W garść się w końcu nieco wziąłem
Kłaniam. Nie chce mi się kombinować niczym konikowi pod górkę albo podczas Wielkiej Pardubickiej, więc opowiem wam dzisiaj jeno o filmach króciutko. Zacznę od chyba najlepszego dreszcza tego roku czyli od Descent. Poważnie, nie zgrywam się. Był to horror/thriller taki, że dostałem duszności. Ale po kolei. Bohaterka nasza główna, Sarah, traci w wypadku męża i córeczkę. Najeżdżają na jakiś furgon wiozący rurki miedziane. Które to rurki ich przewoźnik przymocował, w pogardzie mając zasady BHP. Bezwładność działa, bo praw fizyki pan nie zmienisz i jedna z rurek przebija głowę męża (co widzimy ze wszystkimi detalami, acz od tyłu) i witalne części córeczki (jakoś twórcy wzdragają się pokazywać w filmach zmasakrowane dzieci). Jest smutno, funeralnie i żałobnie. Kilka miesięcy później, pogrążoną w żałobie wdowę, postanawiają pocieszyć jej przyjaciółki. Wyciągają ją w dzicz taką, że strach i na zadupie takie, że nawet psy odbytami nie szczekają, bo ich tam najzwyczajniej w świecie nie ma. A zabawa będzie polegała na snuciu się po jaskiniach czyli taka speleologia dla amatorek. Początkowo jest sielsko (pomijając sen Sarah), bo woda czysta, trawa zielona i żadnych ludzi dokoła ale po wejściu do jaskiń zaczyna robić się nieco mniej bukolicznie.
Najsamprzód gospodyni postanawia pokazać, że sroce spod ogona nie wypadła i nie bierze mapy. Po przeczołganiu się przez wyjątkowo wąski korytarzyk następuje tąpnięcie i korytarzyk przestaje być nagle przechodni. Gnadensztosa naszym heroinom zadaje przewodniczka, która w tym właśnie momencie postanawia oznajmić grupie, że wcale nie szkodzi iż nie wzięła mapy, bo i tak zaprowadziła je do innej jaskini, niż wszystkie myślały. Nieeksplorowanej nigdy dotąd. A to jeszcze nie koniec kłopotów. Tutaj przerwę, bo twórcy postanowili bohaterkom uprzyjemnić dodatkowo życie - nie powiem jak, ale moim zdaniem niepotrzebnie. Owszem - widz łapie zaskoczenie, ale można było ugrać ten film zupełnie inaczej, bo temat nośny i umożliwiający pokazanie relacji w grupie postawionej w sytuacji ekstremalnej.
Pomimo tej drobnej wpadki, film będę komplementował i polecał wszystkim. To jak jazda na rollercoasterze w Górach Szaleństwa. Przez pierwszą godzinę filmu wszystko odbywa się w atmosferze nieomal sennej. Akcja nawija się bez pośpiechu, etapami: spotkanie - wieczorna popijawa i ploty - pobudka na kacu - szalona jazda samochodem do jaskini - zejście w dół - posiłek - pierwszy kanał - drugi kanał - zwał - kanał totalny. Ale każdy kadr aż pulsuje. A właściwie to my pulsujemy, oczekując na jakieś gwałtowne zdarzenie. A ono tak po prawdzie przez pierwszą godzinę nie następuje - tąpnięcie traktujemy jeszcze lekko, dopiero oświadczenie przewodniczki burzy nam krew. Ale i wtedy nie jest jeszcze tak strasznie...
I tutaj przerwał - od momentu wejścia do jaskini jest przerażająco wręcz strasznie. A przynajmniej dla mnie. Duszna, klaustrofobiczna astmosfera, wszechobecna ciemność rozświetlana od czasu do czasu flarami i latarkami. Wąskie tunele. Do końca nie wiem, czy aktorki grały przerażenie, czy faktycznie wepchnięto je w wąskie przejścia i po prostu filmowano. Sceny, gry grupa pokonuje po ścianie rozpadlinę, ociekają wręcz potem. Czuć ból katowanych mięśni. Ściskamy kciuki, żeby im się udało, bo są w sumie całkiem sympatyczne. Źle się czułem podczas seansu. Nie tylko psychicznie. Ja ten film normalnie odchorowywałem, bo rzadko zdarza mi się aż tak wczuć w położenie bohaterów filmu. I gdy po godzinie nastąpił wzmiankowany zwrot akcji, odczułem ulgę. Bo wiedziałem, że skończy się nadwyrężające moją psychikę pełzanie po ciasnych, zamkniętych przestrzeniach a zacznie... Ha, nie powiem.
Dla niektórych to, co powyżej napisałem, może być antyreklamą filmu. No bo jak to? Przez godzinę łażą po jaskiniach a potem jakiś enigmatyczny zwrot akcji, łup łup i po filmie. No i właśnie to stanowi dla mnie o sile Descent. To oczekiwanie - już teraz, czy jeszcze chwilę? Niech coś się w końcu stanie. Albo nie - niech mnie jeszcze pokatują.
Scenariusz napisał i całość nakręcił Anglik i czuć w filmie Europejski sznyt. Oszczędność. Neil Marshall nie robi klimatu efektami specjalnymi, podkręconym tempem czy eksperymentalną pracą kamery. Ba, całość momentami przypomina bardziej film dokumentalny produkcji Discovery. Niby powinno wyjść nudne filmiszcze. A otrzymujemy perełkę. I tak trzymać. Zresztą już w Dog Soldiers Marshall pokazał, że wie jak klimat budować i jak skręcić niezłą rzecz. Szczególną zaś uwagę chciałbym zwrócić na zakończenie filmu. Jakże wieloznaczne i jakże dalekie od Hollywoodzkich kanonów piękna. I na dodatek pięknie dwuznaczny tytuł oryginału. 21 kwietnia roku przyszłego marsz do kina. Ja się też wybiorę, bo warto to sobie będzie powtórzyć na dużym ekranie.
Aha, nie czytajcie recenzji na portalach - nie dość, że zdradzają prawie wszystko, to na dodatek możecie poczuć chęć poczytania komentarzy użytkowników. Pomijając ortografię przypominającą grób, może człowieka dobić spoiling, totalne niezrozumienie o co w tym wszystkim biega i pomstowanie na zakończenie. Wot kurwa - pokolenie popcornu i MTV, pardon my french, jeżeli jesteście ludźmi religijnymi.
W sobotę posnułem się byłem na Historię przemocy. No bo wiecie - Cronenberg. Mucha, Videodrome, eXistenZ i entuzjastyczno-bombastyczne recenzje. Konstatacja po seansie - krytykami obwiesić drzewa. W filmie dobre jest pierwsze 5 minut gdy zapoznajemy się z niesympatyczną parą psychopatów, podróżujących przez USA. Byłoby jeszcze ładniej gdyby David nie poszedł w dosłowność - czasami straszy bardziej to, co nie zostało pokazane. Cronenberg byłby chory gdyby nie pokazał wszystkiego z werystyczną dbałością o szczegóły. A potem zaczyna robić się dziwnie.
Łajzowaty i potulny jak baranek Tom (Viggo Mortensen z zaczeską rednecka) żyje sobie w domku na przedmieściu z piękną żoną (zjawiskowa dla mnie Maria Bello - uwielbiam ją po prostu), dorastającym synem i córeczką małą. Prowadzi restauracyjkę, zna go całe miasto i wszystko jest tak słodziutkie i idealne, że aż nierealne. Do momentu gdy w życie Toma wkracza wspomniana para psychopatów. Pomysł obrobienia kasy i rozwalenia kelnerki był ich ostatnim pomysłem, bo ciapowaty Tom okazuje się być nad wyraz sprawny w pacyfikowaniu bliźnich. Po zajściu, na miejsce zjeżdżają się ekipy telewizyjne sam zaś Tom zostaje lokalną i krajową gwiazdą, co jest mu wyraźnie nie na rączkę. I faktycznie - okazuje się, że w jego przypadku sława jest ostatnią rzeczą, która była mu do szczęścia potrzebna. Otóż zaczynają się dokoła niego i jego rodziny kręcić jakieś szemrane typy, które mają jakiś bliżej niesprecyzowany interes. A ponieważ film ma podobno zaskakiwać (zaskoczył Mossakowskiego), nie powiem co było dalej.
Nie odmówię sobie natomiast zadania pytania: o czym, do ciężkiej cholery, był ten film? O fascynacji przemocą? O ludziach-kameleonach? O tym jak się w rodzinie psuje, gdy tatuś okazuję się nie być taki cacy, jak go sobie wszyscy wyobrażali? O tym, że demony przeszłości dościgną cię i dosięgną, choćbyś skrył się za dziewiątym kręgiem piekieł? Nie wiem - jeżeli nie szkoda wam kasy, to idźcie do kina a po seansie objaśnijcie mi, biednemu głupkowi, o co w tym biega i dlaczego powinno zachwycać.
Znowu nie chcę zdradzać zakrętów scenariusza więc nieco enigmatycznie zagaję - nie jestem sobie w stanie odpowiedzieć o czym to było, bo kilka najsilniej nasuwających się i najsensowniejszych interpretacji zaprzecza sobie nawzajem i zaprzecza im to, co widzimy na ekranie. Miałbym pomysł na lepsze rozegranie scenariusza ale ja jestem dupek z prowincji a Cronenberg to uznany reżyser. W wyniku czego zostałem zmuszony do występnego obcowania z tym filmiszczem przez całe półtorej godziny. Nuda, brak sensu i dyganie utartymi ścieżkami, to najlżejsze zarzuty, jakie mogę mu postawić. Odradzam.
Grudge II - jakoś tak mi wpadło w ręce, bo dołączyli to do którejś z gazet. Obejrzałem i zasadniczo jest tak: jedynka nieporównanie lepsza ale za to w dwójce jest jeden patent, który zmroził mi autentycznie krew w żyłach. W filmie chodzi o to, że nie należy budzić tego, co zasnęło. Niezbyt wesoła rodzina umarłych wycięła wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z nawiedzonym domem i niechby tak sobie zostało. Drzwi opieczętowane i nie wbijamy się do środka. No ale jakby się nie wbili, to by nie było drugiej części. Więc się wbija złowoniaszcza ekipa telewizyjna coby nakręcić film dokumentalny. Efekt tego jest taki, że członków owej ekipy kolejno trafia szlag. W mniej lub bardziej (to częściej) efektowny i brutalny sposób. Czyli sztampa jakby. Ale całość ratuje bardzo udana i elektryzująca końcówka oraz dewastujący epizod z mieszkaniem narożnym, w którym coś stuka w ścianę od zewnątrz. A ponieważ w horrorach widziałem już chyba wszystko, to dla takich perełek jestem w stanie cały film, choćby był nie najwyższych lotów, polecić. Przyjemne półtorej godziny strachu z długowłosą bladą panią i jej synkiem w roli głównej.
Kung-fu Hustle jest jednym z tych filmów, które mnie dezorientują. A właściwie dezorientuje mnie popularność tego typu obrazów. Głupie jest to straszliwie ale czynienie z tego zarzutu filmowi kopanemu produkcji dalekowschodniej jest jakby nie na miejscu - one nie mają być sensowne. One mają być efektowne (ot, choćby Ong-Bak). I Kung fu efektowne jest, znajdziemy w nim kilka typowo orientalnych patentów (choćby płatni zabójcy atakujący przy pomocy melodii wygrywanej na jakimś instrumencie strunowym - cymes prawdziwy) ale nieliczne miłe chwile zostały utopione w nudzie. Bo Hustle jest filmem nudnym, chodzą i gadają, biją się za rzadko. I to wszystko, co mam na jego temat do powiedzenia.
Może nieco więcej powiem o ostatnim dziele mistrza zombie-movies George'a Romero. Ziemia żywych trupów miała być według jego słów odcięciem się od sposobu postrzegania nieumarłych, jaki stosował w swoich wcześniejszych kawałkach o nadgniłych przyjemniaczkach. No i faktycznie - odciął się. W wyniku czego otrzymaliśmy dosyć dziwny filmik, który mniej przypominał mi slasher-gore'ową masakrę umarlaków, a bardziej krytykę kapitalistycznego, konsumpcjonistycznego społeczeństwa. Ech, pomieszkałby jeden z drugim w raju, jaki ustroili w tym rejonie Europy socjaliści, to by mu wywietrzały ze łba durne pomysły. Bo z dwojga złego wolę społeczeństwo konsumpcyjne niż społeczeństwo spauperyzowanych, odartych z godności, zunifikowanych odzieżowo, smutnych jak pizda ludzi.
Co my bowiem w Ziemi dostajemy. Ano dostajemy jakąś dziwną wizję - ludzie schronili się w enklawie, odgrodzili płotami pod napięciem, murami i zasiekami i żyją sobie jak pączki w maśle (przynajmniej ci bogaci), aczkolwiek w otoczeniu. Bo wszędzie, jak okiem sięgnąć, rządzą żywe trupy. Ale trupy, jak to trupy - mało kojarzą, przemieszczają się wolno (nie to, co hoże ożywieńce w Down of the dead, który z całego serca polecam) i są łatwiejsi do zabicia niż przeciętny głupawy nastolatek w Amerykańskim horrorze. Dlatego też oddelegowane grupy zakapiorów, raz na jakiś czas robią wypad poza enklawę i rabują sklepy, chłodnie i hurtownie pełne dobra wszelakiego. Aż do tej chwili. Bo widzicie - w tym akurat filmie zombie zachowują się nieco dziwnie. Nie wszystkie kręcą się dokoła bez sensu. Część z nich najwyraźniej tęskni do czasów gdy byli jeszcze normalni co owocuje pocieszno-wzruszającymi scenami, podczas których możemy oglądać żywe trupy robiące to, co robiły za życia. A to paliwo naleją do wraku samochodu, a to szyby przetrą, a to szmatą przelecą podłogę. Czuć zmianę nastawienia Romero do tytułowych bohaterów. Zaczyna w nich dostrzegać coś więcej niż połcie ożywionego mięsa. I to faktycznie jest nowa jakość.
A gdy po jednym z rajdów ekipy z enklawy główny zombi (wielki Murzyn, który straszył nas na wielkim bilboardzie przy zejściu na stację Metro Centrum) przypadkiem odkrywa jak działają narzędzia (w tym wypadku karabin) robi się całkiem, ale to całkiem inaczej. Bo w końcu przestaną łazić z rękami zwieszonymi wzdłuż tułowia a zaczną kombinować.
Co zaś mamy z drugiej strony. Główny bohater jest tak szlachetny i prawy, że z tego przejęcia najprawdopodobniej sra betonem. I na dodatek ma wizję - chce się kopnąć na północ, bo tam mogą być tereny wolne zarówno od zombiaków, jak i od ludzi. Koniec końców widz ma ochotę gościowi wyciąć z buta w potylicę, taki jest skubaniec irytujący.
Zupełnym przeciwieństwem Rileya (bo tak oksywili tego drętwiaka) jest Cholo (Leguizamo, do którego mam słabość) - Latynoski cwaniaczek, który ma w życiu cel nieco inny. Nachapać z wypadów za miasto tyle kasy, żeby się ustawić. Ustawienie polega na wykupieniu apartamentu w wielkim ekskluzywnym hotelu, który wznosi się w centrum enklawy niczym jakaś cholerna wieża Babel. Hotelem zarządza cyniczny, bezwzględny i obrzydliwie bogaty Kaufman (Denis Hopper), który jest uosobieniem wszelkiego zła. Hotel zamieszkują tylko nieco mniej źli i nieco mniej obrzydliwie bogaci bogacze. Piękni, młodzi i opaleni. Są tacy ładni, że aż ich nienawidzimy i to wyszło Romero dobrze. Przeciętny człowiek, który nie zaznał uroków zakupów na kartki, może się identyfikować z tezą 'Rozpasana konsumpcja i bogactwo jest be'. I przeciętny człowiek może kibicować zombiakom, którzy, jak się zapewne domyśliliście, rozniosą ten raj (przy pomocy narzędzi) w drobny mak.
Efekt tego wszystkiego jest taki, że film oglądałem rozdarty. Z jednej strony mój ulubiony temat czyli szlachtuz z udziałem nieumarłych, a z drugiej nachalna propaganda, wielkomiejska alienacja i ludzie ludziom zgotowali ten los. To miał być, cholera, horror a nie propagandówka Komunistycznej Partii USA i Al-Quaidy, tak? Dlatego odradzę wam Ziemię, bo jak bym chciał obejrzeć film skrzący się od smaczków i odniesień do współczesnego Amerykańskiego społeczeństwa, to bym się kopnął na Crash. I niech tak zostanie, bo jak pociągnę temat dalej, to suchej nitki na Ziemi nie zostawię.
Legenda Zorro - powiem tak: czegoś równie głupiego dawno nie widziałem. W roli głównej Banderas, Zeta-Jones i mydło. I wcale się nie zgrywam. Maska Zorro miała swój urok. Legendzie brak tego zęba - twórcy wyprodukowali infantylny filmik, ni to dla dzieci, ni to dla dorosłych. Nawet bym się specjalnie nie zżymał ale Zorro to jest kurna żywa legenda mojego dzieciństwa. A takich legend nie pozwolę kopać. Zgiń, przepadnij maro nieczysta. I nie ratuje tego czegoś nawet starająca się dwójka głównych bohaterów. Szerokim łukiem omijać radzę.
Transporter 2 - z każdym kolejnym filmem tego typu, tracę szacunek dla ogólnie lubianych aktorów i reżyserów/scenarzystów. W tym przypadku padło na Jasona Stathama (ma me uwielbienie po Przekręcie) i Luca Bessona (Leon, Piąty Element - say no more). Postać, jaką odtwarza Statham ma potencjał. Nie wykorzystali go w jedynce, tym bardziej nie wykorzystali w dwójce - takie jest moje skromne zdanie. Owszem - dzieje się, nawet dużo. Zapierające dech w piersiach pościgi samochodowe, wybuchy, szczypta humoru, zabójczy akcent tytułowego Transportera ale nie grało mi to wszystko. Ot, zwykły produkcyjniak, w którym większość budżetu poszła na eksplozje i złomowanie dobrych bryk. Nie byłem w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu, chociaż w dalszym ciągu Jasonowi kibicuje. A dlaczego? Bo nikt tak jak on nie potrafiłby powiedzieć: protection from what? Zee Germans? Albo: Yeah, before Zee Germans get there. Zresztą co jo godom, co jo godom, wszystkie jego kwestie w Snatch są zabójcze i o klasę lepsze od morderczo dobrych tekstów Vinnie'go Jonesa (że o 'Desert Eagle point five O' lub Now... Fuck off wspomnę jedynie i raczej o intonację niż treść mi chodzi). No dobra - zamotałem się trochę.
Transporter 2 jest filmem w swojej klasie nawet niezłym (sensacja a nie Bergman) ale od Bessona oczekuję czegoś więcej. A kredyt, jaki u mnie zaciągnął wspomnianymi perełkami powoli się wyczerpuje. Jak ktoś ma półtorej godziny do zmarnowania, to może obejrzeć.
Mistrz horroru młodzieżowego Wes Craven postanowił nieco odpocząć od slasherów spod znaku Scream i nakręcił thriller. Red Eye, bo o nim mowa, zapowiadał się nieźle ale pod koniec kląłem pod nosem niczym Rosyjski huzar albo przysłowiowy szewc. Akcja jest prosta - Lisa (zjawiskowa momentami Rachel McAdams) jest managerem w hotelu. Albo kierownikiem zmiany. Czy też przełożoną recepcjonistek. Whatever. Dość rzec, że w jej gestii pozostaje rozdzielanie klientów po pokojach. Pakuje się na pokład samolotu i frunie do domu. Siedzenie obok niej zajmuje niejaki Jackson Rippner (kojarzy się? I powinno) - nie wiem co odtwarzający go Cillian Murphy ma w oczach ale obsadzenie go w tej roli było błędem. Od razu wiadomo, że to zimnokrwisty psychopata, który Lisie będzie robił koło pióra. Ale zaczyna się milusio - rozmówki, delikatny flirt. Sielanka trwa jakiś kwadrans a potem okazuje się, co następuje: w hotelu, w którym pracuje Lisa ma zatrzymać się Wielka Szycha Polityczna z rodziną. Jeżeli Lisa da radę telefonicznie przenieść go do pokoju innego, od tego na który ma rezerwację, wszystko będzie OK (taaa.... jasne). Jak się to nie uda, to jej ojciec pożegna się z tym łez padołem. Ot, i cała intryga.
Rzecz jasna Lisa da radę w ciągu półtorej godziny zrobić tyle rzeczy, że wam się nawet to w głowie nie mieści a Superman na wieść o takim zadaniu siadłby w knajpie, wypił setkę scotcha, po czym w desperacji rozpirzyłby sobie baniak z gnata. A na sam koniec Craven pokazuje, że on poza horrorem czuje się nieswojo, zafundowano nam powtórkę z Krzyku i mamy Oną i Onego ganiających się po domu. Noże też są.
Nie wiem dlaczego krytyka pomstuje na ten film? Nie słyszeli nigdy o zawieszaniu niewiary na tytanowym kołku? Mamy ładnie ugrany, kameralny (w pierwszej części) thriller rozgrywający się na dwóch siedzeniach w samolocie. Wszystko pulsuje na przestrzeni kilkudziesięciu centymetrów. A że zakończenie nie wszystkim leży? Pewnie, że fajniej by było gdyby cały film rozegrał się w samolocie - sam bym przyklasnął tej idei. Ale Craven to Craven - jak nakręca sprężynę, to musi być kulminacja i koleś z nożem. Mniej satysfakcjonująca od części kameralnej ale starego psa nie uczy się nowych sztuczek, zwłaszcza że stare potrafi rozegrać jak mało kto. Wypożyczyć, włączyć i przez półtorej godziny się cieszyć dobrym, sprawnie zrealizowanym thrillerem.
A jak już przy samolotach jesteśmy, to napomknę o dramatycznym nieporozumieniu pod tytułem Plan lotu. O mamo - jakie to niedobre było. Kobiecie córkę porywają podczas lotu. I tak to jest wszystko zamieszane, że nikt oprócz matki nie może potwierdzić, że córka faktycznie z nią wsiadła na pokład gdyż nikt dzieciaka nie widział a jego nazwisko tajemniczo wyparowało z listy pasażerów. No i zaczyna się półtorej godziny biegania po pokładzie i szukania zguby.
Żebym podczas oglądania nie był tak zmęczony, jak byłem, to bym wstał i wyciął z buta w komputer. Ale nie wstałem i obejrzałem do końca. Nawet zasnąć z nerwów nie dałem rady. Wyjątkowo rzadka kupa i jako taką należy mijać ją z daleka. I co tam do diabła robi Jodie Foster? Amen.
Identity - film stary ale jary. Latka stuknęły mu dwa ale obejrzałem go dopiero niedawno i muszę powiedzieć wam, że aż mnie dreszcze przechodzą na myśl, że mógłbym go zgapić. Historia zaczyna się sztampowo - sztorm stulecia, droga zablokowana a najbliższa miejscówka to przydrożny motel rodem z Psychozy. Spotykają się w nim nasi bohaterowie - każdy z innej parafii. Szofer-ochroniarz (bardzo dobry Cusack) razem z szoferzoną-ochranianą rozkapryszoną i rozhisteryzowaną gwiazdą filmową (De Mornay), gliniarz (Liota) eskortujący niebezpiecznego przestępcę (Jake Busey), seksowna dziewczyna szukająca lepszego jutra, w czym ma jej pomóc torebka pełna kasy (cudowna Amanda Peet), lekko dziwaczny ojciec (John McGinley) autystycznego dziecka, który to ojciec jest w całej tej wesołej trzódce najbardziej poszkodowany - kilka minut wcześniej Cusack potrącił mu żonę. A także młode, wiecznie kłócące się małżeństwo i, niczym wisienka na torcie, właściciel motelu (John Hawkes).
I siedzieli by tak sobie w motelu, roztrząsając własne problemy gdyby nie pewne smutne cyrkumstancje - otóż nasi bohaterowie zaczynają kolejno ginąć, na dodatek w ściśle określonej kolejności. A przy okazji wychodzi na jaw, że każdy z nich kryje jakąś tajemnicę.
Pewnie w tym momencie nawet najbardziej cierpliwa osoba, która Identity widziała, zakrzyknęła - co on gada, przecież film się zaczyna od spotkania sędziego, prokuratora, adwokata i psychiatry, który ma pomóc w orzeczeniu, czy psychopatyczny morderca jest aby poczytalny i czy można go skazać na karę śmierci. Przyznam się - tak właśnie film się zaczyna ale ja nie bardzo wiedziałem, jak to kompozycyjnie rozwiązać, więc zacząłem od dziesiątej minuty filmu. Faktycznie - psychiatra przesłuchuje mordercę celem udowodnienia, że ten nie może być skazany. A historia rozgrywająca się w motelu jest owego psychika opowieścią.
Teoretycznie mamy schemat rodem ze starych kryminałów: która z osób zamkniętych w jednym pokoju jest mordercą. Ale wierzcie mi, w Identity chodzi o coś więcej. A o co? Obejrzyjcie, bo warto. Kilka zaskoczeń gwarantowanych, chociaż przyznam się nieskromnie, że po 30 minutach filmu wiedziałem o co chodzi, bo zagadka w sumie jest dosyć łatwa. Ale za to ładnie rozegrana. Polecam bardzo.
A na koniec opowiem wam o zjawisku nader rzadkim czyli o udanym sequelu. Otóż w weekend miałem przyjemność obejrzeć Saw II. O co chodziło w jedynce, wszyscy wierni czytelnicy na pewno wiedzą, więc nie będę się rozwodził i zgrabnym skrętem ciała przejdę do dwójki.
Jedna uwaga na początek - jeżeli ktoś podczas seansu jedynki zwymiotował a po wyjściu z kina pomstował na reżysera, scenarzystę i aktorów, to dwójkę powinien sobie darować. Po co się męczyć? Natomiast jeżeli jedynka weszła gładko (na swój chropawo-sadystyczny sposób) to dwójka na pewno się spodoba.
Co tu mamy? Ano mamy niezbyt sympatycznego gliniarza - owszem, jest gwiazdą wydziału, wsadza złych ludzi do więźnia ale te metody... Jak ktoś się przyznać nie chce, to dostaje w ryj. Jak nie ma dowodów przestępstwa, to zawsze można je podrzucić. Na dodatek detektywowi Matthewsowi w życiu się nie wiedzie: rozwiedziony, syna kocha ale z trudem się z nim dogaduje. A i sam synek niezbyt miły jest - okres buntu, łamanie prawa i wykręcanie się sianem dzięki koneksjom ojca. I właśnie ojca z synem weźmie na celownik Jigsaw.
Zaczyna się to wszystko od mocnego uderzenia - pierwszą ofiarą Jigsawa jest, z tego co skojarzyłem z blurbającej ścieżki dialogowej, albo policjant albo policyjny informator. Na twarz założono mu maskę śmierci - taki ciekawy patent najeżony gwoździami, który po upływie minuty albo dwóch od zwolnienia blokady zatrzaśnie się dokoła głowy. Można to otworzyć ale stary żartowniś ukrył klucz. Gdzie? Ofiara ma go przed oczami. Dosłownie. A jako, że żyłeś z obserwowania ludzi, to czy będziesz w stanie poświęcić jedyną rzecz, która ci to umożliwiała? I ile krwi jesteś w stanie z siebie utoczyć by przeżyć? W momencie w którym facet przykłada sobie skalpel do oka dostałem dreszczy i potężnie ścisnęło mnie w dołku. A dalej jest jeszcze gorzej.
Otóż Jigsaw wybiera tym razem grupę osób, zamyka je w domu i grzecznie oznajmia, co następuje: w tej chwili wdychacie gaz (bodajże sarin), w domu są ukryte antidota ale uważajcie, dom jest również najeżony pułapkami. Macie dwie godziny. Start. A my dostajemy Cube wewnątrz Saw II, bo sytuacja analogiczna i zachowania zgromadzonej trzódki podobne. Zaczyna się wyjątkowo obrzydliwa gra o przeżycie. Ciekawostką jest obecność w tym gronie niejakiej Amandy - znamy ją z pierwszej części, to była ta, której udało się rozwiązać zagadkę i przeżyć spotkanie z lekarzem dusz.
A my, wraz z Jigsawem i ekipą policyjną, która wparowała mu na kwadrat i próbuje wydobyć z niego informację gdzie ten cholerny dom, oglądamy sobie przekaz na żywo, smaczku zaś wszystkiemu dodaje obecność w grupie uwięzionych syna detektywa. Jest autentycznie przerażająco.
Co było w Pile mocne: sposób filmowania tego wszystkiego, muzyka, dobra gra niektórych aktorów oraz coraz bardziej porypane pomysły Jigsawa[1]. A także ostatnie 3-4 ujęcia filmu, już po objaśnieniu widzowi o co biega. Co było mniej mocne? Ano gra niektórych 'aktorów', ograniczona inteligencja policyjnego składu, nieuniknione chyba w tego typu produkcjach błędy logiczne oraz rozwiązanie zagadki czyli finał. Bo finał jest nieco konfundująco-irytujący. Zobaczycie, to sami zrozumiecie o czym gadam. Odradzam seans osobom wrażliwym. Polecam seans osobom lubujących się w obcowaniu ze schorzałymi płodami wyobraźni scenarzystów. Mocna rzecz, chociaż jak znam życie, krytyka film ten zmasakruje bezlitośnie. Do poczytania.
[1] Trzy smaczki dla fanów ekstremy: szklane pudełko z chińską pułapką, dół pełen zużytych strzykawek oraz pistolet na wprost judasza. Jedno gorsze od drugiego. A na pewno bardziej obrzydliwe. Prawie omdlałem z rozkoszy, jak to wszystko zobaczyłem.