23-09

Dzisiaj o filmach, bo muszę skończyć drugi tom Mrocznej Wieży zanim zrobię kawałek książkowy.

Na początek David Lynch. Pamiętam jak dzisiaj te piękne czasy gdy w telewizorze, tfu... publicznym można było nawet zobaczyć jakiś ciekawy serial. Ciekawy w tym sensie, że nie był kolejną telewenezuelą produkcji dowolnej. Bo teraz w prajmtajmie nic tylko doktorzy, sklepikarze, aptekarze i taksówkarze a Powiększenie albo Underground emituje się grubo po północy. Ale, ale - miało być o czasach kombatanckich. Tak więc w czasach kombatanckich telewizor wyemitował serial Twin Peaks a ja, po obejrzeniu pierwszej serii zakochałem się w Lynchu. Potem podsycałem tą miłość, polowałem na kolejne jego filmy i na dzień dzisiejszy (fatalna konstrukcja stylistyczna ale jakoś ją lubię) mam zaliczoną większość. Eraserhead na ten przykład wspominam z tego powodu, że podczas seansu w kinie Kultura wyszło z niego około 60-70% oglądających (mi się podobał). Blue Velvet urzekł mnie tym, że zaczął się trzęsieniem ziemi a potem napięcie rosło aż do bolesnego (dla duszy) finału. Kreację Dennisa Hoppera zaś nosić będę w sercu do końca dni mych. Na Elephant Man prawie płakałem, na Diunę, jako jeden z nielicznych fanów książki, nie pluję, bo urzekło mnie kilka obrazów i kilka scen. Dzikość serca uwielbiam za dwie końcowe sceny i za jedną początkową. Twin Peaks to dla mnie jeden z najlepszych seriali świata zaś Ogniu krocz ze mną bardzo ładnie mi podomykał wszystkie wątki. Zaginiona Autostrada nieco mnie zdezorientowała ale kiedyś obejrzę ją po raz kolejny (bodajże 3 albo 4) i może zrozumiem coś więcej. Prosta Historia czeka na dysku a w ubiegły weekend, do snu, zdecydowałem się na długo wyczekiwany Mulholland Drive.

Bez egzaltacji powiem - to było jak kop w twarz. Dostałem wszystko to, co u Lyncha uwielbiam. Oniryczne klimaty, nagłe zmiany perspektywy, siekaną narrację, sceny od czapy, które dopiero przy napisach końcowych wskakują na miejsce, gęsto porozsiewane klucze do rozwiązania zagadki Mulholland Dr. - no każdy kto Lyncha zna, wie o co mi chodzi a kto nie zna niech koniecznie obejrzy.

Streszczanie jego filmów jest zadaniem karkołomnym i moim zdaniem zupełnie pozbawionym sensu. No bo jak opowiedzieć scenę, w której Kyle MacLachlan znajduje w trawie ucho w taki sposób, żeby wywołać dreszcze u czytelnika? Ja nie potrafię. Jak streścić Zaginioną autostradę lub Eraserhead? Tego też nie potrafię. Dlatego też nie opowiem wam o czym jest Mulholland (bo ilu widzów, tyle interpretacji) ale opowiem wam dlaczego ten film mnie zaczarował.

Po pierwsze kilka arcysmakowitych fragmentów: przesłuchanie Betty do roli w filmie - no ludzie, tak naładowanej erotyzmem sceny dawno nie widziałem. Scena łóżkowa z dwiema głównymi bohaterkami - coś przepięknego. Dziwne spotkanie dwóch mężczyzn w restauracji i opowieść jednego z nich o śnie dręczącym go w nocy wraz z dosyć elektryzującym finałem. I wreszcie cała sekwencja w klubie Silencio, znajdująca swoją kulminację w przepięknie wyśpiewanej po hiszpańsku piosence Llorando (oryginalnie utwór Roya Orbisona 'Crying', tutaj przecudnie zaśpiewany przez Rebekah Del Rio). Jak komuś przy oglądaniu tego łzy się w oku nie zakręcą, to znaczy, że posiada wrażliwość pokrytego lodem kamienia - mi wszystkie włosy mi stały na ciele a łez w oczach miałem aż w nadmiarze. Przecudowne kilka minut i dla takich właśnie minut ukochałem kino. A na koniec komiczno-drastyczna scena z zawodowym mordercą, który próbuje zlikwidować obiekt i oddalić się bezproblemowo z czarnym notesem. Niestety - głupie zbiegi okoliczności i z małej robótki robi się całkiem spora hekatomba. Mocno czarny humor ale ja taki lubię.

Druga sprawa - Mulholland, podobnie jak i Zaginiona autostrada, daje widzowi możliwość tak różnorakiego interpretowania tego, co miał okazję zobaczyć, że każdego dnia można wpadać na nowe rozwiązanie. Wbija się w głowę jak igła i nie chce wyjść. Ponoć sam Lynch śmieje się ze wszystkich rozważań na temat 'o co mu tym razem chodziło' (twierdzi, że po prostu robi filmy i o nic mu nie chodziło) ale ja swoje wiem. Rozdrażni, zachwyci, wkurwi, zauroczy ale obojętnym nie pozostawi.

I na koniec coś, co robi mi się przy prawie każdym filmie Lyncha - gość tak potrafi budować napięcie, że ja w każdym momencie oczekuję kulminacji. I każda sekunda bez tej kulminacji powoduje u mnie szybsze bicie serca i lekkie drżenie rąk. Po czym zazwyczaj okazuje się, że kulminacja (trzeci raz powtarzam to słowo ale brak mi pomysłu na dobry zamiennik) następuje w takim momencie, który zaskakuje mnie maksymalnie i powoduje suchość w gardle oraz dzikie skoki na fotelu. I to lubię. Bo mistrzostwem jest tak rozegrać scenę dialogową, przy której spinam się za każdym razem gdy jeden z rozmówców opuszcza ręce pod blat stołu. Dlaczego? Po prostu spodziewam się, że on w pewnym momencie wyciągnie spod tego stołu pistolet i strzeli drugiemu w twarz. Ale nie wiem kiedy on to zrobi. Ba, ja nawet nie bardzo wiem czy on to w ogóle zrobi. Bo tak naprawdę to on nie ma żadnego racjonalnego powodu żeby to zrobić. Ale i tak czekam, że to zrobi. Dla mnie to jest magiczne.

Dobra, dosyć bełkotania bo jakieś mi coraz bardziej kalekie konstrukcje wychodzą - Mulholland polecam gorąco wszystkim tym, którzy lubią zakręcone filmy. Nie będą zawiedzeni. I jedna podpowiedź. No dobra, więcej niż jedna. Oglądajcie film bardzo uważnie, rejestrujcie najbłahsze szczegóły, zwracajcie uwagę na pozornie nieistotne drobiazgi - zobaczycie jak to wszystko pięknie na koniec powskakuje w swoje miejsca. A pierwsze dwie podpowiedzi znajdziecie jeszcze przed napisami początkowymi, nie przegapcie. Zresztą - ten film należy obejrzeć więcej niż tylko jeden raz - to nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości. Cyferkowo jest to 9/10 i kanon absolutny.

Basen - krótko go opędzę. Obiecywali ucztę duchową i intelektualną, suspens, niespodziankę oraz piękne ciała. Dostałem tylko piękne ciała i bez podśmiechujek proszę - Charlotte Rampling, pomimo zaawansowanego wieku, dalej jest piękną i atrakcyjną kobietą a Ludivine Sagnier jest tak zjawiskowa, że ciężko oczy oderwać.

Co o filmie? Fabuła poprowadzona dosyć zręcznie, początkowo w leniwym tempie, potem intensywniej i gwałtowniej. Poczytna twórczyni kryminałów udaje się do Francuskiej posiadłości swojego wydawcy by tam, w ciszy i spokoju popracować nad nową powieścią. Niestety - już drugiej nocy (albo nawet pierwszej - nie pamiętam) do domu przyjeżdża niesforna córka wydawcy. I zaczyna się balet - imprezy całonocne na mieście, holowanie na kwadrat gachów, dosyć hałaśliwy seks, alkohol, topless przy basenie. Normalnie ruja i porubstwo (słownik poucza, że to jest forma prawidłowa chociaż na taką nie wygląda), w takich warunkach nie da się pracować. Dodatkowo od samego początku stosunki między kobietami nie są najcieplejsze. Ładnie się to wszystko toczy, leniwa narracja (z kilkoma wierzgnięciami), która jednak cały czas zwiększa tempo, człowiek się nakręca, oczekuje jakichś fajerwerków w finale a dostaje, pardon my french, kupę a nie fajerwerki. Film w miarę mi się podobał do ostatnich 10 minut - końcówkę spieprzono, moim zdaniem, koncertowo.

Rekapitulując - obejrzeć można. I wyjść z kina na owe feralne 10 minut przed końcem. Wrażenia będą lepsze. W takim wypadku 5,5/10. Jak zostaniecie do końca będzie to 3/10.

Hero. Sfilmowana chińska baśń. I od razu powiedzmy sobie, że sfilmowana przepięknie. Porażające plenery, zapierające dech w piersiach krajobrazy - no National Geographic, BBC i Discovery razem wzięte się chowają. Ale też lojalnie ostrzegam - to jest baśń. BAŚŃ. W związku z czym nie oczekujcie bogatych portretów psychologicznych, co oczywiście nie oznacza, że bohaterowie są papierowi. Co to, to nie - mają swoje dylematy moralne, przemyślenia, wizje i motywy. Ale wszystko to jest kreślone dosyć grubą, i mimo wszystko, schematyczną kreską.

Fabuła początkowo prosta ale w miarę upływu czasu odsłania przed nami kolejne warstwy intrygi. Na dwór królewski przybywa Bezimienny - mistrz miecza, który twierdzi, że pokonał trzech niepokonanych szermierzy, od wielu lat dybiących na życie króla Qin. Niby wszystko jest proste, ale nie do końca. Władca nie daje wiary słowom Bezimiennego i mamy powtórkę z Rashomona (cholera, chyba każdy recenzujący ten film przywołuje arcydzieło Kurosawy więc nie będę wyłaził przed szeregi i się potulnie dostosuję). A konkretnie poznajemy kolejne możliwe wersje wydarzeń, które doprowadziły do spotkania Bezimiennego z królem Qin i ujawniają się prawdziwe motywy protagonistów. I owe flashbacki obfitują w to, co w tym filmie jednych zachwyci a innych odrzuci. Mam na myśli walki. Jet Li mistrzem jest i basta - facet zna się na rzeczy, kapitalnie wymiata, prezentuje nieludzką sprawność i przyjemnie się na to, co wyprawia patrzy. Ale jest jedno ale - Hero w przypadku walk czerpie pełnymi garściami z tradycji filmów wuxia z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie wdając się w definicję gatunku, powiem tylko co to oznacza dla widza. Oznacza to długie loty w powietrzu w wykonaniu bohaterów. Oznacza to bieganie po wodzie i po czubkach drzew. Oznacza to styl pojedynków jaki znamy z filmów karate made in Hongkong. Ja to uwielbiam dlatego Hero mi się podobał. Dla kogoś, kto na widok bohaterów odbijających się od tafli jeziora i toczących na nim pojedynek, dostaje drgawek, film ten może nie być najszczęśliwszą propozycją na kinowy wieczór. Dlatego będą znowu dwie oceny - dla mnie Hero to solidne 7/10. Jak ktoś nie lubi pojedynków przeczących prawom fizyki - 3/10. No, może 4/10 bo strona wizualna filmu może zrekompensować te niedogodności. Polecam zwłaszcza trzy momenty: pojedynek na jeziorze, pojedynek wśród pożółkłych liści oraz scenę kaligrafowania w wykonaniu Złamanego Miecza. Mistrzostwo świata.

Na koniec kawał dobrej sensacji. Włoska robota to remake filmu z 1969 roku z Michaelem Caine w roli głównej. Oryginału nie widziałem więc skupię się na aktualnościach.

Początek jak z Bonda - zgrana (przynajmniej na oko) grupa, w bardzo wymyślny sposób, kradnie w Wenecji sejf wypełniony złotymi sztabami. Podczas transportu ładunku nasi bohaterowie zostają na jakimś zadupiu przyblokowani, ujawnia się zdrajca, który postanawia zagarnąć cały łup dla siebie, ginie jedna osoba i zaczyna się zasadnicza część filmu. Zabicie mentora i kradzież złota nie może wszak mu ujść na sucho, nespa? Ocalała część teamu postanawia zdrajcy owo złoto odebrać i właśnie dokoła tej akcji kręci się fabuła filmu.

Więcej mówić nie będę bo twórcy zaskoczą nas kilkoma niezłymi patentami w związku z czym nie będę psuć efektów ich pracy. Co mi się w filmie podobało - primo raz aktorzy. Czułem się jak dziecko w ciastkarni. Jason Statham - po filmach Ritchiego ja go po prostu uwielbiam i mogę łyżkami jeść. Zwłaszcza gdy swoje kwestie zapodaje z tym obłędnym akcentem. Edward Norton - nie ma o czym mówić. Fight Club i American History X wywindowały mi go do mojego prywatnego, aktorskiego panteonu. Charlize Theron - panowie, popatrzcie na nią. Nie macie chyba więcej pytań? Donald Sutherland krótko ale zacnie. Seth Green w swoim dobrym, jajcarskim stylu. No i bardzo przyzwoity Mark Wahlberg (muszę w końcu Boogie Night obejrzeć), któremu od dłuższego czasu mocno kibicuję.

Fabuła - rzecz jasna, że w przypadku takich filmów kołek do zawieszania niewiary musi być bardzo solidny. Tak też rzecz się ma w przypadku Włoskiej roboty. No ale przecież to nie jest psychoanalityczne grzebanie w tyłku ani Arcydzieło Kinematografii Światowej. To jest po prostu niezła sensacja z kilkoma bardzo spektakularnymi scenami. I w swojej kategorii są to solidne stany średnie oscylujące ku wysokim (żebyście mieli pojęcie co u mnie jest stanem wysokim, wymienię na szybko Gorączkę, Ronina i Bullita). Dobre wrażenie psuje kilka dłużyzn i mocno nieprzekonująco zagrane kawałki dramatyczno-wspomnieniowe. Ale na sobotnie popołudnie jest to film jak najbardziej pasujący. 6,5/10 dam z czystym sumieniem. A może nawet 7.

OK, na dzisiaj to tyle. Do poczytania.


Wróć do głównej