Teklak - Reaktywacja
Pewnie słyszeliście o bólach fantomowych - ja miałem podobnie gdy odjęto mi na długie miesiące komputer. Konkretnie to bolało mnie w końcach palców. W tej ich części, która styka się z klawiszami w układzie QWERTY. Dodatkowo w najmniej oczekiwanych momentach dopadała i zaczynała mnie roznosić potrzeba napisania czegokolwiek. Zaowocowało to pogryzmoleniem połowy autobusów kursujących na trasie Wilanowska-Piaseczno hasłami typu: 'używaną płytę główną przyjmę w prezencie', 'skąd wziąć tauzena na nowego kompa? tel...' albo 'Resident dwójka wcale nie był taki zły jak mówią wszyscy'. Bo widzicie - ja już nie tylko od komputera jestem uzależniony. Od pisania też. Dlatego źle zniosłem te kilka miesięcy bez możliwości nagryzmolenia czegokolwiek. I od razu umówmy się co do jednego - praca zdecydowanie nie jest odpowiednim miejscem do tworzenia kolejnego odcinka porywającej tłumy grafomanii. Ja muszę mieć muzykę w głośnikach, fajka w popielniczce, kawę gorącą na biurku i moją biblioteczkę pod ręką. Inaczej to mogę sobie w kobzę nadmuchać a nie pisać. Zresztą - będzie anegdota.
Esensja (wielce sympatyczne i warte waszej uwagi pismo sieciowe)[1] rozpisała konkurs (z nagrodami pieniężnymi) na recenzję książki. Siadłem, wymyśliłem co zrecenzuję (plan był zaatakować obie kategorie konkursowe), ułożyłem sobie wszystko w głowie, w sobotę wsiadłem w autobus, pojechałem do pracy, włączyłem kompa, w tle zapodałem Radio 94[2], ułożyłem palce na klawiaturze i... To co napisałem przez następne 45 minut, w bólach straszliwych, następnego dnia, z policzkami płonącymi ze wstydu i zażenowania, skasowałem. Drewno, drewno i jeszcze raz drewno. Konstrukcje rodem z moich wypracowań z 3 klasy podstawówki, zdania nieporadne - no słabizna na całej linii. A przecież wszystko miałem w głowie. Cóż, tak to widać jest - praca jest do pracy a do przyjemności dom pozostaje. A o obu książkach, o których nie dane mi było napisać (z nadzieją na wygranie kasy), napiszę wam tutaj. Zupełnie za darmo. Aczkolwiek nie wiem czy dzisiaj, bo dzisiaj chciałbym się rozgrzać, rozruszać neurony i pociągnąć o filmach, o których znacznie łatwiej mi się gawędzi. Zaczynamy od nowości.
Na pierwszy ogień pójdzie Super size me. W zasadzie nie jestem zwolennikiem kolesi w skórzanych butach krzyczących, że futra ze zwierząt są be. Nie przepadam też za osobami opowiadającymi mi o tym, jak to korporacje niszczą świat i niewolą ludzi, piorąc im mózgi reklamą. Bo po pierwsze niszczymy naszą planetę od dawna i nie jest to wynalazek korporacji a po drugie człowiek tym się różni od małpy, że ma wolną wolę (i że może o tym zaśpiewać) i jeżeli nie chce się dać zniewolić, to się nie da. Takie jest moje zdanie.
Dlatego też do Super size podchodziłem z pewną rezerwą - twórca, Morgan Spurlock nie kryje swojej fascynacji Moorem, który dla mnie jest bardzo zręcznym propagandzistą i manipulatorem, co mnie nieco mierzi (abstrahuję od poruszanych przez niego tematów). Mierzi, gdyż wszelkiej propagandy i ludzi głoszących swoje opinie niczym prawdy objawione nie lubię. A nie lubię, bo wiem ile szkody może to spowodować w głowach ludzkich (w mojej kiedyś spowodowało wiele złego) i ile trzeba samodyscypliny i wysiłku żeby się temu nie dać ewentualnie, po 'daniu', odtruć. U mnie trwało to ze dwa lata. Nieważne zresztą.
Super size, moim zdaniem, nie jest wcale filmem o fast czy też, jak wolą niektórzy, junk-foodach i o ich dewastującym wpływie na zdrowie. On jest o tym jak ludzie są słabi, bezwolni, bezkrytyczni, jak łatwo dają sobą manipulować przy pomocy prymitywnych sztuczek. Nie chce nam się myśleć samodzielnie i dlatego owi manipulanci mają łatwiej. Nie muszą uciekać się do wyrafinowanych metod - dzisiaj wystarczy prostackie walenie na wprost. Co nie najlepiej świadczy o stanie ogólnym rodzaju ludzkiego.
Twórca filmu postanowił sprawdzić jak fast-food wpłynie na jego kondycję. Plan był prosty - młody, zdrowy, wysportowany facet bez nałogów przez 30 dni będzie jadł w McDonaldzie (bo dla Spurlocka to właśnie McDonald uosabia to, co najgorsze w śmieciowym żarciu i polityce korporacyjnej), żeby wszyscy mogli sprawdzić to, co i tak wiedzą (ale najwidoczniej nie przyjmują do wiadomości) - żarcie z Maka szkodzi. I to jest pierwsza warstwa filmu. Wszyscy wiemy, że szkodzi ale nawet nie domyślamy się jak. 11 kilo na plusie, wątroba zdewastowana jak u alkoholika, cholesterol i inne rzeczy krążące w naszym organizmie daleko poza dopuszczalnymi normami. Coś, co zaczęło się jak dobra zabawa, kończy się niczym horror - na 3 dni przed końcem eksperymentu lekarz nalega na przerwanie owej diety gdyż występuje bardzo poważne zagrożenie zdrowia. Jeszcze gorsze jest podsumowanie tych 30 dni - lekarze monitorujący stan zdrowia Spurlocka są zdumieni efektami diety. Wiedzieli, że nie będzie to zdrowe ale nie przypuszczali, że aż tak go to wyniszczy. I tu uwaga do wielu krytyków i recenzentów: Spurlock wcale nie chciał udowodnić, że śmieciowe jedzenie jest niezdrowe. On chciał pokazać jak ono jest bardzo niezdrowe. Drobna różnica ale warto mieć ją w pamięci i nie bzdurzyć na łamach prasy i w sieci na temat 'mało odkrywczej tezy'.
Druga warstwa filmu, to próba analizy i opisu tego, jak zmieniły się na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat nawyki żywieniowe Amerykanów. Dlaczego 60% mieszkańców USA po czterdziestce ma nadwagę. I jak nowy model konsumpcji wpływa i wpłynie na młode pokolenie. Nie będę się rozpisywał o pogorszeniu się jakości jedzenia w stołówkach szkolnych, o wpływie reklamy i promocji na najmłodszych, bo sami możecie to sobie obejrzeć. Przygnębia ale warto.
Trzecia warstwa wreszcie, to zasygnalizowana przeze mnie manipulacja. O tym ile producenci dóbr wszelakich wydają na reklamę, mówić nie muszę - każdy to wie albo się domyśla. Zresztą, takie są reguły rynku. Ale tu chodzi o coś więcej - reklama nie tylko kształtuje przywiązanie do marki. W przypadku producentów żywności, kreuje ona pewne zachowania i nawyki żywieniowe, które dewastują zdrowie coraz większej rzeszy ludzi. Bo powiedzmy sobie szczerze - taniej, szybciej i wygodniej jest 'przetrącić' coś na mieście niż stać w domu, po pracy, nad garami i warzyć sobie zdrową strawę. Tym bardziej, że czasami ani czasu, ani siły na to nie mamy. Dlatego fast-foody wcale nie muszą uciekać się do skomplikowanych sztuczek socjotechnicznych - w dzisiejszych, zabieganych i szybkich czasach wystarczy nam tylko powiedzieć ile taki zestaw kosztuje. Najbliższą restaurację McDonalda znajdziemy bez trudu. Zresztą - po co się oszukiwać. Wszyscy doskonale wiemy gdzie ona jest.
Dla Polaka film ten może stanowić kolejny argument za tym 'jaki gupi som ci Amerykańcy', bo przecież normalny, zdrowy Polak nie żywi się wyłącznie w McDonaldzie. My mamy swój bigos, schabowego, pierogi i kopytka. Nam Big Mac niestraszny. Korporacja nie zmieni nam niczego w głowach, bo my jesteśmy mądrzejsi, swoje wiemy a historia ukształtowała nas tak, że zawsze stajemy w poprzek i nie dajemy sobie mówić co mamy robić. Może i tak. Może faktycznie jest tak, jak napisał jeden z recenzentów: po obejrzeniu można nabrać ochoty na pysznego, soczystego Big Maca (abstrahuję od tego, że ani on pyszny, ani soczysty). To takie nasze, Polskie. Ale jak już wstaniemy z fotela po seansie i stwierdzimy: e tam, nas to nie dotyczy, zadajmy sobie jedno pytanie. Czy 15 lat temu komukolwiek z nas przyszłoby do głowy, żeby zrobić dziecku urodziny w śmierdzącym przypalonym olejem lokalu, który najbliższe wolne terminy ma za 4 miesiące? Nie, nie zacytuję na koniec Rewizora. Bo to wcale do śmiechu nie jest.
Tak patrzę na to, co napisałem i dreszcz mnie przechodzi. To chyba chandra zimowa jest. Teraz będzie weselej i przekornie. Tabun krytyków i recenzentów zmiażdżył walcem swego pióra (konstrukcja świadoma) drugą część Residenta. Zarzucono mu wszystko, co tylko można było zarzucić a ja, za pozwoleniem, nie będę przytaczał tu listy przewin, bo łatwo je sobie można wyguglać. Czytając owe recenzje, zastanowiło mnie jedno. Dlaczego ci, którzy je pisali poszli na Residenta z nastawieniem, że Mila stanie na stercie ubitych zombich i zacznie zapodawać: Fuck, Jill! I don't know: to be, or no to be: that is the fuckin' question. Yo, Nicholai: whether 'tis nobler in the mind to suffer the slings and arrows and bullets and grenades of outrageous fortune. Or maybe to take arms (and guns, especially big ones), against a sea of troubles and bunch of undead. And by opposing end them - what do you think 'bout it Carlos?
No właśnie - pomimo zaistnienia części pierwszej, do tej pory nie dotarło do nich chyba, że Resident to film na podstawie gry komputerowej z rodziny 'survival horror'. Pytam się was: czego szukaliście na pokazach prasowych? Darmowych materiałów promocyjnych? Po co idziecie na film z gatunku, którego nie lubicie, nie czujecie i nie rozumiecie? Wiem po co - trzeba przecież skasować wierszówkę. Nie lubię tego. Nie lubię nierzetelności, uprzedzeń i zacietrzewienia. Nie lubię recenzentów, którzy pryncypialnie gromią każdy film, który przynależy do gatunku sf i w którym pada więcej niż 10 strzałów. Ja was proszę - dajcie te filmy recenzować swoim kolegom, którzy obejrzeli z fantastyki coś więcej niż Odyseję kosmiczną i Gwiezdne wojny. Bo to się staje powoli niepoważne i niesmaczne. A jeżeli już się upieracie przy kasowaniu wierszówki, to nie zbywajcie filmu recenzją robioną przy pomocy techniki Ctrl+C, Ctrl+V czyli 'film bezsensowny, nielogiczny i przeznaczony dla niewymagającego, niewyrobionego i raczej młodego widza'. Jakiego sensu szukacie w filmie na podstawie gry, o którym z góry wiadomo, że będą w nim strzelać i że do finału dotrwa jedynie kilku bohaterów? Że grupa wyjściowa będzie się z minuty na minutę wykruszać w coraz bardziej efektownych scenach rozwałki? Że...
Wystarczy, bo mi się znowu zaczęło ulewać. Nie twierdzę, że Resident jest filmem dobrym. Nie jest. Ale gdy zasiadałem przed ekranem wiedziałem, co się będzie działo. Dwójka zaczyna się w miejscu, w którym skończyła się jedynka. Akcja przenosi się na powierzchnię - do Racoon City. Wirus wydostał się z laboratorium i miasto trzeba poddać kwarantannie. Nieliczni niezakażeni będą próbować się z niego wydostać. Reszta to rozwałka. Ot, i cała filozofia. Nie ma tu miejsca na jakieś wydumane kawałki - tu się strzela a nie deklamuje, reszta to broszka. Ozdoba. Farsz scenariuszowy. I muszę przyznać, że strzela się dosyć efektownie. Zwłaszcza Mila. I projekt Nemesis także. Komandosi też strzelają fajnie. I policjanci. Rozważań na tematy poważne tu nie szukajcie. I w kategorii 'rozpieprzmy wszystko i wszystkich dookoła' jest to film dosyć udany. A sensu poszukajmy sobie gdzie indziej. Na sobotni wieczór, pod piwo i pizzę, jest to całkiem dobra pozycja. A że przypomina komputerową strzelaninę bez możliwości interakcji (nie da się w kinie podłączyć joysticka)? A co niby, do cholery, miałby przypominać? Piknik pod Wiszącą Skałą? Ja tam się nieźle bawiłem. Aha, dla fanów Jovovich - ponownie mamy możliwość podziwiać ją bez ubrania. Za to jeszcze jeden plus.
Alien vs Predator - tu się opędzę szybko, bez żadnych wtrętów historycznych i przywoływania historii obu gatunków (każdy ją zna). W tym filmie jest niewiele jasnych punktów. Właściwie to dwa: grupa Predatorów i stado Alienów. Cała reszta jest tłem. Film jest zły - kompozycja leży. Najpierw przez godzinę zawiązują akcję, potem 20 minut walki i napisy końcowe. Ludzcy bohaterowie pokazani są tak, że ani nie chcemy ich poznać, ani polubić. Gdy giną, jest nam to doskonale obojętne (bardziej mi było żal patroszonych Drapieżców niż oddających ducha w wyniku wylęgu ludzi). Właściwie to godne polecenia jest rzeczone ostatnie 20-30 minut. Głupot i nielogiczności mrowie: od momentu zniesienia przez królową jaj do zaatakowania grupy przez wyrośniętych Obcych mija kilka godzin. Chciałoby się za Laskowikiem i Smoleniem zapytać: a gdzie wegetacja? Stacja wielorybnicza wybudowana na lodzie a nie na skałach spłynęłaby dawno do morza. A tutaj przetrwała jakieś sto lat. I po tych stu latach pokrywa ją centymentrowa warstwa lodu. Tyle to się u mnie robi na barierce balkonowej przez tydzień mrozów. Piramidę wybudowali ludzie w czasach gdy na Antarktydzie było ciepło a dopiero potem przykrył ją lód. Z tego co wyczytałem, zlodowacenie miało miejsce 5 milionów lat temu - jacy, kurwa ludzie to w takim razie wybudowali, ja się pytam. Co to - jakaś 'Zakazana archeologia'? Jest tego pewnie więcej ale ani mi się nie chce przypominać, ani wyliczać. Fatalnie wszystko sfilmowane - walki Obcych z Drapieżcami zdejmowane są z tak bliska, że właściwie nie widzimy niczego poza strzelającymi na lewo i prawo ogonami Alienów. Do tego zmontowali to na sposób podobny walkom w Wiedźminie. W efekcie na ekranie widać gówno. Niewiele, znaczy się. Raptem dwa pojedynki da się oglądać bez oczoplasu. Dobre i to. Jak już rzekłem - najfajniejsze w tym filmie są roje Obcych i Drapieżcy biegający w zwolnionym tempie (pewnie dlatego Obcy im tak skutecznie spierdalają). Odpad toksyczny a scenarzyście i reżyserowi życzę tego, żeby już nigdy nie znaleźli jeleni, którzy zechcieliby wyłożyć kasę na ich wątpliwej jakości popisy. Nie zabija się w ten sposób legend.
Na koniec coś do śmiechu. Oto wybrane fragmenty recenzji AvsP z Przeglądu, którą popełnił Krzysztof Kęciek. Jedziemy: 'Obcy kontra Predator to osobliwa rzeź godna polecenia tym, którzy lubią poczuć dreszcz lęku'. 'Predator swoim zwyczajem groźnie chrząka, śluzowaty Obcy zaś broni się twardo, strzykając w ciemnościach zielonkawym kwasem'. 'Jason (Voorhees z Piątku 13 przyp. mój), milczący ponurak w hokejowej masce, wzbudza nawet pewną sympatię, gdyż jako chłopiec zginął niewinnie'. 'Predator, czyli Drapieżnik, to kosmita supermacho, wyposażony w ultratechnologiczny sprzęt do zabijania i kamuflażu. Kiedy zdejmuje swą 'zbroję' przypomina samuraja skrzyżowanego z rastamanem. Przybywa na Ziemię aby polować, jest przy tym łowcą o sportowym zacięciu, jego ofiarą padają bowiem niemal wyłącznie uzbrojone samce ludzkiego gatunku'. 'Drapieżniki uwielbiają bowiem polować na niebezpieczne monstra z planety LV 426 (...). W ogóle Predatory traktują Ziemię jak gigantyczny teren łowiecki'. 'Składająca jaja królowa Obcych to model o wysokości prawie 4,9 m, uzupełniony wygenerowanym przez komputer spiczastym ogonem, sprawnie przebijającym zarówno Predatora, jak i człowieka'.
Dobra, wystarczy. Nie należy wyśmiewać się z nieszczęścia bliźnich. Ale jakim cudem człowiek nie umiejący sklecić prawidłowego gramatycznie zdania pisuje do ogólnopolskiego tygodnika, ciężko dociec. Chociaż znając proweniencję właścicieli Przeglądu i klucz, podług którego dobierani są tam ludzie (i kupowane reklamy) może wcale nie jest to takie trudne. Ot, branżowe skrzywienie.
Forgotten czyli na nasze Życie, którego nie było. Zaczyna się nieźle, kończy jak zwykle czyli rozczarowuje. Rodzina traci w wypadku lotniczym syna - ojciec jakoś się z tą śmiercią uporał, matka chodzi na seanse do psychoanalityka, bo z taką stratą nie może się pogodzić. Pewnego dnia stwierdza, co następuje: syn zniknął ze zdjęć rodzinnych, album z jego fotkami jest pusty, na kasetach wideo widać tylko 'śnieżek' a na dodatek jej mąż twierdzi, że nigdy żadnego syna nie mieli. O co chodzi? Dobre trwa jeszcze przez jakiś kwadrans, potem zaczynają się klimaty zgoła odmienne. Nie chcę psuć oglądania tym, którzy tego jeszcze nie widzieli więc nie napiszę o co w tym wszystkim chodzi ale wyjaśnienie całości jest bardzo, ale to bardzo niezadowalające. A po to, żeby pokazać, że między matką a dzieckiem istnieje tajemnicza i niewytłumaczalna więź, nie trzeba było uciekać się do scenariusza rodem z... Miałem nie spoilować. Powiem tak, przez nawiązania do pewnych filmów, które lubię, Forgotten wszedł mi bez bólu. Nie jest to wielkie kino, ot, zręcznie nakręcona i dobrze zagrana (lubię Julianne Moore) historia, o której zapomina się następnego dnia. Żeby napisać dlaczego nie wdeptuję tego filmu w pył drogi, musiałbym podać kilka tytułów, które naprowadziłyby was na trop i popsuły seans, jest mi więc trudno uzasadniać. Zapodam więc okrężnie - jeżeli ktoś wie, kim był Duane Barry i dlaczego lubię jego historię, domyśli się bez trudu dlaczego w Forgotten znalazłem coś dla siebie. I to wam musi wystarczyć.
Shaun of the dead czyli Wysyp żywych trupów zirytował mnie ponad miarę. A to przez rozbudzenie apetytu, który pozostał niestety, niezaspokojony. Pierwsza połowa tego filmu jest bardzo udana, bo po raz pierwszy miałem okazję oglądać film o ożywieńcach w konwencji zamierzonej komedii (komedii niezamierzonych było mnóstwo i ich nie liczę). Niestety - po 40 minutach zamienia się to w typowy scenariusz czyli: gdzie się schować, żeby przeżyć.
Początek filmu jest pyszny, zwłaszcza sceny na mieście - nie wiemy czy ci ludzie już umarli i ożyli, czy tak wyglądają na co dzień. To samo mam co rano w autobusie 709 - szare twarze bez wyrazu, oczy wbite w szybę albo przed siebie, podkrążone z niewyspania oczy i miny 'kurwa, znowu do pracy'. Nie dziwią mnie więc sceny, w których główny bohater Shaun idzie rano po imprezie do sklepu i nie zauważa niczego dziwnego w zachowaniu mijanych ludzi (już żywych trupów). Oni się przecież tak zachowywali cały czas. Jest jeszcze mnóstwo innych smaczków, których nie będę opisywał - warto je zobaczyć. Aczkolwiek o jednym muszę wspomnieć, bo do tej pory gdy sobie go przypominam śmiech mnie ogarnia. Mam na myśli scenę, w której bohaterowie przedzierający się do pubu, w którym chcą się schronić przekonują się, że miejsce owo jest otoczone przez tłum zombi. Zatrzymują się w ogródku i obecna wśród nich aktorka daje im lekcję jak udawać ożywieńca. Obejrzałem to sobie kilka razy i spłakałem się serdecznie. Druga połowa filmu jest słabsza, bo kończy się komedia a zaczyna jatka. Chociaż i tak podana w czarnohumorowym sosie. Zasadniczo można zobaczyć, bo jest to w sumie jakaś nowa jakość w zgranym do cna schemacie.
Spidermana część druga obejrzałem z dużym poślizgiem i w zasadzie żałuję, że to zrobiłem. Tym bardziej, że jedynka wcale mi się nie podobała. Pewnie dałem się przekonać recenzentom, którzy twierdzli, że dwójka fajna jest. I ironiczna. I przewrotna. I inteligentna. I dowcipna (wszędzie przytaczana scena w windzie, której ni cholery nie pamiętam). Być może jest taka dla kogoś, kto lubi człowieka pająka. Ja się do grona jego fanów nie zaliczam. A o tym, że dojrzewający młody człowiek się zmienia wiem zarówno z lekcji biologii, jak i z autopsji. Ciało zaczyna go zdradzać - każdy z nas to przeżył (albo przeżyje). Wiem też, że czasami bycie superbohaterem przeszkadza w życiu uczuciowym i osobistym (w moim przypadku nie jest to superbohaterstwo a praca). Wywalanie wywrotki dolarów w celu poinformowania o tym widzów uważam za nieporozumienie. Ale wiecie co - nie traktujcie tego co napisałem powyżej jako kierunkowskazu. Ja po prostu nigdy nie trawiłem Spidermena - tak cipowatego superbohatera nie jestem w stanie polubić po prostu i nic tego nie zmieni. Dlatego jestem nieobiektywny. Dodatkowo zabijają mnie aktorzy - Dunst była dobra w Wywiadzie z wampirem a Maguire w Regulaminie tłoczni win. W Spidermanie oboje obsysają na maksa (nie będę powielał zachwytów recenzentów jaki to świetny jest Molina - jest). Aha, jeden fragment mi się spodobał - Peter Parker spóźnia się na spektakl, w którym występuje Mary Jane (musiał przecież pojmać złych ludzi) i próbuje przekonać odźwiernego żeby go wpuścił na salę. Odźwierny niestety twardy jest - bardzo udana rólka Bruce'a Campbella. Moim zdaniem jest to film zdecydowanie dla fanów Pająka.
Teraz jako przerywnik zapodam film nietypowy - Tajemnica nawiedzonego zamku 3D. Tak jest - pierwszy raz w życiu byłem w Imaxie i bardzo mi się spodobało. O fabule pisać nie będę, bo tak naprawdę to jest ona pretekstem do pokazania możliwości animacji 3D. A ta robi wrażenie, przynajmniej w tym przypadku. Film jest sekwencją mniej lub bardziej sensownie powiązanych ze soba scen a większość z nich powoduje, że mocniej łapiemy za poręcze albo zapieramy się nogami o podłogę. Na ową większość składają się sceny jazdy kolejką linową przez coraz bardziej pojechane lokalizacje. I właśnie przez te lokalizacje ten film tak bardzo mi się spodobał. Będzie dygresja.
Ładnych kilka lat temu siadłem do dziwnej przygodówki, która nie podobała się w naszym pokoju akademikowym nikomu oprócz mnie. Była to 'I have no mouth but I must scream' oparta luźno na opowiadaniu Harlana Ellisona pod tym samym tytułem. Tym, co mnie w niej urzekło był klimat i każdy kto miał okazję w nią grać chyba mi to przyzna - klimatu było w niej mnóstwo. Potem pozwoliłem sobie zasiąść do Dark Seed 2. Następnie Sanitarium. I te trzy gry stanowią dla mnie Świętą Trójcę psychodelicznych przygodówek. Każda z nich szarpała mi podczas gry maksymalnie nerwy. W trakcie każdej z nich zastanawiałem się jaki robak szaleństwa stoczył mózgi jej twórców. Przy każdej z nich dostawałem do ręki masę argumentów za tym, że gra komputerowa nie musi być głupawą rozrywką. Że może oddziaływać na człowieka niczym dobry film albo książka i zmuszać do refleksji. I że może opowiadać o bardzo, ale to bardzo poważnych rzeczach. Wątpiącym polecam zwłaszcza I have no mouth - Ellen zgwałcona w windzie, Nimdock eksperymentujący na jeńcach w obozie koncentracyjnym czy Benny wiodących swych żołnierzy na zgubę. To nie są historyjki dla dzieci. W Sanitarium bohater wędruje przez dziwne światy polepione z jego wspomnień w poszukiwaniu pamięci i tożsamości. Każda z tych gier wyryła na mnie swoje piętno (tutaj apel do wszystkich czytających - jeżeli ktoś posiada te gry, to prosze o kontakt bo bardzo mi na nich zależy. Chciałbym ponownie zanurkować w paszczę szaleństwa) i dlatego gdy znajdę na kartach książki lub w kinie coś, co jest przynajmniej zbliżone do nich klimatem, pochylam się nad tym z większą uwagą.
No właśnie - być może jestem jedynym widzem, któremu Tajemnica nawiedzonego zamku klimatycznie kojarzyła się z tymi grami. Nie wnikam w to. Po 5 minutach wciągnęło mnie i nie popuściło aż do końca. Ciężko opowiada się o czymś tak ulotnym, jak skojarzenia tkwiące w głowie. Dlatego nie przekonuję nikogo do wizyty w kinie, bo bilety do Imaxu do najtańszych nie należą. A fabułka jest w sumie tak głupia i płytka, że aż boli. Ale te obrazy i skojarzenia orzące mózg...
Przed zachodem słońca to taki niby sequel Przed wschodem słońca. Tego ostatniego nie oglądałem ale nie przeszkodziło mi to w seansie. Na który to seans poszedłem tylko dlatego, że dostałem nań zaproszenie. Umówmy się - historie miłosne to niekoniecznie moi faworyci. Czy to kinowi, czy literaccy. Ale w tym przypadku bogom dziękuję, że się do kina posnułem. On i ona. Amerykanin i Francuzka. Spotkali się 9 lat temu na jeden dzień. Bodajże w pociągu do Wiednia. I chyba się w sobie zakochali (nie wiem, nie oglądałem Before Sunrise). Mieli się spotkać tego samego roku na Sylwestra ale ona nie dojechała. Teraz on jest modnym i popularnym pisarzem - sławę przyniosła mu książka, w której opisał tamte wydarzenia. Spotykają się znowu na spotkaniu autorskim, które miał w Paryżu. Idą na kawę i zaczynają rozmawiać. Wspominają to, co stało się wtedy i mówią o tym co teraz dzieje się w ich życiu. On ma żonę, ona nie ma nikogo na stałe. On pisze, ona się udziela w ruchach ekologicznych. I przez półtorej godziny rozmawiają. Po czym film kończy się jednym z najlepszych zdań, jakie padają na zakończenie filmu. Coś jak w Casablance gdzie 'myślę, że to początek pięknej przyjaźni' zawsze mnie rozczula.Po tym zdaniu modliłem się bezgłośnie żeby film skończył się dokładnie w tym momencie. I się skończył (chociaż w to nie wierzyłem). Nie ma co się rozpisywać - dawno już nie widziałem kawałka tak dobrego jak Before Sunset. Naprawdę polecam każdemu. Amerykanie potrafią nakręcić na wskroś Europejski film. Jak jeszcze grają, to marsz do kina. Jeżeli już zszedł z ekranów, to do wypożyczalni. Prawdziwa perełka.
Osada - powiem krótko. Night Shyamalan dalej pozostaje twórcą jednego filmu. Po niezbyt udanym Unbreakable i kompletnie skiepszczonych Znakach miał Osadą wrócić w wielkim stylu. Z tym, że niekoniecznie. Ciężko postawić temu filmowi jakiekolwiek zarzuty bez zdradzenia jego treści więc muszę się ograniczyć do nieuargumentowanego i krótkiego: niedobre. A niedobre, bo niezbyt prawdopodobne i zbyt wydumane. Moim zdaniem nie da się żyć w kłamstwie i fałszu przez tak długo. Aha, nie dajcie sobie wmówić, że to horror. Osada ma najbardziej zmyłkowy trailer, jaki w życiu widziałem. Przepraszam, że tak enigmatycznie ale inaczej się nie da. Ogólnie bez uniesień chociaz aktorsko trzepie - przynajmniej mnie albowiem uwielbiam Joaquina Phoenixa.
Za to kilka uniesień miałem podczas seansu Innocence czyli Ghost in the Shell 2. Ale tylko kilka, bo daleko mu do jedynki. Wizualnie powala. Dosłownie. Niestety, fabularnie już niekoniecznie. Scyborgizowany jeszcze bardziej niż w jedynce Bateau zostaje przydzielony do sprawy morderczych robotów. No dobra, nie śmiać się. Tak mi się napisało. Roboty przeznaczone do zastosowań kamasutropodobnych zaczynają mordować swoich użytkowników a ponieważ zabici nie byli pierwszymi lepszymi frajerami z ulicy a raczej szychami, sprawę przejmuje Sekcja 9. Bateau wraz z Togusą mają sprawdzić o co w tym wszystkim chodzi.
Właściwie dziwnym nie jest, że fabuła posłużyła za pretekst do rozważań na temat człowieczeństwa. Patrząc na akcję Bateau w kryjówce Yakuzy zadajemy sobie pytanie: ile procent ciała ludzkiego można scyborgizować bez ryzyka, że ów osobnik zatraci cechy ludzkie. Bo gdy spoglądałem na likwidację gangsterów to zastanawiałem się: czy to jeszcze zimny profesjonalizm i wyszkolenie, czy już nieludzkie odruchy. Przez większość filmu miałem nieodparte skojarzenia z Dominium Solarnym Kołodziejczaka i z cybernetycznymi żołnierzami solarnymi, o których ci którzy przeżyli z nimi spotkanie, opowiadają bardzo niesympatyczne rzeczy.
Film wymaga dużego skupienia uwagi - fabuła albowiem jest nieco gęsta i pogmatwana. Ja się spinałem mocno a i tak kilka rzeczy dopiero po powtórce wskoczyło na właściwe miejsce. Porównania z pierwszą częścią wypadają na niekorzyść Niewinności, co zaznaczyłem na wstępie. Z drugiej strony gdy spróbuje się go obejrzeć w oderwaniu od poprzednika, okazuje się, że mimo wszystko jest to przyzwoity kawałek anime. Spodziewałem się i obiecywałem sobie więcej ale fakt, że moje oczekiwania nie zostały zaspokojone do końca nie dyskwalifikuje dwójki całkowicie gdyż czasami naprawdę ciężko przeskoczyć wysoko przez poprzednika postawioną poprzeczkę. I właściwie to mam trudny orzech do zgryzienia - chciałbym napisać, że można obejrzeć ale z drugiej strony boję się, że fanowie części pierwszej mnie zjedzą, bo Innocence jest ewidentnie słabsza a niefanowie bądź ci, którzy jedynki nie oglądali mogą dwójki najzwyczajniej w świecie nie strawić. A same fenomenalne obrazy mogą nie wystarczyć na przykucie uwagi na półtorej godziny. Dobra - wytłumaczyłem się, przystepuje do oceny. Podobało mi się to na tyle, że polecam. Najwyżej na głowę polecą mą razy. Jeszcze jedno mi wpadło do głowy - Niewinności znacznie bliżej moim zdaniem do serialu. Przynajmniej klimatycznie. Może to będzie jakąś podpowiedzią?
Uwaga - po raz pierwszy na tej stronie produkt rosyjski. Mowa o filmie Nocznoj Dozor (Night Watch) na podstawie scenariusza Siergieja Łukianienki (pisałem o jego Labiryncie odbić i Fałszywych Lustrach). I powiem tak - gdyby to zrobili Amerykanie, to pewnie na ich głowy wylałyby się kubły pomyj. Rosjanom, raczkującym jeszcze jeżeli chodzi choćby o efekty specjalne, można więcej wybaczyć. A przymykając oko na owe, momentami niekoniecznie udane FX-y, dostajemy całkiem przyzwoity film o walce sił światła i ciemności. No dobra, nie śmiejcie się - to tylko tak brzmi i wcale nie jest tak słabe, jakby się mogło wydawać.
Dawno temu siły światła i ciemności toczyły ze sobą wojnę. Doszło do wielkiej bitwy, siły walczących były wyrównane i jasnym było, że jeżeli nikt jej nie przerwie, to zginą wszyscy. Bitwę przerwał Demiurg i wodzowie armii zawarli rozejm. Zawarto też układ, że od tej pory ani zło, ani dobro nie mogą być czynione bez obopólnej zgody. Powołano więc Nocną Straż do pilnowania Sił Ciemności i Dzienną Straż do pilnowania Sił Światła. I powiedziane zostało, że za tysiąc lat przyjdą na świat Wielcy. I od tego, po której opowiedzą się stronie zależy to, czy świat pozostanie miejscem spokojnym, czy pogrąży się w ciemności. Historię walki obu stron o jednego z takich Wielkich oglądamy w Nocnej Straży.
Tak czytam to, co napisałem i z każdym kolejnym razem wydaje mi się to głupsze i głupsze. Ale niech was to nie zmyli, bo Nocna Straż jest filmem udanym. Bo pomimo starcia potężnych sił, opowiada nam historię zwykłych ludzi i wymiar indywidualny jest tu równie ważny jak starcie o rząd dusz i panowanie nad światem. No, może trochę mniej zwykłych niż ja ale nie są to superbohaterowie o supermocach. Dodatkowo swojskość pogłębia sceneria - filmowa Moskwa i jej mieszkańcy naprawdę niewiele różnią się od stolicy i Warszawiaków. Czy też dowolnie wybranego miasta w Polsce. Podobało mi się, zwłaszcza zakończenie tak dalekie od holywoodzkich kanonów.
Powoli zbliżam się do końca ale zanim to nastąpi, chciałbym was przestrzec przed gniotem, który już chyba przestali grać w kinach ale pewnie niedługo zacznie straszyć na wideo i DVD. Strażnicy Apokalipsy to się chyba nazywało a w podtytule miało Purpurowe Rzeki 2. Od razu słowo komentarza - Purpurowe Rzeki były dosyć udanym thrillerem z horrorową wręcz otoczką. Finał być może nieco rozczarowujący ale ogólnie podobał mi się. Na dodatek dostałem dwa cukierki czyli dwóch spośród trzech moich ulubionych Francuskich aktorów: Jean Reno i Vincent Cassel (zabrakło tylko Tcheky Karyo). Strażnicy są zaś gównem tak straszliwym, że aż mnie zmroziło. A że jest już późno, to nie chce mi się wyliczać co w tym filmie mi się nie podobało. Krócej będzie jak powiem co się podobało. Podobał mi się Reno, bo to solidny aktor i nawet w koszmarnym gniocie będzie dobry. Oprócz niego dobra była jeszcze scena pościgu jego partnera za zamaskowanym mnichem po mieście. Patrząc na wyczyny ściganego odniosłem wrażenie, że grał go jeden z członków Francuskiej ekipy biegającej po miastach. Ale biegających nie po ulicach a po schodach, ścianach i dachach. Nie pomnę ich nazwy ale oglądałem w sierpniu program dokumentalny o nich. I mnie zauroczyli. Ten mnich miał bardzo podobny styl. Najlepsze 5 minut filmu. Resztę można sobie śmiało darować.
Drugim łajnem, które przyjąłem idąc za głosem łże-przyjaciół (żartuję) był Punisher. Z całym szacunkiem dla Thomasa Jane (którego nawet lubię) - dupa z niego a nie Punisher. Kompletnie nieprzekonujący. Kompletnie. Zaorali mu całą rodzinę a on zachowuje się jakby mu samochód nielubianego psa przejechał. E, szkoda pisać. Dolph Lundgren może i jest kawałkiem drewna ale przynajmniej wyglądał jak Karząca Ręka Wkurwionej Sprawiedliwości. Jane nie wygląda. Szkoda czasu.
A na koniec staroć. Mówię o filmie, który przemknął przez ekrany kin dobrych kilka lat temu, narobił trochę huku i świat o nim zapomniał. Był to Belgijski 'Człowiek pogryzł psa'. Prawdę mówiąc nie wiem po co ten film został nakręcony. Być może po to, żeby pokazać jak w krótkim czasie zatracić człowieczeństwo, odrzucić wszelkie zahamowania i stoczyć się do poziomu bestii w ludzkiej skórze. Jest to dziwny film - zrobiona w formie czarno-białego dokumentu historia ekipy filmowej, która towarzyszy płatnemu zabójcy i kręci jego 'występy'. Zaczyna się od kręcenia a kończy na czynnym współudziale w kolejnych zbrodniach. Ale czy właściwie kończy? Przecież przez sam fakt utrwalania na taśmie jego morderstw i zabójstw stają się biernymi wspólnikami. Przejście do fazy aktywnej jest właściwie naturalna konsekwencją. Dziwny to film, irytujący, drażniący, szarpiacy nerwy. Najdziwniejsze zaś w tym wszystkim jest to, że główny bohater jest momentami tak ujmujący i sympatyczny, że przestajemy mu życzyć nagłej śmierci a zaczynamy mu, o zgrozo, kibicować. Niektóre z jego ofiar wykańcza w sposób wręcz śmieszny (staruszka, koleś na urodzinach). A po seansie, podczas którego zerkaliśmy w to parszywe zwierciadełko odbijające naszą duszę, dostajemy nieprzyjemnych dreszczy. W sumie to nie wiem czy polecać bo to dołujący film. Na przysłowiowego maksa dołujący. Coś jak Urodzeni mordercy tylko bardziej. Sami zdecydujcie. Zresztą - mam wrażenie, że okoliczności zdecydują za was gdyż cholernie ciężko go gdziekolwiek trafić.
Dobra, napstrykałem jak na pierwszy raz po przerwie dosyć - teraz proszę uzbroić się w odrobinę cierpliwości gdyż kroi się spory kawałek o książkach. Do poczytania
[1] Nie pisuję dla nich, nie płacą mi za reklamę, lubię ich czytać. To tak, gwoli wyjaśnienia.
[2] Kiedyś w Warszawie grało radio Wawa, które do tej pory uznaję za najlepszą rozgłośnię, jakiej dane mi było w życiu słuchać. Kupili to bodajże Irlandczycy i w imię przeprofilowania i udochodowienia (rozumiem to, biznes polega na wkładaniu i wyjmowaniu kasy a nie tylko na wkładaniu) zabili Wawę. Przerzuciłem się na Radiostację - przejął to Eurozet i w imię udochodowienia Radiostację zarżnął. Z pewnymi obawami przeskoczyłem na Trójkę - wszyscy chyba już wiedzą, że z Trójki ostała się jeno Trujka. Postanowiłem więc zakotwiczyć w Radio 94 i uważam, że jest to najlepsza rzecz w eterze, jaka przydarzyła się stolicy od 7 lat - właśnie 7 lat temu umarła stara Wawa. Pamiętam jak dziś - szlifowałem ostateczną wersję magisterki, studia (nieco przedłużone) dobiegały końca, zaczynałem je z Wawą i z Wawą je skończyłem. Bo znakiem końca był dla mnie Paulus von Kinsky, który z ironicznym zapewne uśmiechem na ustach wyemitował w eter utwór Roberta Milesa 'Children'. Kawałek sam w sobie nie jest zły ale do estetyki audycji Kinsky'ego pasował jak Murzyn do zlotu Ku-Klux-Klanu. Koniec dygresji.