23-03
Heh, tym razem mogę z czystym sumieniem napisać - aleśmy się dawno nie widzieli ludziska. Kęs czasu minął i tetralitry wody w Wiśle upłynęły od ostatniego razu. Mi też brakowało rytuału pisaniny, tej kawy, papierosów i lampki przy biurku. Mam cichą nadzieję, że dam radę znowu w rytm wpaść i częściej was raczyć swoimi wyzwierzeniami na tematy okołoczytelnicze i okołofilmowe. Zacznijmy.
Nieodmiennie łezkę w mym oku wywołują wspomnienia związane z okresem studiów (które nota bene trwały 6,5 roku, ale o tym sza). Jeżeli miałbym wybrać najlepszy rok studiów, byłby to chyba rok trzeci. Wyleczyłem się z nieodwzajemnionej miłości, zamieszkałem w najfajniejszym pokoju na piętrze (trochę gorzej z sublokatorami było ale spuśćmy na chłopaków litościwie zasłonę milczenia), znałem wszystkich w akademiku, permanentna impreza z rzadka kontrapunktowana wizytami na uczelni i kupa kasy.
Tak jest - rok trzeci był zdecydowanie najlepszy pod względem finansowym w czasie moich studiów. Najpierw ankiety w domach dziecka (za ciężkie pieniądze), potem mnóstwo przeprowadzek a w marcu i kwietniu kolejka społeczna za akcjami pod bankiem. A właściwie pod bankami. Najpierw gdzieś w centrum Wawy (bodajże na Jasnej) ale tam postałem krótko. Albowiem nad ranem przyszło trzech smutnych panów, spytało się co to za lista społeczna a po rzuceniu na nią okiem kazało spierdalać. Po zreferowaniu sprawy moim mocodawcom, spierdoliliśmy na Marynarską. Tam zagościliśmy na dłużej. Pracowałem razem z dwoma kumplami w systemie 3/8 czyli trzy zmiany po 8 godzin każda. Ja, jako typowa, podręcznikowa wręcz sowa, zająłem zmiany nocne czyli 22-6. No a co może w czasie zmiany nocnej robić taki typ jak ja? Pytanie retoryczne - oczywiście, że czytać. Wyobraźcie sobie te wymarzone wręcz warunki - cisza, spokój, bejsbol między nogami, termos z kawą przy boku, dwie-trzy ramki fajek w kieszeniach i przynajmniej dwie książki w plecaku (przynajmniej dwie, bo wspomnienie pewnej nocy gdy lektura mi się skończyła około 3:00, mrozi mnie do tej pory - trzy koszmarne godziny wpatrywania się w tory i pierwsze tramwaje wyruszające w trasę).
Ileż ja wtedy książek wchłonąłem, to nie zliczę. Oczywiście walor finansowy był również nęcący ale chyba paradoksalnie najbardziej mi się podobało to, że mam 7 godzin tylko dla siebie i książki (ktoś powinien opisać ten zespół chorobowy). A płacili mi kupę kasy - co trzy dni wpadał mi do kieszeni prawie milion złotych (rzecz jasna przeddenominacyjnych). No i po trzech dniach (właściwie nocach) stania już miałem na miesięczny czynsz za akademik i na cztery porządne imprezy. Albo nawet pięć o masowych zakupach na koszykach nie wspominając. A na dodatek ciekawych ludzi można zaobserwować o piątej nad ranem. Było pięknie. Skończyło się to wszystko zaś na Placu Inwalidów z pewnymi zgrzytami ale to już nie należy do tej historii.
Rzecz jasna ten przydługi wstęp ma coś na celu. Konkretnie ma dwa cele. Pierwszy to Talizman wspólnego autorstwa Petera Strauba i Stephena Kinga. Drugi to Cień nad Babilonem Davida Masona. Obie przeczytałem po raz pierwszy pod bankiem na Marynarskiej
Talizman to przepiękna (acz nie bez kawałków porażająco wręcz brutalnych) opowieść fantasy o chłopcu, który dla ratowania matki chorej na raka, udaje się do Terytoriów - świata równoległego, który w wielu miejscach łączy się z naszą starą, poczciwą Ziemią. Widać tutaj oczywiście silne echa Mrocznej Wieży (Wilki z Calla kosztują na Amazonie 24$ i na razie chyba jednak poczekam na Polskie tłumaczenie, chociaż stopień podniecenia czytelniczego osiągnąłem już prawie maksymalny) ale nie czyni to rzecz jasna Talizmanu rzeczą w którymkolwiek miejscu wtórną. Czyta się to błyskawicznie, satysfakcja duża i właściwie każdemu, kto nie patrzy na rzeczy spoza głównego nurtu jak na kupę psiego łajna, mogę tą pozycję z czystym sumieniem polecić. Kontynuacja Talizmanu czyli Czarny Dom (o którym zdaje się już kiedyś wspominałem) jest również przyzwoita ale nie stworzyła w moim przypadku takiej magii jak część pierwsza.
Tutaj słowo wyjaśnienia dlaczego właściwie wspomniałem tylko o tych dwóch książkach, skoro przeczytałem ich we wspomnianym okresie stania pod bankami przynajmniej 30. Już tłumaczę, chociaż będzie to nieco metafizyczne bełkotanie. W przypadku Talizmanu rzecz wymyka się racjonalnemu wytłumaczeniu - po prostu było coś magicznego dokoła mnie gdy go czytałem. Ciężko to i wytłumaczyć i zrozumieć. Jest coś niesamowitego w melanżu pt. świetna książka i warunki, w jakich ją czytałem. Wyobraźcie sobie wymarłe miasto, ciszę metropolii z rzadka przerywaną hukiem ciężarówki przemykającej po wiadukcie z dzwonieniem zaworów albo cichym pomrukiem taksówek rozwożących birbantów do domów. Nad głową latarnie rozlewające obrzydliwe żółte, sodowe światło. Za plecami kompleks techniczny łamany pasmami światła i cienia. Z rzadka gdzieś przemknie kot, czasami ktoś pijany zatrzymuje się by pogadać z latarnią albo słupkiem z rozkładem jazdy tramwajów. Tuż przed 4 zaczyna się ruch na zajezdni, pierwsze szynowce suną w miasto. O 5 słoneczko leniwie przegania mrok, powietrze aż gęste, wczesnowiosenny opar mgielny z ziemi się podnosi. Ech, tego trzeba samemu spróbować ale jedna, dwie noce nie wystarczą. Trzeba wpaść w rytm nocnego życia, przestawić zegar biologiczny na trzecią zmianę, rozsmakować się w nocy w mieście - wtedy człowiek może pod palcami wręcz poczuć tą właśnie magię.
Egzaltowane to strasznie ale tak to właśnie wtedy czułem. I tak to teraz czuję. Lubię miasto nocą. Bez zgiełku, bez prędkości, bez ciśnień, bez smutnych ludzi. Tylko wtedy Warszawa mi się podoba.
A teraz do tego wszystkiego dorzućcie sobie historię przesyconą magią. Gwarantuję wam, że takie zestawienie daje potężnego kopa w głowę - czytanie przypomina trans albo delikatny trip. Jesteś niby pod tym bankiem ale właściwie to wcale Ciebie tam nie ma. Przeniosłeś się gdzieś na Terytoria. I dlatego Talizman jest dla mnie książką tak ważną. I dlatego do Talizmanu wracam tak często, jak tylko mogę - próbuję sobie tamtą magię odtworzyć i czasami się nawet udaje. A wracać mogę od niespełna roku. Z przyczyn prozaicznych. Ten egzemplarz, którym zaczytywałem się pod bankiem należał do mojego sublokatora Adama. Zakupiony został na Koszykach (wydanie Amberu). Gdy tylko skończyłem lekturę, pognałem tam ale zastałem tylko ciemniejsze puste miejsca w kurzu - wykupili. No i zaczęła się dzika pogoń po mieście w poszukiwaniu książki. Antykwariaty, księgarnie, sprzedaż wysyłkowa organizowana przez wydawnictwo - wszystko na próżno. Nakład zszedł a szczęśliwi posiadacze ani myśleli się dzielić. Nawet bukniści nawalili. Potem spenetrowałem Allegro i też nic. Aż w końcu jakiś czas temu wznowił to Prószyński (cześć mu za to i chwała) i dorwałem wreszcie Graala. Radość podczas lektury była wielka. A potem jeszcze raz. I jeszcze. A potem Czarny Dom. A za kilka miesięcy znowu sobie Talizman powtórzę.
Druga wspomniana przeze mnie książka czyli Cień nad Babilonem ma z Talizmanem wspólne dwie rzeczy - niesamowicie mi się pod tym bankiem spodobała i też przeczytałem egzemplarz pożyczony od znajomego (dzięki Maciek). Wtedy wydało to Wydawnictwo Adamski i Bieliński (charakterystyczne czarne, twarde okładki, na biało nazwisko autora, poniżej jakieś logo i tytuł na czerwono - głównie literatura militarna, na pewno kojarzycie te książki z księgarni) i nakład rozszedł się w tempie światła. Recenzje też miał bardzo dobre. Historia się powtórzyła - kurcgalop po księgarniach przyniósł mi odciski na nogach, zakwasy w mięśniach oraz frustrację. No bo oczywiście nie kupiłem. Dalej scenariusz analogiczny - antykwariaty, jeszcze więcej księgarni, bukniści, Allegro i nic. Dlatego wystawcież sobie moje zdumienie gdy w ubiegły czwartek łaziłem po Taniej Książce obok Koszyków i wzrok mój leniwie prześlizgujący się po półkach, zawisł nagle na niepozornym grzbiecie koloru wymiocin (kolorystycznie okładka poraża), na którym jakiś żartowniś wydrukował słowa 'Cień nad Babilonem'. Oczom nie wierząc, porwałem książkę z półki (ostatni egzemplarz) i tuląc ją do piersi, z łkaniem pocwałowałem do kasy. Gotów byłem za nią zapłacić choćby i 50 złotych a ci naiwniacy zdarli ze mnie jedynie 9,50. No cóż, mój zysk.
A czymże to właściwie się tak podniecasz? zapytacie. Już mówię. Cień nad Babilonem to political fiction o zamachu na Saddama Husajna. Ale nie o takim zamachu, jaki nam w ubiegłym roku zafundowały Stany Zjednoczone. Żadnych inteligentnych rakiet trafiających w trzeci pisuar od lewej ściany w ubikacji męskiej na trzecim poziomie bunkra dyktatora. Żadnych wielkich bomb obracających w perzynę osiem hektarów pustyni. Nic z tych rzeczy.
Kilku ex-komandosów z Anglii i USA oraz Szkocki tropiciel jeleni (a przy okazji genialny snajper) udają się do Iraku celem zlikwidowania dyktatora podczas uroczystości z okazji urodzin tyrana w jego rodzinnym Tikricie. Pomimo nieco chropawego stylu (nie wiem czy to przypadłość Masona czy raczej należy upatrywać w tym rękę tłumacza) autorowi rzecz udała się nad podziw dobrze. Teoretycznie taki temat to samograj (co udowodnił Forsyth w Psach wojny) ale można się na nim wyłożyć. Wystarczy źle rozłożyć akcenty, skoncentrować się na przykład li tylko na technicznym aspekcie misji i całość wali się w gruzy (czytywałem takie niedoróbki zbyt często żeby nie czuć odrobiny szacunku do Masona). A tutaj mamy wszystkiego po trochu - sympatycznych, twardych facetów (do tego typu bohaterów zawsze miałem słabość - czy to w kinie, czy to w literaturze ale pewnie to już zauważyliście), misję na granicy samobójstwa (straceńcy też mnie zawsze pociągali), detalicznie opisaną logistykę takiej operacji a wszystko to podlane technicznym sosem (łącznie z tablicami balistycznymi zamieszczonymi na końcu książki aczkolwiek autor zarzeka się, że lekko je sfałszował coby nie ułatwiać potencjalnym naśladowcom).
Całość składa się na bardzo przyzwoitą książkę, z żywą akcją a co więcej, rzecz jest do tego stopnia realistyczna, że całkiem poważni eksperci zadawali Masonowi pytanie gdzie był tego dnia, w którym bohaterowie książki posyłają dyktatora do piachu. Z tego co pamiętam, autor dyplomatycznie owe pytania przemilczał. Zarówno ekspertom, jak i autorowi się nie dziwię bo ja sam podczas lektury zadawałem sobie pytanie czy to przypadkiem nie jest sfabularyzowany pamiętnik Masona. I to przed zapoznaniem się z wątpliwościami ekspertów i analityków. Tak zupełnie przy okazji wspomnę, że Mason służył w elitarnej Gwardii Walijskiej, potem był instruktorem w Omanie (i pewnie nie aerobiku tam nauczał), w tymże Omanie dostał Medal Odwagi za udział w dwóch ekstremalnie ryzykownych akcjach (jedną z nich opisał w książce). A na dobitkę mówi po arabsku, niemiecku i francusku. Mocna rzecz, nie bez kozery porównywana do wspomnianego przeze mnie klasyka czyli do Psów Wojny (po które też ktoś kto ich nie czytał, powinien moim zdaniem sięgnąć). Zapolujcie, bo warto - a nuż się uda. No, może tylko jedna uwaga na koniec - Mason nie radzi sobie z opisami zbliżeń między kobietą a mężczyzną ale do pewnego momentu, z uporem godnym lepszej sprawy, wciska je co kilkanaście stron. Zupełnie bez potrzeby, bo popada przy tym w niezamierzoną śmieszność. Ale to drobna rzecz, nie mająca praktycznie wpływu na percepcję całości.
Podczas czwartkowych zakupów udało mi się również trafić klasyka gatunku. O MacLeanie wspominałem już kiedyś na okoliczność zakupu Na południe od Jawy dlatego nie będę się teraz powtarzał i rozpływał w zachwytach całokształtowych. Rozpłynę się za to w zachwytach nad książką 48 Godzin, która dla mnie od przynajmniej 10 lat jest absolutnym klasykiem, obcowanie z którym uniemożliwiał mi jego brak na półce. Tania Książka pozwoliła mi naprawić to niedopatrzenie i za 5 peelenów stałem się szczęśliwym posiadaczem absolutnie kultowego wydania pod tytułem 'Utwory zebrane wydawnictwa Interart'. To właśnie o te wydania zabijaliśmy się w ogólniaku przed Krasnostawską księgarnią. I już po 14 latach od premiery 48 Godzin zagościło na mojej półce - no ale lepiej późno niż wcale. Teraz do żelaznego zestawu brakuje mi jedynie Nocy bez brzasku, która w moim prywatnym rankingu MacLeanowskim plasuje się w pierwszej piątce.
Fabuła jakby znana - tajny agent Philip Calvert na tropie bezwzględnych złodziei złota. W ciągu tytułowych dwóch dób ma rozszyfrować spisek, ująć sprawców, uwolnić zakładników, odzyskać złoto. Drobiazg, nespa? Klasyczny schemat, jakże często spotykany u zacnego Szkota ale on potrafił tak dobrze te schematy rozegrać, że czyta się to jednym tchem (no, na dwa tchy to wziąłem - w tą i z powrotem) i człowiek dostaje wszystko to, do czego MacLean nas przyzwyczaił. Szybkie zwroty akcji, podwójnych i potrójnych agentów, kilka strzelanin, kilka trupów, kilka sytuacji ekstremalnych, w których znalazł się nasz bohater i całe stado prześmiesznych one bądź two-linerów. Przytoczę moje dwa ulubione:
'Kąt ustawienia colta nie zmienił się nawet o ułamek stopnia. Niemal podświadomie napiąłem mięśnie prawego uda, czekając na uderzenie. Był to rzeczywiście bardzo dobry środek obronny. Prawie tak skuteczny jak zasłonięcie się gazetą.'
'Rafy szczerzyły swoje ostre szpikulce z kłębiącej się piany w kilkumetrowej odległości od obu burt. Wydawało się, że nie zwraca na nie uwagi. W każdym razie na nie nie patrzył. Jego dwaj pomocnicy, cherlaczki po sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, ostentacyjnie ziewali.'
Dla mnie cudowne.
Wszystko oczywiście kończy się dobrze a główny bohater oddala się w kierunku zachodzącego słońca. Kurtyna. Lubię MacLeana. Nie całego, bo miał słabsze dni ale generalnie był świetny. Weźcie zatem poprawkę na moje zapatrzenie w tego autora gdy wam będę polecał jego kolejne rzeczy. Bo 48 godzin polecam z czystym sumieniem.
Pozostałe rzeczy, które przeczytałem w ciągu ostatnich trzech miesięcy raczej się tutaj nie znajdą. Bo albo były to powtórki albo rzeczy tak słabe, że już ich nie pamiętam. No i rzecz jasna muszę się trochę rozpędzić, bo na razie pisanie idzie mi tak lekko jak lekko szło Austriakom pod Austerlitz.
Miałem wam jeszcze napisać o kilku filmach ale po głębokim namyśle doszedłem do wniosku, że porozpisywać się nie dam już rady, bo mógłbym szoku głębokiego doznać. Dlatego polecę skrótem.
Między słowami - wszyscy już pochwalili ten film i obwiesili go złotem dlatego i ja pajacować nie będę za bardzo. Za pierwszym razem absolutnie mi się nie spodobał. Potem przerobiłem go sobie w głowie i stwierdziłem, że nie był taki zły. Obejrzałem go drugi raz - faktycznie, nie był wcale taki zły. Był nawet całkiem niezły. Chociaż i tak nie rozumiem dlaczego pół świata doznaje ekscytacji godnej egzaltowanej pensjonarki i orgazmu intelektualnego patrząc na dwoje dorosłych ludzi, którzy mają problemy życiowe w gruncie rzeczy tak błahe, zwykłe i codzienne, że aż dziw, że można o nich chcieć film zrobić.
Podobało się, film jest ciepły i sympatyczny ale żeby się nad nim specjalnie pochylać? Nie przesadzałbym. Chociaż i tak polecam go każdemu - taka niekonsekwencja.
Ława przysięgłych - chyba jeszcze tego nie grają (albo grają od niedawna). Jak was nie drażnią durne amerykańskie historie o pozywaniu złych i krwiożerczych korporacji, to możecie sobie film obejrzeć. Całość schematyczna do urzygania, przewidywalna do bólu trzonowców i właściwie tylko świetna obsada broni Ławę przed kompletną klęską. Krytyka pewnie napisze, że film jest dobrze zagrany (zgoda), przewrotny (trzecia góralska prawda), obfituje w emocjonujące i niespodziewane zwroty akcji (patrz wyżej) i inteligentny (patrz wyżej). Prawdę mówiąc film mnie zdrażnił - do biura maklerskiego wpada rozgoryczony ex-pracownik, zabija kilka osób a po jakimś czasie wdowa po jednym z zabitych pozywa producenta broni. Że to niby morderca pociągał za spust ale broń w jego ręce włożyli żądni kasy krwiopijcy z koncernu zbrojeniowego. Lubię aberacje umysłowe ale bez przesady.
In America (po Polsku chodzi to chyba pod tytułem Nasza Ameryka) w reżyserii Sheridana - historia Irlandzkiej rodziny przyjeżdżającej do USA za chlebem. Bardzo wzruszający, bardzo osobisty i bardzo prosty film. Bardzo mi smakował. Polecam mocno.
Monster - tego jeszcze w kinach nie ma ale będzie, będzie na pewno boć to Oskarowe dzieło. Historia oparta na faktach, zmieniona nie do poznania Charlize Theron gra prostytutkę (nie napalajcie się panowie - w tym filmie zupełnie nie przypomina żony Lomaxa z Adwokata Diabła. Właściwie to wręcz przeciwnie), która krąży wzdłuż autostrady i morduje swoich klientów. Oczywiście trywializuję bo historia jest nieco bardziej skomplikowana ale to już sami zobaczcie. Bo pomimo tego, że film jest mroczny, ciężki i dewastujący to go polecam. Aczkolwiek sugeruję oglądanie w samotności - po projekcji raczej nie ma się ochoty na czyjekolwiek towarzystwo czy dyskusje na temat. Ma się natomiast ochotę na dużą wódkę pod śledzia. Oddzielną kwestią jest tutaj aktorstwo pani Theron. Nie wiem czy taki cel jej przyświecał ale ja to widzę tak - dam się przerobić w nieforemnego babsztyla, zabiję charakteryzacją swój sex appeal i piękną twarz i pokażę niedowiarkom, że kariery nie zawdzięczam opcji 90-60-90. No i pokazała. Grać potrafi. Dzielnie partneruje jej Christina Ricci.
Lubię głupkowate komedie. Nie pluję na American Pie (chociaż przekracza czasami granice dobrego smaku) bo świetnie się przy nim odstresowuję. Wielbię Franka Drebina, kocham Hot Shots, ubóstwiam Top Secret, modlę się do Zuckera i Abramsa. No dobra, bez egzaltacji - lubię głupkowate komedie. Ale głupkowatość ma również swoje granice i trzeba wiedzieć jak się między nimi poruszać i jak ewentualnie je przekraczać tak, żeby był spoza nich powrót. Twórcom Strasznego Filmu 3 się to nie udało. Nie chcę mi się marnować pasma więc podsumuję to krótko i dosadnie - wielka kupa gówna z wetkniętymi trzema lub czterema rodzynkami. Dalej nie będę już brnął w analogie i porównania. Po prostu słabe to było nad wyraz.
Mąż idealny - starsza rzecz ale jeżeli gdzieś to znajdziecie, to bierzcie bez zastanowienia. Przez cały film się zastanawiałem jakim cudem Hollywood dał radę wyprodukować dialogi skrzące się dowcipem i inteligencją i stworzyć tak sympatyczny film. Niezawodne IMDB dało mi odpowiedź - na podstawie Oscara Wilde to było. Cudownie się to ogląda. Obsada też niezła - Julianne Moore, Cate Blanchett, Minnie Driver, Rupert Everett (mój faworyt) i Jeremy Northam. Zapamiętajcie ten tytuł.
Na dzisiaj to wszystko, następnym razem może będzie więcej. Do poczytania.