24-04

Taka dykteryjka na dobry początek. Wyczytałem mianowicie w jednym z otrzymywanych serwisów branżowych, że pewna firma wpadła na pomysł, żeby zamieszczać reklamy na burtach karetek pogotowia - mają się pojawić na nich bannery firm farmaceutycznych (taaaa.... już widzę hasła o tym, że nasz specyfik postawi Cię na nogi w tempie światła) i ubezpieczeniowych (niech ten wypadek będzie dla Ciebie nauczką, że przezorny zawsze ubezpieczony).

Autorzy owej notki pokusili się o kilka celnych uwag i pomysłów racjonalizatorskich, z których, ku krotochwili (aczkolwiek w tonacji nieco czarnej), kilka przytoczę. Pierwszy patent polegał na tym, coby w Łodzi swoje reklamy zamieszczały także zakłady pogrzebowe. Kolejny pomysł polegał na oklejeniu reklamami karawanów - one same z siebie jeżdżą niezbyt szybko. Dzięki temu będzie możliwa jeszcze większa ilość kontaktów z reklamą niż w przypadku karetek pogotowia. A od siebie mogę dorzucić jeszcze postulat żeby kierowcy karetek byli obligowani do wolnej jazdy. Najlepiej z prędkością 50 km/h. Wtedy percepcja takiej reklamy będzie dużo, dużo lepsza bo nic tak nie przyciągnie uwagi jak karetka na sygnale wlekąca się z prędkością chromego żółwia.

A co najweselsze, to to, kurwa, nie jest prima aprilis. Pozostaje mi tylko zadać sobie pytanie retoryczne. Czy w naszym karłowatym, wynaturzonym, karykaturalnym i mrożkowo-kafkowskim, ale za to starającym się być bardziej świętym od papieża, kapitalizmie są jeszcze jakieś granice, których nie da się przekroczyć w imię maksymalizowania zysku? Odpowiedzi, jak rzekłem, nie oczekuję, bo doskonale ją znam i czekam na reklamy na nagrobkach - tyle powierzchni się marnuje. Homo sapiens - to już dawno nie brzmi dumnie. Amen.

No ale ja tutaj przecież nie przyszedłem smucić a o moich dokonaniach czytelniczych pisać. Lecimy z tym koksem, pomimo tego, że ubiegły tydzień był chudy i na dodatek obfitował głównie w rozczarowania.

Jak już wspomniałem - w tym tygodniu ciąg dalszy (a zarazem koniec) Wiecha. Szarpnąłem ostatnie dwie posiadane i nieczytane rzeczy i niestety, ale miała miejsce pierwsza skucha. Zacząłem od 'W sidłach demona' i to był Wiech klasyczny. Krótkie notki z sal sądowych pisanych 'Wiechem' klasycznym, przez co radocha z czytania była nieodmiennie wielka. Poznałem również kilka nowych, ubawnych sformułowań, z których przytoczę kilka: ty parzygnacie, rosołem perfomowany, zimne nóżki goście wbili w krzyże oraz rumba (na określenie bójki). Resztę można znaleźć w rzadkiej urody książce 'W sidłach demona'. Szczerze polecam.

No i czas na rozczarowanie. Po przeczytaniu 'Głowy spod łóżka', która, jak być może pamiętacie, zawierała opowieści żydowskie, dużo sobie obiecywałem po pozycji 'Skarby w spodniach'. Bo to też przypadki żydowskie ale za to o objętości dużo godniejszej (350 stron) od 'Głowy...' (nieco ponad 200). No i niestety poruta - 'Skarby...' nie są tym, do czego nas Wiech przyzwyczaił. Dostaliśmy mianowicie suche doniesienia z sali sądowej nie różniące się niczym od notatek z Gazety Wyborczej. No dobra, realia inne. I to wszystko. Kompletnie brak Wiechowego pazura. Po prostu wieje nudą a to grzech jest straszliwy.

Z dużą przykrością muszę stwierdzić, że szkoda na tą książkę czasu. No ale nawet najlepszym może zdarzyć się wpadka, nespa? Poza tym, w posłowiu, wydawca nadmienia, że owe kawałki były drukowane anonimowo w Ekspresie Porannym i przypisał je Wiechowi na podstawie kilku dowodów (w sumie mocnych ale niekoniecznie niepodważalnych) więc może to jednak nie są kawałki Mistrza. Whatever - można sobie śmiało odpuścić. Jest przecież tyle lepszych rzeczy Wiecha, że czasu jakby na słabe szkoda.

Tydzień mi się, z powodu świąt, skrócił więc zdążyłem szarpnąć tylko trzy książki. No i na koniec postanowiłem znowu dać szansę Mastertonowi, a żeby go szlag jasny trafił. Tak, zgadliście - znowu zawód. Bynajmniej nie miłosny. Wziąłem mianowicie na ząb rzecz dla Mastertona (przynajmniej patrząc przez pryzmat tego, co wydano w Polsce) nietypową. A mianowicie opowiadania. Po nieudanej 'Zarazie' postanowiłem dać mu jeszcze jedną szansę i trafu trzeba, że w ręce przypadkowo wpadł mi zbiór opowiadań 'Czternaście obliczy strachu' - jakiś czas temu ściągnąłem to sobie z sieci i zapomniałem. A w piątek mi się przypomniało. I sobie poczytałem.

Jezu - co za kupa. Autor w przedmowie odgraża się, że zrobi nam z mózgu twaróg (ze strachu tak nam ma się stać), obiecuje lovecraftowskie historie spoza czasu i przestrzeni oraz podróż w jakieś mroczne zakątki - kurde, jakbym wiedział, że zabierze mnie do Łazienek a nie do obiecanych kręgów piekielnych, to bym nawet nie siadał do lektury. No i niestety - zamiast Grozy, Horroru i Przerażenia dostajemy Ziew, Nudę i Przysypianie. Grzech główny to przewidywalność.

W większości z tych opowiadań Masterton albo tłucze zgrane i znane tematy (i wtedy nietrudno się domyśleć, co się stanie w końcówce) albo w połowie tekstu zawiesza na ścianie tak wielką strzelbę, że tylko ślepy miałby problem z odgadnięciem, co w końcówce będzie strzelać. No a jak nie ma suspensu, to horror nie jest horrorem i śmiech budzić może.

Grzech drugi: bezsensowne epatowanie obrzydliwościami. Ja tam nie wymagam od horrorów, żeby były grzeczne, gładkie i lukrowane. Wręcz przeciwnie - ma być brutalnie, ekstremalnie i krwawo. No ale na litość Boską, bez przesady. Zniosłem fontanny krwi, jelit i innych podrobów. Zniosłem wszczepienie dodatkowych wagin (na policzkach i pod piersiami). Ale jak mi pan Masterton zaczął opisywać instalowanie małego skarabeuszka w nasieniowodzie (rurka do cewki moczowej.... nie, no kurwa, aż mnie skręca) to mnie szlag trafił. Na dodatek trzy razy to opisał, zwyrodnialec jeden.

Ale i to bym może nawet zniósł. Niestety - wszystkie te opowiadania są przeraźliwie nudne. Z reguły w połowie wiemy co się zdarzy i jak się całość skończy więc brak jest jakiegokolwiek zaskoczenia. W związku z czym nudą wieje z każdego kąta. Przyznam się, że kilka razy nad tą książką ciąłem komara. Kojarzycie? Zasnąć nad horrorem. Paradne. A teraz, jako że złość mnie roznosi, popełnię krótkie streszczenia wszystkich opowiadań zamieszczonych w zbiorku. Jak ktoś chce, pomimo ostrzeżeń, po niego sięgać, to może niech sobie ten kawałek odpuści? A może nawet i nie musi, bo bardziej już lektury owego zbiorku popsuć się nie da - taki skubaniec jest niedobry. Lecimy więc.

  • Jajko - koleś chce zjeść jajko na twardo. W jajku znajduje niestety embriona. Na zupełnym luzie i bez zdziwień, wydłubuje dziecko, wychowuje je, karmi i jest grandż i kul, chociaż z kolacji nici. Po latach, odchowany przyrodni syn odchodzi. Jest bowiem potomkiem Szatana. Gówno straszne.
  • Szara Madonna - jest sobie para (albo małżeństwo, nie pamiętam). Ona podczas jednej z wycieczek do Brugii ginie w tajemniczych okolicznościach. Po kilku latach on próbuje wyświetlić okoliczności jej śmierci. Śledztwo prowadzone z werwą i swadą doprowadza do niewesołej konstatacji - morderczynią jest mniszka w szarym habicie. Rzeczywistość jest jeszcze bardziej zakręcona - ta mniszka to posąg Madonny, który ożył i karze za grzechy. Najpierw Oną a w finale Onego. A grzechem Onych było wyskrobanie dziecka, o którym było wiadomo, że urodzi się upośledzone. Kurtyna. Gówno straszne.
  • J. R. E. Ponsford - niezbyt zamożny, młody Irlandzki chłopiec (teoretycznie Irlandzki powinno się pisać małą literą - nie wydaje mi się to zbyt logiczne więc korzystam z takiej formy - proszę mi nie zwracać uwagi) przyjeżdża na nauki do elitarnej szkoły (wiecie, angielskie klimaty). Miejscowa banditierka robi mu koło pióra a z dupy, tradycyjną, staroangielską jesień średniowiecza. Młodzieniec w desperacji kompletnej będąc, wzywa na pomoc swojego wyimaginowanego kumpla, tytułowego Ponsforda trojga liter. Który to Ponsford, będący świetnym graczem w krykieta, kijem do owego krykieta, rozpieprza głowy dręczycieli w drobny mak. A w finale okazuje się, że Ponsford od dawna nie żyje - no co za siurpryza. Uwagę zwraca mroczna inkantacja mocy - epuldugger. No sorry ale to brzmi jak odgłosy gastryczne lubo bekanie i jako takie spowodowało u mnie tradycyjne zanieczyszczenie pantalonów. Ze śmiechu. Kurtyna. Gówno straszne.
  • Dziecko Voodoo - tytuł zaczerpnięty z piosenki Jimmiego Hendriksa (który jest Bogiem gitarzystów, a jak ktoś się z tym nie zgadza to ma w ryja) z rzeczonym Hendriksem (którego uwielbiam) w roli głównej. Heniek ma problem, bo zaprzedał się dawno temu mrocznym mocom, które dały mu sławę ale chciały czegoś w zamian. Nie skojarzyłem za bardzo czego, bo nie mogłem wyjść z szoku spowodowanego faktem, że ktoś tak profanuje mojego ulubionego gitarzystę, twórcę jednego z najlepszych numerów świata (All along the watchtower, jakby ktoś się nie domyślił). No i Jimmi stara się wrócić do domu, czy coś takiego. Opowiadanie bełkotne bardziej od mojego streszczenia a temu, kto mi wyjaśni o co w nim chodzi, stawiam browara. Żeby ułatwić, powieszę je tutaj. Gówno straszne a za tak swoiście pojmowany trybut dla Hendriksa (no dobra, wiem, że powinienem używać formy Hendrix ale to mi w ogóle nie wygląda), Masterton powinien dostać kopa w pierwsze krzyżowe.
  • Obiekt seksualny - żona tak kocha swojego męża, że chce mu się oddać możliwie jak najpełniej. Chce też spełnić jego zachcianki, polegające na tym, że wali ją na spółkę ze swoimi bogatymi kumplami. Nierzadko w siedmiu (westernów się chyba naoglądali). W tym celu ordynuje przeszczep pochwy. Na początek jednej - jakoś taki kilka centymetrów nad tą otrzymaną od Matki Natury. A potem mamy eskalację, bo kobiecie z tej miłości ewidentnie palma bije, i otrzymujemy pochwy na policzkach i pod piersiami. No i z tego szczęścia (a może z nadmiaru) mąż owej pani, umiera dnia pewnego, baraszkując sobie swawolnie na niej. Na zakończenie mamy też, wetkniętą kompletnie od czapy, parę homoseksualistów w konfiguracji jeden z dwoma penisami a drugi z dwoma odbytami. Pytania o etykę lekarską nikną gdzieś w tym panoptikum co zresztą i tak nie ma znaczenia bo nikt nie wie o co w tym wszystkim chodzi. Kurtyna. Wielka kupa gówna.
  • Porwanie Pana Bila - jakieś bełkoty na temat historii Piotrusia Pana. Nie wnikając w intrygę, powiem tylko, że Piotruś Pan to w rzeczywistości Polski marynarz imieniem Piotr, który miał jakąś nieprzyjemność w Port-au-Prince i od tamtej pory snuje się po Ziemi i porywa dzieci. Dla słabszych z geografii dodam, że to na Haiti. Dla niezorientowanych w tematach mrocznych dodam, że z Haiti pochodzi kult voodoo i wszystkie te wesołe kawałki o zombich, Baronie Samedi, legbie i czarnych kogutach. Aha, Piotruś Pan i Kapitan Hak to jedna i ta sama osoba. Kurtyna. Wielka kupa nawozu.
  • Dywan - mały chłopiec mieszka u rodziny zastępczej. Rodzina zastępcza jest ogólnie rzecz biorąc sympatyczna. Tylko matka jakaś taka toksyczna. Chłopiec siaduje sobie na strychu i bawi się dywanikiem zrobionym z wilczej skóry. Pewnej nocy dywanik ożywa i wpierdala chłopca aż do kości. Matka zastępcza była wilkołakiem, skóra przywdziewała człowieka, prawdziwy ojciec rozpacza, czytelnik rwie włosy z głowy, bełkot większy niż w Wiedźminie. Kurtyna. No co za gówno.
  • Matka z wynalazku - żona umarła a mąż ją kochał bardzo. A że był jakimś genialnym doktorem Frankensteinem, to wziął i ją sobie zbudował od początku przy pomocy części zamiennych pobieranych z innych kobiet. Wystawcież sobie konfuzję syna gdy się dowiaduje, że jego matka to coś na kształt Breżniewa skrzyżowanego z Jacksonem Michaelem. Kurtyna. Potężna kupa gówna.
  • Apartament ślubny - amerykańskie małżeństwo postanawia spędzić miesiąc miodowy w obskurnym domu, o którym od razu wiadomo, że jest dziwny. Dostają fajny apartament dla nowożeńców, mąż zaczyna tentegować żonę po czym znika nagle. Żona nie biegnie na policję tylko zaczyna gawędzić wesoło z gospodynią tego domu. Okazuje się, że cała tajemnica tkwi w łóżku, które więzi mężczyzn śpiących na nim. A na dodatek potrafi wypuszczać z siebie pewne ciekawe sęki, na których pani starsza (właścicielka pensjonatu) lubi sobie poużywać. Wkurwiona, świeżo upieczona wdowa, podkłada ogień i puszcza cały ten bajzel z dymem. Na pogorzelisku policja znajduje 17 ciał mężczyzn. Szok. Kurtyna. Gówno.
  • Korzeń wszelkiego zła - taksówkarz wiezie eleganckiego Murzyna do Harlemu - chce on odwiedzić pewną kobietę. Na miejscu zamiast uroczej lokatorki, zastajemy strugi krwi i flaki poowijane dokoła sprzętów otoczenia. Cały ten burdel wyprodukował arabski demon Ibis, przed którym chciał ową kobietę ochronić pasażer. Następnie demon dobiera się do jego dupy i to tak skutecznie, że na placu boju zostaje tylko taksówkarz, który w ten cholerny islam nawet nie wierzy. Ale to nie szkodzi. Przy pomocy kilku odpustowych amuletów i odwołując się do zasad politycznej poprawności, wygania Iblisa w kibinimatry. A potężną inkantację mocy muszę zacytować, bo umarliśmy przy niej ze znajomymi ze śmiechu. Uwaga, odstawiamy jedzenie:
    
    - Mogę zrobić wszystko! - zaskrzeczałem. - Mogę cię wypędzić, ponieważ mam szacunek dla 
    wiary moich czarnych braci wiary w Allaha i w proroka Mahometa! Mogę cię wypędzić, ponieważ 
    wszyscy ludzie są równi i ponieważ ten kraj im to gwarantuje! Mogę cię wypędzić, ponieważ 
    przybyłem pomóc Johnowi Bososamie, gdyż uważam, że cały jego lud powinien być wolny! 
    Mogę cię wypędzić, ponieważ przyjąłem odpowiedzialność za to, co biali uczynili jego ludowi, 
    ponieważ obie rasy muszą przebaczyć sobie wydarzenia z przeszłości, rozwiązać problemy 
    dnia dzisiejszego i zaakceptować wzajemne prawo do zachowania tożsamości w kwestiach 
    religii i magii!
    
    

    Przyznacie, że wbija w glebę, nespa? Wielka kupa gówna.

  • Will - taaaa.... William Shakespeare dokopał się dnia pewnego do Y'g Southothe'a (to chyba miał być hołd dla Lovecrafta) i zawarł z nim pakt. Został największym dramaturgiem świata ale wszystko ma swoją cenę. Ceną było życie syna Shakespeare'a. I tak się wszystko pogmatwało, że Southothowi (który jest stworem spoza czasu i przestrzeni) co prawda dowalono ileśset lat temu ale trzeba dopieprzyć mu znowu w czasach obecnych gdyż szura i knuje. Co też czyni główny bohater, zasypując mroczny Pomiot Cthulhu przy pomocy koparki. Obśmiałem się jak pustułka. Kurtyna. Mega kupa gówna.
  • Serce Helen Day - komiwojażera dopada burza. Zatrzymuje się w przydrożnym motelu (nie, nie jest to motel Batesów ale mało mu brakuje) i wynajmuje pokój. Wieczorem słyszy fajną, zakończoną wypatroszeniem lektorki, audycję radiową. Przy pomocy jakiegoś szemranego typa z sąsiedniego miasteczka konstatuje, że od burzy robią się ludziom w mózgach dziwne rzeczy i ta audycja to były myśli właściciela motelu. Wraca tam więc w celu wyjaśnienia całej sprawy. Co owocuje amatorską laparotomią wykonaną na domokrążcy. Następna lokatorka słyszy jeszcze fajniejszą audycję ale nic nie robi, bo jest śpiąca więc nie ma siły na wnikanie. Kurtyna. Wielka kupa gówna.
  • Skarabeusz z Jajouki - koleś jedzie (obowiązkowo z apetyczną asystentką) do Afryki, żeby napisać super przewodnik po Afrykańskich owadach. Po 20 latach wytężonej pracy okazuje się jednak, że ów bedeker można walnąć w odmęt sedesu, bo nie ma w nim wzmianki o najważniejszym robalu - tytułowym jajoukańskim skarabeuszu. A robaczek to wielce rajcowny - jak się go zbucha w fai, to ma się takie wizje, że szok po prostu i każdy chce więcej. A jak się go sobie wsadzi, pardon my french, do środka fiuta, to ma się półgodzinny orgazm stulecia. Trzeba tylko uważać żeby nie zapodać sobie do fujarki dwóch skarabeuszy, bo one silnymi indywidualistami są i się gryzą. Oraz wszystko dokoła, co może boleć. Główny bohater wsadza sobie skarabeusza we fiuta, następnie wsadza fiuta, prawda, tego.... w asystentkę, orgazmy wybuchają a ziemia się trzęsie. Takie to się okazuje fajne, że zapraszają do zabawy znajomego Araba i zapodają panią tandemicznie - jeden w waginę a drugi w anusa. W sumie niby nic wielkiego, bo takie obrazki widuje się w przeciętnych filmach XXX. No ale tam nie ma skarabeuszy. A tutaj są i po ejakulacji oddziela je tylko cienka błona między pochwą a odbytem. No i robale przegryzają się do siebie po czym gryzą wszystko dokoła, zupełnie jakby były gryzoniami a nie owadami. Skutkiem czego pani asystent umiera. Zaś policja stwierdza, że żadnych skarabeuszy z Jojoby nie ma i nigdy nie było a pani zeszła (tutaj zacytuję) 'na skutek perforacji jelita, spowodowanej brutalnym stosunkiem analnym'. I ja się zastanawiam jak panowie dali radę wetknąć sobie w penisy takie duże skarabeusze. Kurtyna. Kupa obleśnego, pornograficznego gówna.
  • Kształt bestii - poddaję się. Zupełnie nie skumałem o co w tym czymś chodziło. Jak ktoś się chce skatować przez oczy, to wystawiam je tutaj. Dla twórcy najlepszej interpretacji przewidziałem nagrodę - egzemplarz streszczeń wiedźmina z autografem autora. Żartowałem. Nagród nie będzie - będzie satysfakcja.

    I to już prawie koniec. Prawie, bo szarpnąłem jeszcze cały ostatni numer Science-Fiction. Od deski, do deski. Są kawałki słabsze, są lepsze - ogólnie czyta się to miło. Ot, akurat na jedno dłuższe popołudnie.

    A w przyszłym tygodniu będzie oszczędnie i ascetycznie albowiem zacząłem Hłaskę. A na jego temat chyba nie umiem się rozpisywać. Do poczytania.


    Wróć do głównej