Gazety Wyborczej i Polityki: tam wam powiedzą co należy czytać, żeby trzymać rękę na pulsie, być trendy i jezzy a także komilfo.
[3] Rafałowi dziękuję też za sprezentowanie mi pojemnego twardziela oraz procesora. Teraz szukam płyty głównej pasującej do PIII/900 Mhz oraz RAM-u (jakieś 512 by mi pasowało). Jak ktoś ma na zbyciu. to po dogadaniu ceny chętnie odkupię.