Niektórzy mają problem ze wstępniakami, ja z tytułami.

Nie da się ukryć - znowu się zapuściłem. Trzy tygodnie z okładem a tu na stronie cisza. Ale tym razem wyjątkowo niewiele w tym mojej winy: najpierw były mistrzostwa Europy, następnie komputer mi umarł (dysk konkretnie), potem się długo zastanawiałem po czym wymyśliłem, że mam przecież drugi dysk. A potem znowu coś tam się działo, psy szczekały, sąsiedzi hałasowali, gorąco się zrobiło. Dobra, nie będę ściemniał - komputer mi faktycznie padł a potem byłem ciężko chory. Howgh.

Zanim zacznę, chciałbym, wzorem Brzóski opowiedzieć bezsensowny dowcip i trzy haiku. Haiku tak po prawdzie nie będzie, bo chociaż gdzieś mam spisane wymogi formalne owej miniaturki, to poetyczności we mnie tyle co w Geralcie. Ale będzie humor i kilka spostrzeżeń natury ogólnej. Humor jest bardziej sytuacyjny: 10 rano, ciszę biura kaleczy dziwna melodia. Nasz młody grafik P. zadaje pytanie: co to jest. Operator melodii odpowiada: Voo Voo. A co to Voo Voo? Zewsząd rozlegają się głosy świętego oburzenia, że jak to tak można Voo Voo nie znać. Nie wiem dlaczego to oburzenie, bo ja też nie kojarzę melodii młodości moich rodziców no ale niech będzie. Jak już huczek umilkł, operator melodii postanawia przybliżyć nieco ową starożytną formację i mówi: to zespół Waglewskiego. Zapada krępująca cisza, po czym z rozbrajającą szczerością, P. zadaje kolejne pytanie: a kto to Waglewski? Nie zdążyliśmy się ponownie oburzyć gdyż operator melodii wykazał się świetnym refleksem i odparował: Waglewski to tata Fisza. Kurtyna.

Co się zaś tyczy obserwacji - otóż wyczytałem niedawno w gazetach, że jakiś trzydziestokilkulatek z Wrocławia prażył z wiatrówki do bardzo młodej młodzieży (w ilości dwóch sztuk) i ich opiekunki. Która to mianowicie grupka rozpaliła sobie na podwórku ognisko i najwidoczniej zachowywała się nieco głośno co przeszkadzało temu panu w odpoczynku po ciężkim dniu pracy. Na kilku portalach rozgorzała dyskusja (a raczej chamska pyskówka) i w zasadzie znakomita większość "dyskutantów" chciała owego zwyrodnialca przybić do ściany mostowymi hufnalami. Za jaja. A ja tym razem jestem w poprzek ogółu. Nie żebym postulował odstrzał hałasujących dzieci - mam serce bijące w klatce piersiowej i odrobinę ludzkich uczuć. Natomiast doskonale rozumiem tego człowieka.

Jest mianowicie lato, jest gorąco, w autobusach śmierdzi i ja się aktualnie bardziej męczę dojazdami do i z pracy niż samą pracą (chociaż satrudniki mi świadkami, że ostatnie dwa tygodnie były ostre dla wszystkich w dziale). I po pracy, jak już się uwalę w fotel przed kompem, chciałbym przynajmniej lekko się zrelaksować. Uniemożliwiają mi to niestety sąsiedzi-dresiarze puszczający głośno chamską muzykę, dwa wspomniane ostatnio psy z dołu oraz chmara dzieciaków, które potrafią się porozumiewać tylko i wyłącznie wrzaskiem. Kij tam, że krzyczą do siebie - ja też byłem dzieckiem i jak przez mgłę pamiętam, że hałasowanie to była jedna z najfajniejszych zabaw. Ale dlaczego do kurwy nędzy rodzice tych dzieciaków nie wytłumaczyli swoim pociechom, że jak ma się sprawę do mamy to można podejść do domofonu i pogadać przez sitko? Nie, to jest za trudne - komunikacja odbywa się na zasadzie ryków głośnych pod oknem/balkonem: Maaaamaaaa!!! Mogę iść z chłopakami pograć w piłkę!!! Na co mama z kuchni (oddalonej od okna wychodzącego na chodnik o długość całego mieszkania) odpowiada: Taaaak!!!!!! Tylko wróć zaraz!!!!!!

I tak trwa ta radosna konwersacja przez pół minuty albo dłużej. Ostatnio miałem okazję wysłuchać całej dyskusji w wykonaniu mamy w domu oraz jej pociech (na dole) i jakiejś cioci (też na dole). Bite pięć minut ryków a ja nawet się nie podniosłem z fotela i nie poszedłem na balkon nauczać gdyż z ust mogły mi wydostać się jedynie joby plugawe. A przecież dzieci słuchają. Nie wspomnę o sytuacji gdy nawoływania dzieciaka słyszą wszyscy oprócz rodziców bo i tak się często zdarza.

I rekapitulując napiszę - ten pan dobrze zrobił, że strzelał. Źle sobie tylko wybrał cele. Należało wpierdolić po szczecinie soli w zady rodziców owych milusińskich i wytłumaczyć, że w bloku mieszka więcej niż jedna rodzina. I że palenie ogniska na podwórku to w sumie taki sobie pomysł. I że bezstresowe wychowanie (albo zwalenie wychowywania na telewizję i komputer) to zły pomysł, bo z miłego cherubinka wyrasta rozpaskudzony gnojek. Bo czego Jasia za młodu nie nauczą, tego Jan swoim pociechom nie przekaże. To tyle w zasadzie.

Drugi szorcik będzie przyjemniejszy - dwa tygodnie temu udało mi się weekend spędzić w Lublinie. Kumpel stwierdził, że na Starówce jest fajnie nocą więc pojechaliśmy sprawdzić. Pamiętacie jak się rok temu ubawiłem podczas weekendu majowego w Krakowie? W Lublinie było podobnie - mnóstwo fajnych lokali, niektóre otwarte, o zgrozo, do 3-4 nad ranem, piwo najdroższe kosztowało 5 PLN a standardem jest trójka i groszy pięćdziesiąt, sympatyczne niewydumane wnętrza, muzyka mniej klubowa a bardziej rockowa, sporo luda i ogólnie miły nastrój. I znowu mnie żal targnął okrutny, że w Wawie na Starówce browar mieszany pół na pół z wodą kosztuje złotych 8 a z lokalu wypędzają o północy. Wnioski, tradycyjnie wyciągnijcie sobie sami. A na dobicie, w sobotę udaliśmy się do podlubelskiego zajazdu 'Bida' (jadąc od Warszawy jakieś 15 km przed Lublinem po prawej stronie). Obiecywano mi tanio dużą porcję ale to co zobaczyłem lekko mnie oślepiło (i ciężko mi było po obiedzie chodzić). Po pierwsze na jedzenie czekaliśmy może 10 minut, a może nawet nieco krócej. Wszystko ciepłe, karkówka ociekała jak należy, opiekane ziemniaki chrupiące i niewyschnięte w środku, surówki też jak najbardziej komilfo. A wszystko to w cenie 15 czy 17 złotych, podano mi w korytku świniowym. Znaczy na półmisku o gabarytach korytka świniowego. Porcja może powalić mastodonta, jest smacznie, sympatycznie i tanio. Kelnerki miłe i gładkie, wystrój rustykalny. Polecam jakby los was zagnał w tamte rejony. Tylko ta muzyka z offu - biesiada w najgorszym z możliwych wydań. Ale zawsze można usiąść na zewnątrz pod parasolem.

Dobra - za reklamę mi nikt tutaj nie płaci więc może skończę przydługi wstęp i zacznę z grubsza na temat. Co dzisiaj mamy? Ano horrorów kilka tradycyjnie, śmierć młodzieńczej legendy i kilka filmów. Lecimy nie?

Od jakiegoś czasu zaczynam od Kinga i dzisiaj zrobię to samo. Jak już kiedyś napisałem, czas jakiś temu postanowiłem skompletować sobie wszystkie jego rzeczy i w ramach tej akcji zakupiłem dwie sztuki. Merlin dostarczył mi Podpalaczkę a Allegro Oczy Smoka czyli jednym słowem rzeczy stare.

Podpalaczka to historia o wrednym aparacie represji w USA, który się uparł i napiera na dziewczynkę małą potrafiącą niecić ogień z niczego. A zaczęło się to tak, że biedny student poszedł na testy halucynogennego specyfiku. Za garść dolarów dał się głupek napoić dekoktem jakowymś diabelskim i doznał wizji. A potem zaczął słyszeć myśli innych ludzi. A jeszcze potem się przekonał, że potrafi 'pchać' tzn. jak się bardzo skoncentruje i 'pchnie' obiekt siłą psychiczną to ten obiekt robi to, czego sobie pchający zażyczy. Taka sugestia posthipnotyczna tylko bardziej. A jakby tego jeszcze było mało, to na tych eksperymentach poznaje cud dziewczynę (też ją spoili i też ma moce, a co), chajta się z nią i rodzi im się tytułowa Podpalaczka, która w wyniku jakichś cudów z genami ma silnie rozwinięte zdolności pirokinetyczne. Kosmiczny zbieg okoliczności, który jest nieco nie na rączkę faszystom z tajnych organizacji gdyż mała jest super bronią i nie można jej pozwolić żeby pałętała się na wolności. Gdyż mogą ją porwać źli Ruscy. Tak więc najpierw biorą rodzinę pod obserwację a gdy sytuacja dojrzewa do działań bardziej radykalnych, zakatowują matkę i próbują pojmać ojca i córkę. A cała reszta to historia ucieczki pary naszych bohaterów, ich schwytania, pobytu w tajnym ośrodku badawczym i wybuchowy finał.

Owszem, sprawnie to jest napisane ale taka rzecz u Kinga raczej nie dziwi (chociaż jest to jedna z jego pierwszych książek), historia trzyma tempo, zwroty akcji są, wybuchy również, trup się ściele gęsto a my mamy satysfakcję, że zwyczajny-niezwyczajny może przez długi czas wodzić siły specjalne za nos. Niestety - więcej mnie rzeczy w Podpalaczce drażniło niż kontentowało. Grzech pierwszy i największy - King koszmarnie demonizuje agendy rządowe ścigające głównych bohaterów. Ci kolesie to banda psychopatycznych morderców, wyciągających pistolet przy każdej okazji i najpierw strzelających a potem myślących. I o ile na pierwszych stu stronach to przeszkadza umiarkowanie, to potem staje się najzwyczajniej niestrawne.

Nie znam najnowszej historii USA ale mam wrażenie, że w roku 1980 King nienawidził wszystkiego co nosi mundur. Być może wpływ na to miały pacyfikacje pokojowych demonstracji studenckich ale się nie upieram bo wiem, że na jakimś kampusie glinicjanci otworzyli ogień do młodzieży i zabili kilka osób ale ani nie pamiętam gdzie to było, ani nie pamiętam czy to było bliżej 1980 czy dalej. Nie będę się też wdawał w rozważania o tym jak to po sielankowych latach '60 Ameryka straciła niewinność w Wietnamie bo się na tym nie znam. Widzę natomiast bijącą z każdej strony Podpalaczki nienawiść do tępych, faszystowskich członków przeróżnych agencji rządowych.

Polaryzacja stron - w Podpalaczce brak obecnych w innych książkach Kinga postaci niejednoznacznych. Są albo dobrzy uciekinierzy i pomagający im zwykli ludzie (i tu oddaję cześć Kingowi - on potrafi tak opisać niewymuszone gesty bezinteresownej pomocy, że łzy się do oczu cisną) albo źli i psychopatyczni ścigający. I może z 10 lat temu czułbym satysfakcję czytając jak okrutnym agentom pękają oczy albo jak stają w ogniu. Teraz mnie to nieco odrzucało. Wcale nie nieco - bardzo mnie to odrzucało.

Zero finezji - najpierw kolesie robią symulację i dochodzą do wniosku, że mała potrafi siłą umysłu spowodować wybuch przekraczający mocą eksplozję największej z istniejących bomb atomowych, ba - może nawet rozsadzić planetę, a potem zamykają ją w supertajnym ośrodku i myślą, że będzie luz. Luz kończy się fajną rozpierduchą na koniec. A ja się zastanawiam gdzie ci faceci podziali swe mózgi. Pewnie funkcje myślenia przejęły pistolety.

Dobrze się mi to czytało ale przez 3/4 książki czułem irytację. Irytację na fobie Kinga, na prostackie zagrywki złych, na szlachetność ściganych, na brak instynktu samozachowawczego postaci drugo i trzecioplanowych, na naiwności i na manichejską strukturę stron konfliktu. Raczej nie wrócę do Podpalaczki.

Oczy Smoka - powiem wam, że się nasłuchałem na temat tej książki. Oj się nasłuchałem. Że bajka, że głupia, że nudna, że bez sensu, że słaba, że źle napisana. Siadłem, przeczytałem i co mam powiedzieć? Mieli skubani rację. King się zabrał za fantasy i moim zdaniem mu nie wyszło. Nie wiadomo czy Oczy są kierowane dla młodzieży czy dla dorosłych. Infantylne intrygi, klapki na oczach wszystkich bohaterów, niedobre dialogi, bardzo niedobre. A na domiar złego podobną historię opowiedziano już tyle razy, że szkoda czasu i atłasu na repetytoria. I na dodatek ta maniera tłumaczki, która uparła się żeby spolszczyć te imiona, które się spolszczyć da, przez co otrzymujemy kilka dialogów niezamierzenie komicznych jak choćby ten, gdy czarnoksiężnik Flagg mówi do młodego, świeżo koronowanego króla Tomeczku. Kwiczałem ze śmiechu długo.

W Amerykańskim wydaniu Wilków z Calla King dał listę tytułów związanych z cyklem Mrocznej Wieży - Oczy Smoka też się tam znalazły aczkolwiek poza Flaggiem (który jest pewnie Randallem Flaggiem) i królestwem Delaine innych odniesień nie znalazłem. Chociaż przyznam wam się w tajemnicy, że do końca zostało mi jeszcze jakieś 60 stron więc może tam coś więcej będzie.

Oczy Smoka katuję już drugi tydzień - ot, po 10-20 stron przed snem. I pewnie do końca tygodnia je skończe. Ale nie wydaje mi się, żebym mógł zmienić swoje nastawienie - nie podoba mi się i już. Słabo napisane, bez biglu, bez Kingowskiego zęba i sznytu, nudne, wtórne i nieciekawe. Można sobie śmiało odpuścić.

A teraz chwilowa zmiana klimatu. Jakieś 20 lat temu po raz pierwszy przeczytałem książkę Bill, bohater galaktyki. A potem czytałem ją jakoś tak raz do roku. Zrazu traktowałem ją jako dowcipas, potem stwierdziłem, że rzecz ma drugie dno. Potem zauważyłem trzecie. I zupełnie jak w przypadku Paragrafu 22 (chciałem użyć słowa casus ale nie potrafiłem sklecić z nim poprawnego stylistycznie zdania więc będzie bez mądrych wyrazów) spod wesołej historyjki frontowej, zaczęła przebijać krytyka bezsensownej wojny i tępego żołdactwa. Rzecz do tej pory jest dla mnie mocna i lubię od czasu do czasu sobie po nią sięgnąć gdyż to akurat lektura na 3-4 godziny. Następną książką Harrisona był Filmowy wehikuł czasu (weterani bojów na polu sf już pewnie kojarzą, że czytałem te rzeczy Harrisona, które publikowała Fantastyka), w którym drugiego dna nie stwierdzono ale była to solidna literatura rozrywkowa. A potem wypatrzyłem w bibliotece Planetę śmierci i się w autorze zakochałem. Do tego stopnia, że w latach szczenięcych trzasnąłem Planetę przynajmniej ze 20 razy (i bynajmniej nie przesadzam). Jason Din'Alt był fajny a Pyrrusanie jeszcze fajniejsi. I na dodatek strzelali do wszystkiego co się rusza. A potem przeczytałem Planetę śmierci 2 i 3. I chociaż już mi się tak nie podobały, to jednak magia jedynki działała i prędzej dałbym się ze skóry obłupić niż bym wtedy przyznał, że to knoty straszne.

No i traf chciał, że jakiś czas temu namierzyłem Planetę śmierci 1 na Koszykach. Wziąłem, przeczytałem i zakląłem szpetnie. Zakląłem gdyż miało miejsce wspomniane ubicie legendy i młodzieńczej miłości czystej. Tego się nie da czytać - postaci z papieru, proste jak cep, fabuła koszmarna, tłumaczenie koszmarne, całość koszmarna - no litość i trwoga. Dlatego udzielę wam rady - nie sięgajcie ponownie po rzeczy, które podobały się wam w wieku nastu lat. Niech pozostaną w waszych głowach jako książki fajne, sympatyczne, kultowe. Bo czas to wredna świnia i potrafi zarżnąć niejedno miłe wspomnienie. Szkoda.

A teraz płynnym ruchem nadgarstka wrócę do horrorów. Najpierw Koontz, o którym trochę więcej pozwolę sobie tutaj skrobnąć. Starsi z was zapewne pamiętają złote czasy Polskiej poligrafii odrodzonej i początki wydawnictwa Amber (o Phantom Press będzie kiedy indziej). Rynek horroru był chłonny i słabo nasycony dlatego praktycznie wszystko co wydawali, rozchodziło się na pniu. Przynajmniej w Krasnymstawie. Najpierw traciłem majątek na serię Amber Horror w małym formacie, dzięki której zapoznałem się z Jamesem Herbertem (mój faworyt z lat szczenięcych to Odrodzony), Paulem Wilsonem (kapitalna i kultowa dla mnie Twierdza) i Grahamem Mastertonem (zainaugurowany Maniotu, za którego w antykwariacie zapłaciłem jakieś koszmarne 22 000 PLN i była to pierwsza książeczka z cyklu Horror przeze mnie zakupiona).

Potem Amber odkrył dla Polaków Deana Koontza, którego postanowiono wydawać nieco staranniej (i drożej) tzn. w formacie klasycznym, z twardą okładką i w obwolucie. Jego z kolei napoczęto Gromem. Wlazłem dnia pewnego do księgarni, przeczytałem zajawkę na grzbiecie (zupełnie nie wiem po co, i tak bym kupił) i po uiszczeniu 25 000 PLN pognałem z nowym nabytkie do domu po to, by doznać szoku. Słowo wyjaśnienia dla młodszych czytelników - nie jestem szalonym milionerem kupującym książkę za równowartość rocznego dochodu przeciętnej Polskiej rodziny. To są pieniądze przeddenominacyjne bo ja taki stary jestem skubaniec. Ale wracając do Koontza - Grom wciągnąłem jakoś tak w niecałe dwa dni. Kapitalna historia - Niemcy w czasie II Wojny Światowej dysponowali wehikułem czasu. I wysyłali swoich agentów żeby sprawdzić jak tam im się wojna uda i co zrobić żeby się jednak udała. Wystarczyło kupić nagrodzone Noblem Pamiętniki Churchilla.

Znalazł się jednak jeden sprawiedliwy Niemiec w Sodomie (ciekawe jak przecisnął się przez gęste sito eliminacji do Instytutu Temponautów), który stwierdził, że Hitler jednak powinien wojnę przegrać. No i szcza skubaniec faszystom koło pióra i robi wszystko, żeby tak się stało. A przy okazji mocno miesza w życiorysie głównej bohaterki - Laury (zakochał się w niej). Bardzo zręcznie napisane sf. Bardzo zręcznie. Do tej pory mi się to dobrze czyta bo akcja wartka, bohaterowie tacy jacyś mało papierowi, jeden fajny Zły i pomysł, chociaż wyeksploatowany (w sensie podróży w czasie), Koontz ładnie wygrał. Aha - horroru w sensie nadprzyrodzonym w Gromie za grosz nie ma. Dostajemy za to świetne ludzkie potwory jak choćby opiekun w domu dziecka. A i do wzruszenia kilka scen też się znajdzie. Jednym słowem bestseler.

Potem sięgnąłem po Złe Miejsce - o, to mnie postraszyło konkretnie. A zwłaszcza główny zły bohater, który ma kilka interesujących zdolności. A tak w trzech słowach to chodzi o to, że główni bohaterowie prowadzący agencję detektywistyczną biorą pewnego dnia dosyć dziwne zlecenie. Przychodzi do nich facet, który nic nie pamięta ma za to kupę kasy a na dodatek kieszenie wypchane czerwonymi diamentami (rzadkie sztuki). I czasami zdarza mu się zniknąć na chwilę i wrócić z jakimś dziwnym piaskiem w ręku. Zaczyna się sensacyjnie, kończy się horrorową rzeźnią. I znowu miałem mnóstwo satysfakcji płynącej z lektury. Dwie książki, dwie dobre - wyrobił sobie Koontz u mnie nazwisko i zacząłem trzaskać jego kolejne rzeczy. Były, moim zdaniem, ewidentne wpadki jak choćby Nieśmiertelny, Wizja, Ściana strachu czy Pieczara Gromów. Były kawałki, które przeszły bez większych podniet: Opiekunowie czy Zimny ogień. No i wreszcie były dwie książki, które spodobały mi się może nawet bardziej od Gromu i Złego Miejsca - mam na myśli Odwiecznego wroga i Nocne dreszcze.

Na Odwiecznego krytyka wylała kubeł pomyj ale ja na szczęście mam tak, że zdaniem krytyki się od pewnego czasu nie przejmuję i powiem wam, że warto przeczytać. Historia zaczyna się w sumie dosyć klasycznie, to znaczy główna bohaterka z siostrą młodocianą przyjeżdża do rodzinnego miasteczka na zadupiu po to, by stwierdzić, że wszyscy jego mieszkańcy nie żyją. I na dodatek jakoś tak dziwnie poumierali - w kuchniach, sypialniach, zamkniętych łazienkach i samochodach. Dziewczyny ściągaja na pomoc dzielnych rangersów a jak się okazuje, że odwieczny wróg to nie jakiś podrzędny psychopata tylko coś więcej, na miejscu ląduje armia. Legion krytyków zarzucił Koontzowi nieznajomość geologii, historii antycznej, historii mniej antycznej, genetyki, biologii i zoologii. Ciekawe dlaczego nie dopieprzyli mu za szarganie wartości i nadawanie atrybutów boskich megalomańskiemu Oponentowi. Tylko jakoś się nikt nie zająknął, że pomysł jest fajny, powieść trzyma napięcie, zwroty akcji są (no dobra, kilka kalek też się znajdzie), bohaterowie fajni i ściskamy za nich kciuki a całość solidnie straszy. Zresztą Odwiecznemu wrogowi, oprócz chwil dreszczowych, zawdzięczam jeszcze jedno - był pierwszym kamyczkiem, który ruszył lawinę. Lawinę niewiary w zapewnienia Krytyków, którzy swoje opinie podają jako Prawdy Objawione. Bo po lekturze kilku miażdżących recenzji doszedłem do wniosku, że albo ja się nie znam albo oni. W tym dysonansie trwałem do momentu gdy przeczytałem kilka recenzji filmu Event Horizont (wtedy kamyczków poleciało więcej) zaś ostatecznym ciosem zadanym Krytykom (a może raczej Krytykantom) był film W paszczy szaleństwa, który również zebrał kilka wyjątkowo niepochlebnych recenzji a który ja uważam za jeden z najlepszych horrorów, jakie kiedykolwiek nakręcono (jeżeli nie najlepszy i niech mi wybaczą wszyscy fanatyczni wyznawcy Kubrickowego Lśnienia). No właśnie - Odwiecznego polecam bo jako horror to się to broni.

I na koniec zostawiłem sobie absolutną moim zdaniem perełkę Koontza, jaką są Nocne Dreszcze. Zero duchów, zero zombie, nawet wampir z kulawą nogą się tam nie zapałętał. Bo to jest rzecz o sterowaniu ludzkimi umysłami. Och, jakże się dostało Koontzowi za dyletanctwo na polu psychologii i w zakresie funkcjonowania ludzkiego mózgu. Pofolgowali sobie Krytycy, oj pofolgowali. Że się nie zna, że się nie da, że podświadomość taka głupia wcale nie jest jak on by chciał i że w ogóle to całą jego tfurczość do kibla a ci, co głosują na niego w księgarniach się też nie znają i są niewyrobionymi kmiotami. I znowu żaden z Krytyków się nie zająknął słowem o tym, że o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu to my tak naprawdę dalej gówno wiemy, że o podświadomości, nadświadomości, ego, superego i id dużo napisano ale też to jest bardziej zbiór postulatów niż zbadanych i empirycznie potwierdzonych teorii (cytuję kilku znajomych psychologów). I że w ogóle spora część osób całe te bajędy o tym, jak naprawdę działa ta złożona maszyneria w pudełku na oczy, uważa za mydlenie oczu szarakom i przysłowiowe pieprzenie w bambus.

No bo skoro się nie da, to jak to całe NLP działa? No bo skoro się nie da, to jakim cudem ja sam wyleczyłem się z akademikowej bezsenności? No bo skoro się nie da, to jakim cudem wytrzymałem 8 godzin pod bankiem w strugach kurewsko zimnego deszczu? A wreszcie skoro się nie da, to jakim cudem doczekaliśmy się pokolenia wyprofilowanego przez telewizję i internet? No dobra, przestaję bo i moje pisanie zaczyna ewoluować w stronę niezrozumiałego dla was bełkotu laika.

W Nocnych dreszczach chodzi o sterowanie ludźmi przy pomocy podprogowego programowania umysłów (wot, cudna redundancja). Otóż czas jakiś temu wymyślono tachistoskop, który jest sprytną maszynką. Mianowicie podczas projekcji filmu, raz na jakiś czas wrzuca na ułamek ułamka sekundy klatkę na której znajduje się na przykład hasło 'Nie bądź buc, czytaj Wilq'a'. I ludzie po kinie, nawet wtórni analfabeci i ci ze wstrętem do drukowanego, atakują księgarnie i wykupują komiks braci Minkiewiczów (swoją drogą faktycznie nie bądźcie bucami, przeczytajcie Wilq'a i zachwyćcie się abnegackim Entombetem). Rzecz jasna Krytycy stwierdzili, że żadnego tachistoskopu nie ma, nie było i nigdy nie będzie a reklama podprogowa jest zakazana. Aha, Echelon też nie istnieje. Nieważne - krótki czas ekspozycji klatki filmowej powoduje, że napisu takiego nie jest w stanie zarejestrować nasza krytyczna, analityczna świadomość. Natomiast naiwna podświadomość, która wierzy we wszystko co jej powiemy, łyka go bez problemu. Na tym właśnie patencie Koontz oparł Nocne dreszcze. Oczywiście dołożył od siebie preparat, który 'gruntuje' mózg w ten sposób, że jest on dużo bardziej niż normalnie podatny na przekazy podprogowe. I zaczyna się nocna jazda bez trzymanki. Źli ludzie wybierają sobie na eksperyment polowy małe miasteczko, wlewają preparat do jedynego ujęcia wody, wszystkie programy telewizyjne odbierane na tym zadupiu faszerują przekazami podprogowymi (łatwo im, bo jeden z nich jest właścicielem rzeczonej kablówki) i zamieniają mieszkańców w bezwolne golemy. To znaczy ludzie zachowują się normalnie do momentu wypowiedzenia magicznego zaklęcia (też wpompowanego podprogowo).

Straszne to jest i nieprzyjemnie mi się to czytało. Być może gdybym skończył studia, na których by mnie przekonano, że coś takiego jest niemożliwe, miałbym sen spokojniejszy a całość potraktowałbym mniej paranoicznie. Bo Krytycy przekonać mnie nie dali rady - ja tam swoje wiem. Paranoja nie ma tu nic do rzeczy - jeżeli coś da się wykorzystać w wojsku albo w handlu, to prędzej czy później ktoś po to sięgnie, dopracuje i zacznie stosować, mój zdrowy cynizm mi to podpowiada. I może się okazać, że te podprogowe historie to wcale nie są bajki dla starszych dzieci. Zresztą - ja już uległem chyba takim przekazom na okoliczność czekolad Wedla. Taaa... niezły wstęp do trzylinijkowej recenzji ostatnio przeczytanego Koontza. Gniot zatytułowany jest Ziarno demona (chociaż żadnego demona sensu stricte nie uświadczymy) i opowiada o sztucznej inteligencji, która się zakochała. Czytałem to w bólach straszliwych i przez cały ten czas miałem ochotę zakrzyknąć - oczko się odlepiło, temu misiu. Kompletnie nietrawialne gówno - gorszej rzeczy Koontza nie czytałem. Aczkolwiek się nie poddaję i w kolejce czekają Drzwi do lata. Nie omieszkam o nich napisać. Zaś Koontza dalej lubię - każdy ma prawo do wpadek.

Całość horrorową dopniemy zaś starym, dobrym Mastertonem. Poszły trzy rzeczy - jedna z dużą przykrością, druga na luzie, trzecia całkiem w porządku. Zaczniemy od nawozu. Nawozem są mianowicie Studnie piekieł czyli dzielny hydraulik (brata gdzieś zgubił) kontra Mroczne Pomioty Spoza Czasu i Przestrzeni (aka Cthulhu). Słuchajcie, tak rozrywkowej pozycji od ostatniego Pratchetta dawno nie czytałem. Ludzie na farmie skarżą się, że im woda pożółkła w studni. Hydraulik targa nocnik z próbką do laboratorium gdzie okazuje się, że we wodzie pływają sobie takie małe żyjątka. Które na dodatek kupę lat mają (tak z milion). Wody pić nielzja ale polecenie przychodzi za późno - mieszkańcy farmy po herbacie zamieniają się w kraby (nie, nie robię sobie jaj) i zaczynają targać do jaskini żarcie (znaczy uczciwych, płacących podatki obywateli) dla Cthulhu (który tutaj się jakoś inaczej nazywa ale o niego chodzi), który zbudzon ze snu sił musi nabrać coby zawalczyć o swoje. Czyli o Ziemię. Ale dzielny hydraulik (dalej bez brata) z pomocą laboranta i gliniarza robią mu w poprzek. Horroru zero za to śmiechu kupa. Szerokim łukiem omijać.

Stany środkowe zanotowała Nocna plaga. Dawno temu we wspomnianej serii Amber Horror wydano Wojowników nocy. Bardzo mi się spodobał pomysł - starożytny zakon Wojowników broniących ludzi przed złym z tym, że nie tłuką się na wolnym powietrzu a w ludzkich snach. Jako rzekłem - pomysł fajny ale moim zdaniem niewykorzystany. Przypomnijcie sobie najbardziej porypane koszmary jakie się wam w życiu przyśniły, już? Chcielibyście o nich poczytać? Nie? A ja o swoich tak. I w tym przed lekturą upatrywałem siły i mocy tej książki. Niestety, Masterton nie dał rady tego ugrać - jakieś te koszmary układne, ugrzecznione, normalne rzekłbym. A ja oczekiwałem czegoś na kształt Boscha skrzyżowanego z Gigerem i Escherem. Nie wyszło. I na dodatek tytułowi Wojownicy - bardziej przypominają debilnych goł, goł Pałer Rendżers niż ostatni bastion ludzkości. Ale i tak czytało się to przyjemnie. A i mrożący krew w żyłach patent się Mastertonowi udał czyli zapładnianie kobiet przez Szatana we śnie. Znaczy nie tak, że one spały a on je ryćkał tylko im się śniło, że on je prawda, tenteguje. A po kilku tygodniach z brzuchów pań wyłaziły wyjątkowo wredne węgorzopodobne pomioty niekoniecznie dbając o zachowanie spoistości skorupy nosicielki. Znaczy przegryzały się skubane na zewnątrz. Całość poprawna - ot, takie czytadło na niedzielne popołudnie na ławce w Powsinie. Wojowników Nocy 2 już mi się nie udało trafić ale kiedyś się przymierzę natomiast Nocna plaga, w której po raz trzeci spotkamy się z klanem, trafiła mi się przypadkiem. To znaczy nie wiedziałem, że to o Wojownikach będzie.

Tym razem przyjdzie im się zmierzyć z jakąś ponurą czarownicą, która dawno temu oddała się Szatanowi, mocy po seksie nabrała, Wojownicy ją pojmali i uwięzili w skale. Niestety, skałę ktoś naruszył i uwolniona część mocy psychicznej pozwala jej na powoływanie do życia Nosicieli - wyjątkowo antypatycznych skurwieli, którzy zarażają ludzi tytułową Nocną plagą. Taka to też nieprzyjemność spotyka głównego bohatera, rewelacyjnego Amerykańskiego skrzypka chwilowo przebywającego w Anglii. Już bodajże na 10 stronie pada ofiarą wyjątkowo brutalnego gwałtu homoseksualnego i łapie francę. Po jakimś czasie okazuje się, że plaga przenosi się nie tylko drogą kropelkową ale również przez śnienie o innych osobach i ludzi zaczyna ogarniać szał. Ostatnią instancją są Wojownicy Nocy (dziwnym nie jest gdy okazuje się, że główny bohater jest potomkiem jednego z nich i jako taki też musi zapodawać w imię Ashapoli), którzy muszą dokopać wrednej czarownicy. A powietrza coraz mniej gdyż dwójka z nich jest już zarażona.

Bez większych uniesień powróciłem do tematu naparzanki w snach. Czyta się to szybko, jest kilka naprawdę niezłych fragmentów ale całość jakaś taka bezkrwista. No nie, krwista to ona jest ale za mało. W sumie można.

Najlepszą zaś rzeczą jaka mi się trafiła był Głód (i nie mam tu wcale na myśli cudownej diety). Powraca w nim Masterton do tematyki apokaliptycznej (powraca, bo wcześniej popełnił Zarazę, którą pozwoliłem sobie czas jakiś temu spacyfikować). I moim zdaniem powraca udanie. Pomyślcie - co by się stało gdyby najbogatsze, najpotężniejsze i najbardziej chyba konsumpcyjnie do życia nastawione społeczeństwo świata (USA, jakby się ktoś jeszcze nie zorientował) stanęło w obliczu głodu? Nie da rady - przecież produkują tyle zboża, że rząd płaci niektórym za jego nieuprawianie (a ojcu Majora Majora dodatkowo buli za nieuprawianie lucerny) a nadwyżki i tak schną w silosach. I kukurydzę mają. I owoce w Kaliforni. I bydła stada. A co by się stało gdyby pola uprawne opryskano sprytnym wirusem w wolno rozkładającej się otoczce, która uwolniłaby wirusa akurat na kilka tygodni przed żniwami? I ten wirus spowodowałby gnicie wszystkich upraw jak kraj długi i szeroki? (inna sprawa czy jest możliwe wyhodowanie wirusa, który tłukłby wszystkie owoce i warzywa - począwszy od bulwiastych a skończywszy na strączkowych i jabłkowych). Nie ma paniki - przecież to co leży w silosach wystarczy na rok przynajmniej. A poza tym można dokupić na rynkach światowych. A co gdyby zboże w silosach skażono radioaktywnymi izotopami? Zawsze zostają puszki. A co gdyby sporą część produkcji zatruto jadem kiełbasianym? No to kupujemy... no właśnie, przecież tego trzeba kupić tyle, że nie bardzo ma to kto sprzedać. I jakoś to racjonować (w byłych demoludach gdzie społeczeństwo do reglamentacji przyzwyczajone, to pryszcz; w USA niekoniecznie). I zaczyna się robić nieciekawie. Tym bardziej, że po niedługim czasie Ameryka traci całkowicie możliwość odparcia jakiegokolwiek ataku militarnego. A wróg, który rozsypał wirusa nie śpi. Co do wroga - teraz byliby to pewnie Arabowie, w 1981 (bo wtedy Głód powstał) był to wiadomo kto.

Abstrahuję od tego czy taki wirus jest do wyhodowania i od logistyki takiej akcji - grunt, że czyta się to świetnie, o niebo lepiej niż Zarazę, obraz wiecznie sytego społeczeństwa zepchniętego do poziomu Etiopii jest w miarę przekonujący, zdziczenie ludzi poszukujących czegoś do zjedzenia też jakoś ciekawie pokazany. Ogólnie bardzo przyzwoita książka, która zaskoczyła mnie pozytywnie i myślę, że dużych gromów na głowę mą biedną nie ściągnę gdy napiszę, że polecam nie tylko miłośnikom horroru.

Poprzednim razem napisałem, że prawdopodobnie będzie o panu Murakami Haruki - nie będzie. Zostawię go sobie na inną okazję bo wart jest uwagi. Na razie powiem tylko tyle, że przeczytałem Przygodę z owcą i że jest to jedna z najbardziej zaskakujących książek, jakie miałem okazję w życiu przeczytać. Zaczyna się jak powieść obyczajowa, potem przechodzi w jakiś oniryczny purenonsens po to, by zakończyć się niczym rasowy horror. Naprawdę mocna rzecz i polecam a pogłębione analizy zostawię sobie na chwilę gdy będę po lekturze trzech kolejnych rzeczy, które leżą na półce i czekają na urlop.

A teraz filmy. Nie żeby jakoś przesadnie dużo, bo nie bardzo czas był ale o dwóch albo trzech skrobnę. Najpierw dwa horrory. Pierwszy to Queen od the damned, o którym mogę powiedzieć tylko tyle, że nie dałem rady obejrzeć go do końca. Zawinił mój komputer, który odtwarzał przez godzinę po czym powiedział 'nie da rady dalej, stary'. Miał rację. Po godzinie tego czegoś miałem ochotę uderzać głową w ścianę aż do utraty przytomności. Wampir Lestat (aha, ten sam) się budzi nagle i zostaje wokalistą rockowym. Nie, no szkoda palców i mojego oraz waszego czasu - nie da się tego oglądać. Głupie, nudne, aktorsko denne i kompletnie bez sensu. A na dodatek się ścierwo ślimaczy niczym sztandarowe obrazy kina moralnego niepokoju.

Drugim horrorem był kawałek pod tytułem Bones - 20 lat temu w mało sympatycznym domu położonym w jeszcze mniej sympatycznym nejberhudzie zabito gangstera. Poległ gdyż był szlachetny i nie chciał handlować w dzielnicy prochami. A teraz grupa inteligentnej inaczej młodzieży ten dom (ruderę właściwie) kupiła i postanawia tam zrobić dyskotekę. Co tam, że w domu straszy - najważniejsze żeby zabawa była. Fabuła prosta jak drut - gangsta leży przykryty matką ziemią i gnije, młodzi go przypadkiem odkopują (jeden z kopaczy sobie nawet trupiego palca urywa i sygnet z niego ściąga, bo fajna błyskotka) po czym stwierdzają, że policja nie jest potrzebna bo robimy imprezę, yo nigga! Szkielet ożywa i idzie się mścić na oprawcach, kasując przy okazji większość imprezowiczów. Głupie to okrutnie ale momentami klimat jest gęsty i Bones oglądany po północy potrafi kilka razy przyspieszyć bicie serca. Plus kilka naprawdę obrzydliwych scen (no co? lubię takie). W sumie na upartego i z braku alternatyw można się pokusić aczkolwiek nie będę gorąco orędował na rzecz tego akurat filmu. Aha, i uwaga zasadnicza - wydawało mi się, że w filmach z budżetem przekraczającym 25 000 USD potrafią robić dobrą krew. Pomyliłem się - krew w Bones przypomina czołowe dokonania gatunku sprzed 20 lat. Gdyż zasadniczo przypomina przecier jabłkowy pomieszany z keczupem z Pudliszek. Co za porażka.

Być może niektórzy pamiętają jak poprzednim razem ostrzegałem przed filmiszczem Cabin fever (u nas to będzie hulało pod tytułem Śmiertelna gorączka co ma sens gdyż taki właśnie stan zanotowałem po projekcji). Otóż nie dalej jak dwa dni temu spetryfikowała mnie informacja, że owo coś rekomendują... uwaga... Quentin Tarantino i Peter Jackson. I że to coś zarobiło 20 baniek papieru. Ja tam się swojej opinii o tym czymś nie wyprę i dalej twierdzę, że jest to gówno straszne ale zaczynam powoli w siebie wątpić. Bo w to, że dwaj wspomniani tuzowie kina się na horrorach nie znają ja nie wierzę - Braindead, Bad Taste, Od zmierzchu do świtu czy Reservoir Dogs (dla mnie to czystej wody horror) mówią same za siebie. W związku z czym to chyba ze mną jest coś nie tak. Trudno, co robić - najwyżej przestaniecie mnie czytać.

Mindhunters - dosyć sympatyczny thriller o grupie profilerów (psychologowie policyjni zajmujący się tworzeniem portretów psychologicznych seryjnych morderców - nie wiem czy jest jakiś Polski ekwiwalent tego słowa), którzy udają się na szkolenie na bezludną wyspę. Znaczy nie taka ona bezludna - mieści się na niej ośrodek szkoleniowy armii USA chwilowo opróżniony z wojaków i wypożyczony profilerom. Wyjazd ten ma być ostatecznym sprawdzianem ich umiejętności przed nominacjami i angażami. Testującym jest ich szef i guru (meteorytowy, bo mało go, Val Kilmer), który ma dosyć porąbane w głowie dzięki czemu testowani spodziewają się najgorszego. Tak im się tylko wydaje, bo to co zostanie im zaordynowane w ramach testu przebije najgorsze i na zawsze pozostanie w ich pamięci.

Więcej pisać nie będę i nie pozbawię was szansy na zanotowanie kilku zaskoczeń i zwrotów akcji. A tak swoją drogą scenarzystów Hollywoodzkich ogarnęła jakaś gorączka i jak w filmie nie ma przynajmniej trzech twistów, to wszyscy są chorzy. Rekord pobił chyba Basic (Sekcja 8 bodajże) gdzie akcja zakręcała przynajmniej z 6 razy po to, by na końcu wykręcić o 179 stopni. Mindhunters nieźle się w ten nurt wpisuje i kilka razy człowiek może z uśmiechem pokręcić głową i spuentować 'ale motają' aczkolwiek i tak wszystko jedzie na ogólnie znanych schematach. Chociaż nie ukrywam, że się całkiem dobrze na tym filmie bawiłem i nie mówię 'nie'. Można zobaczyć.

O Shreku 2 napiszę tylko tyle, że podczas seansu płakałem. Wiele razy płakałem. Ze śmiechu oczywista. Czytałem gdzieś, że przy dwójce producent zezwolił na większą dowolność w tłumaczeniu i Wierzbięta wykorzystał to na maksa. Nie będę mówił o fabule, bo prosta jest jak drut i każdy już pewnie zdążył przeczytać o co chodzi albo obejrzał. Nie będę się zachwycał dialogami, bo są bardzo dobre (wygląda jakby mu Michał Anioł lico haratał). Chciałbym się tylko odnieść do wersji oryginalnej, którą też miałem okazję obejrzeć. I powiem wam szczerze - mój Angielski nie stoi na poziomie adwans. Nie stoi nawet na poziomie ferst. Ale na tyle go kojarzę, że wiem o czym się do mnie rozmawia. A oglądając filmy z oryginalnymi napisami dałem radę sobie i trochę idiomów, i trochę slangu przyswoić. Dlatego wydaje mi się, że Shreka 2 w oryginale zrozumiałem całkiem nieźle. I taka myśl niesforna mi przez głowę przebiegła, że Polska wersja (z pewnymi wyjątkami, o których za moment) jest o niebo lepsza od oryginału. Zarówno w warstwie dialogowej (tutaj mi tylko zabrakło Stuhra śpiewającego Raw Hide no ale to chyba nie do skojarzenia dla Polaka więc dostaliśmy bodajże Na dobre i na złe), jak i z punktu widzenia doboru głosów. Po kolei - Mike Myers mówi z jakimś przedziwnym akcentem (ponoć Szkockim) ale dalibóg nie wiem jaki jest cel tego zabiegu. Punkt dla Zamachowskiego czyli Polska:USA 1:0. Eddie Murphy nie ustępuje Stuhrowi czyli 2:1. Nasza Fiona bije, moim zdaniem, Cameron Diaz na głowę - 3:1. Malajkat vs Banderas: werdyktem sędziów 2:1 wygrywa Latynos (sędzia z Kanady dał nam punkt, najwidoczniej w imię odwiecznej przyjaźni między naszymi narodami) czyli mamy 3:2. Królowa - remis, Król - minimalne wskazanie na Cleese'a czyli 4:4. Lukrowane guziczki znad Wisły dają radę bo Bednarek jest nie do pobicia - 5:4. Książe Czaruś - Rupert Everett zaskoczył mnie in minus bo spodziewałem się lepszej interpretacji - mamy remis czyli 6:5. Brzydka siostra przyrodnia - Wojciech Mann minimalnie wyprzedził na mecie Larry'ego Kinga 7:5. I na koniec prawdziwa gwiazda tego show - Wróżka Chrzestna (czy też jak wolą niektórzy Matka Chrzestna). Nie mam nic do zarzucenia Dorocie Zięciowskiej ale to co zrobiła Jennifer Saunders to jest prawdziwe mistrzostwo świata, uwieńczone brawurowym wykonaniem 'Holding out for a Hero', którym zakasowała nawet Bonnie Tyler. Cudo po prostu i choćby dla niej warto obejrzeć Shreka 2 w oryginale. Ale i tak jest 7:6 - wygraliśmy minimalnie po wyrównanej grze a to w końcu przecież wynik idzie w świat. A ogólnie - Shrek 2 dobry jest i tyle.

Celowo unikam porównywania go z częścią pierwszą (na tym większość recenzentów oparła swoje kawałki) bo moim zdaniem nie ma to sensu. Nastawiałem się na śmieszną historię, która wcale nie miała na celu przebicie jedynki. Miała mnie po prostu rozbawić, co udało jej się w stylu godnym Pstrowskiego - 450 procent normy i na tym zakończę.

Miałem jeszcze napisać krótko o Troi ale nie tym razem. Po pierwsze pora późna a po drugie w trakcie obmyślania inwektyw przyszło mi do głowy kilka pomysłów i może zrobię z tego coś dłuższego niż: kupa straszna ale za to fajne widowisko. Dobranoc i do poczytania.


Wróć do głównej