Co by tu przeczytać

Kolejna aktualizacja, którą rozpoczynam od narzekania, no co za fatal. Na Koszykach posucha, w księgarniach kusi Ilion Simmonsa ale to oczywiście pierwsza część dylogii bodajże więc nie ma nawet opcji żebym ją dotknął przed ukazaniem się dwójki (no, chyba że się złamię). Nie ma czego czytać, no nie ma - zresztą ostatnio mam melodię na jakieś proste, żeby nie rzec prostackie formy literackie. Nic bardziej złożonego nie wchodzi a jak już wejdzie to w bólach i dlatego częściej niż zwykle sięgałem po pozycje już kiedyś czytane, pewne, sprawdzone a nowości jak na lekarstwo. Byłożeby to załamanie wiosenne? Dobra, koniec kwękań, jedziemy chociaż jak na tak długi okres to będzie tego mało.

Na pierwszy ogień nowa książka Łysiaka pt. Rzeczpospolita Kłamców Salon. Ostrzegam przed nią długoletnich fanów twórczości Wilka. Niczego, albo prawie niczego, nowego w niej nie znajdziecie. Wszystko, albo prawie wszystko, już gdzieś było. A to w Łysiakach na łamach, a to w Stuleciu kłamców. W Salonie Łysiak zebrał to wszystko ponownie 'do kupy', dołożył kilka świeżych historii i dokopał po raz kolejny różowym, styropianowym autorytetom moralnym. Po nazwiskach. Jak ktoś chce się dowiedzieć dlaczego Łysiak nie lubi postępowych, politycznie poprawnych osobników bez kręgosłupa moralnego, to może sobie Salon przeczytać. Jeżeli ciekawy ktoś jest źródeł niechęci Łysiaka do wszystkiego spod znaku UD/ROAD/UW - zapraszam do lektury. To wolny kraj i każdemu wolno powiedzieć o swoich sympatiach i antypatiach na forum publicznym. Ale to już kiedyś, gdzieś było. Łysiak się powtarza i uważam, że powinien wrócić do pisania beletrystyki miast felietonów politycznych. To pierwsze czyta się znacznie przyjemniej.

W zasadzie, pomijając nieznośną wtórność, nie wnosiłbym żadnych pretensji gdyby nie fakt, że z rozpędu ooberwało się również Jackowi Kaczmarskiemu. Nie jestem zwolennikiem tezy, że o zmarłych albo dobrze albo wcale. Nie uważam też, że Kaczmarski wiódł żywot krystalicznie czysty, bezgrzeszny i że był cacy chłopcem. Nie wiódł i nie był. Ale wmawianie czytelnikom, że Kaczmarski to łajza, fiut i menda straszliwa z tego tylko powodu, że po '81 nie wrócił do Polski jest nadużyciem. Z faktu iż Jacek po ogłoszeniu stanu wojennego podjął decyzję o pozostaniu bodajże we Francji, Łysiak robi zarzut. Następny zarzut robi z tego, że Kaczmarski, ten słynny 'bard Solidarności' mieszkał za tą nieszczęsną granicą. A kto, kurwa, okrzyknął Kaczmara bardem panny S? On sam? Kija tam sam. Ludzi, którzy to zrobili się pan panie Łysiak czepiaj.

Druga sprawa - albo mam inną optykę i nie łapię skomplikowanych metafor Kaczmara tak sprawnie, jak czyni to Łysiak albo pan Waldemar mija się z prawdą. O co chodzi? O to mianowicie, że według autora Kaczmarski w swoich utworach wyszydza Polskę i wyłazi z niego najwredniejszy kosmopolityzm. Znam praktycznie wszystko Kaczmarskiego i jako żywo nie jestem sobie w stanie skojarzyć żadnej piosenki, w której nawoływałby do zwalenia granic i pannarodowej urawniłowki a z kosmo to tylko program Kosmopolak jarzę. No, chyba że chodzi o książki, których nie czytałem. Wtedy przepraszam.

A na koniec zapytam się: czy fakt, że Kaczmarski był ateistą/agnostykiem zaś na kilka dni przed śmiercią pogodził się z Bogiem i nawrócił na wiarę chrześcijańską, czyni z niego gorszego człowieka? Czy powinniśmy i z tego czynić mu zarzut? Podobno Pismo powiada, że w niebiesiech więcej radości z jednego nawróconego grzesznika niż z dziesięciu sprawiedliwych (podobno, bo nie czytuję). Po co to wywlekać i jeszcze robić z tego zarzut? Nerw mi skoczył przy kawałkach poświęconych Kaczmarskiemu, bo swoje alibi towarzyskie Łysiak oparł na wątłych przesłankach zaś zaliczenie Kaczmarskiego do Salonu Kłamców to zwykłe kurewstwo. Amen.

Uch, ulało mi się jak rzadko. Może teraz coś spokojniej zapodam. Dla mnie to były dwie powtórki ale na stronie jeszcze o tym nie pisałem, więc skrobnę. O MacLeanie już wam kiedyś trochę gawędziłem, chyba nawet wytłumaczyłem dlaczego go lubię więc oszczędzę sobie powtórek (w ogóle ta dzisiejsza aktualizacja jakaś taka oszczędna jest) na temat autora jako takiego i opowiem wam oszczędnie o dwóch książkach.

Najpierw ta słabsza czyli Złote Wrota - niby mamy tu wszystko do czego nas MacLean przyzwyczaił i dzięki czemu lubimy jego książki ale jakoś mi Golden Gate nie podeszły. Pewnie dlatego, że czarny charakter był sympatyczny a wszyscy dookoła uparli się, żeby czytelnika przekonać, że jest na odwrót. Co książce nie wyszło na zdrowie. Główny wichrzyciel, Peter Branson, opracowuje genialny plan porwania prezydenta USA i kilku bardzo ważnych gości. Zbiera doborową ekipę więc plan wypala. Kolumna wozów zablokowana na tytułowym moście, oba jego końce klinowane przez zdalnie sterowane działa, potem pojawiają się stalowe zapory zdolne powstrzymać czołg, opanowana pobliska stacja radarowa więc nie da się niepostrzeżenie podejść z powietrza, wszystko oświetlone jak choinka, zakładnicy pod stałym nadzorem - no zdaje się, że nic tylko wziąć okup i pofrunąć do kraju, z którym USA nie mają podpisanej umowy o ekstradycję. Niestety, w te dobrze naoliwione tryby wpada drobny kamyk - jest nim tajny agent FBI działający pod przykrywką.

Niestety, tym razem kołek do zawieszania niewiary trzasnął - nie dam się przekonać, że facet, który obmyślił tak dobry plan porwania daje się wodzić przez cały czas za nos grupce amatorów kierowanych przez wspomnianego fachurę, który na dodatek praktycznie od początku jest głównym podejrzanym o mataczenie, wichrzycielstwo i krnąbrność trzeciego stopnia połączoną z knuciem. Owszem, zgrabnie to napisane (dziwnym nie jest), zwroty akcji są ale pod koniec literalnie było mi Bransona żal. Tak się skubany dawał robić w jajo, że aż przykro było czyteć. Od MacLeanowych supermenów bez skazy i zmazy wolę jednak kolesi popełniających w swojej pracy błędy (Mroczny Krzyżowiec, 48 godzin, że wspomnę najbardziej klasyczne).

Dlatego pewnie dużo bardziej podoba mi się Noc bez brzasku. Jest sens pisać o czym to jest? Ktoś o tym jeszcze nie słyszał? No dobra, dobra - ja wiem, że czytają mnie i młodsi ludzie, dla których nie wszystko jest takie oczywiste. Grupka badaczy ze stacji badawczej na Grenlandzkim lodowcu jest świadkiem awaryjnego lądowania samolotu (a do lotniska hektar drogi). Większość pasażerów wychodzi z wypadku bez szwanku, trafiają na stację ale nie ma czasu na rozsiadanie się po kątach. Za mało miejsca, za mało paliwa, za mało jedzenia a na dodatek burza idzie. Trzeba uzdatnić ciągnik i ruszać ku bardziej gościnnym terenom gdzie woda czysta, trawa zielona a lodówki pełne. Niestety, nic nie idzie tak, jak powinno. Jedyna radiostacja spada ze stołu i diabli ją biorą. Części zamienne z magazynu też. Jedyny członek załogi, który przeżył (aczkolwiek odniósł bardzo ciężkie obrażenia) umiera pierwszej nocy, bynajmniej nie z przyczyn naturalnych. Na domiar złego, podczas oględzin wraku okazuje się, że niektóre z ofiar pożegnały się z życiem z przyczyn mało konwencjonalnych - rana postrzałowa nie pozostawia złudzeń co do powodu śmierci. Wiadomo, że na pokładzie był zły człowiek (albo ludzie), wiadomo, że nie pali im się do spotkania z cywilizacją a mimo wszystko trzeba całą grupę przeprowadzić ku bardziej gościnnym rejonom. Domyślacie się, że nie będzie łatwo, prosto i przyjemnie.

Ja sobie piszę tak lekko ale Noc bez brzasku to jedna z bardziej przygnębiających i mrocznych książek MacLeana. Ciężka, przytłaczająca atmosfera i najbardziej bezwzględny i zimny z MacLeanowskich bohaterów - arktyczny klimat. Mieliśmy go w HMS Ulisses, w Stacji arktycznej Zebra, w Athabasce ale chyba w Nocy bez brzasku jest przedstawiony najstraszniej i najbardziej sugestywnie. Podczas lektury prawie widziałem kłęby dymu wydostające mi się z ust (no dobra, w autobusie widziałem je naprawdę) i prawie słyszałem wycie wiatru i trzask ścierających się mas lodowych. Aura jest bezwzględna, obnaża wszelkie słabości ludzkie, bezlitośnie punktuje wszystkie błędy popełnione przez bohaterów, nie pozostawia żadnej nadziei dla słabych. Mało tutaj wesołych, dowcipnych czy optymistycznych kawałków. Powiem więcej, to jedna z nielicznych książek MacLeana, w której właściwie nie zauważyłem humorystycznych tekstów bohaterów. Jest mrocznie aż do satysfakcjonującej, równie mrocznej, końcówki. Bardzo polecam. Dla mnie to Top 10. Albo nawet Top 5 wśród książek Szkota.

O Łukianience pisałem niedawno na okoliczność filmu Nocznoj Dozor. Otóż na Koszykach jest do dostania książka Nocny Patrol, na podstawie której film powstał. No, może nie na podstawie a raczej na motywach i nie całej której a jednego z rozdziałów owej. Konkretnie rozdziału pierwszego. I jest tak - jak ktoś już obejrzał film, to śmiało może sobie książkę przeczytać, bo chodzi w niej o coś zupełnie innego. Jak u kogoś na półce książka stoi i zastanawia się czy czytać to przed seansem, to niech się nie zastanawia. Lektura pomoże mu w zrozumieniu filmu, w którym chodzi o coś zupełnie innego niż w książce. No, może nie zupełnie coś innego - po prostu w filmie środek ciężkości przesunięty jest na nieco inne rzeczy, a właściwie rzecz czyli na walkę o przeciągnięcie na jedną ze stron potężnego Innego. W książce zaś w roli głównej występuje Zwątpienie. Główny bohater, Maksym wątpi, i to mocno, w sens swojej pracy w Nocnym Patrolu. Czy nieustanne kompromisy ze Złem to faktycznie jest czynienie dobra? I czy niedopuszczenie do dużego zła usprawiedliwia dopuszczanie do zła mniejszego? Czy faktycznie poświęcenie własnego, małego, prywatnego szczęścia w imię dużej sprawy jest zawsze konieczne? Maksym wątpi, zadaje sobie i innym pytania, miota się, próbuje walczyć po czym i tak okazuje się, że za mały jest, zbyt wąskie horyzonty ogarnia żeby zrozumieć jaki to właściwie plan ma jego szef Hesser (którego zawsze jest na wierzchu). A wszystko podporządkowane jest jednej, jedynej rzeczy... Ha, mam was - no pewnie, że nie powiem. Sami przeczytajcie. Może nie mistrzostwo świata ale 3-4 godziny przyjemnej lektury na pewno. W sumie polecam.

Wizje Alternatywne to antologia konsekwentnie ciągnięta przez Wojtka Sedeńkę od dobrych kilku, jak nie kilkunastu lat. Ale ja nie o historii chcę mówić a o czwartej części owych Wizji (w sumie nie przeczytałem ich do końca ale pozwalam sobie o nich napisać a o tym dlaczego tak robię poniżej). Trzy minipowieści i pięć opowiadań, za chwilę przekonacie się czy warto wydać 16,50 (bo za tyle to gdzieś trafiłem). Po kolei:

Marcin Wolski 'Lustro i kolumna' - Polska szlachecka, damy w wieżach, zbójcy na gościńcach, podgolone łby, do szabel wyciągnięte pięści i magija. Oraz bardzo łechcąca moje poczucie dumy narodowej (chociaż czasami zadaję sobie pytanie z czego tu właściwie można być dumnym) wersja alternatywna naszej historii. Wszystko to w dobrym, wolskim stylu, który jest jak dobry alkohol - łatwo rozpoznawalny i jeszcze łatwiej przyswajalny. Żadnych fajerwerków za to bardzo solidny kawałek rozrywkowej prozy. Jestem na tak, bo Marcina Wolskiego od czasów Agenta Dołu uwielbiam a on na dodatek mi to ułatwia, bo pisze dosyć równo.

Krzysztof Kochański 'Europa po deszczu' - zacząłem i jestem w trakcie. Po tym kawałku, który przeczytałem (mniej więcej połowa) jestem umiarkowanie pozytywnie nastawiony i jeżeli się nie skiepści, to będę bardziej niż umiarkowanie pozytywny. Może nieco na wyrost ale jestem na tak.

Jarosław Grzędowicz 'Klub Absolutnej Karty Kredytowej' - czy aby nie najlepszy tekst zbioru. Napisana prostym, dosadnym momentami, językiem historia życiowego nieudacznika, który powodowany impulsem i radą przyjaciela rusza pewnego dnia przed siebie. Nie, nie na zawsze - po prostu zaszywa się w hotelu na zadupiu i postanawia odpocząć. Od rodziny, pracy i całego tego cholernego zgiełku. Nie wie jeszcze, że dostanie od losu niepowtarzalną szansę odmiany swojego posranego losu. W jego ręce trafia cudowna, wszędzie akceptowana karta. Nazwijmy ją kredytową. A o tym co go spotkało dalej, przeczytajcie sami. Warto, oj warto. Dowcipne, przewrotne, zakręcone - bardzo polecam.

Maja Lidia Kossakowska 'Zwierciadło' - Bóg i znajomi mi świadkami, że nie jestem fanem fantasy. Znaczy jak dobre i proste to zmęczę. Ale katować dziesiątki tomów to nie mój smak. Dlatego niczym lakmus na kwas tudzież zasadę reaguję na dobre fantasy - rzadko mi ów gatunek trafia w gust i jak wpadnie coś dobrego, to się cieszę jak dziecko. A Zwierciadło mi trafiło centralnie. Silnie mroczna historia bez przesłodzonego do urzygu hepiendu to jest to, co lubię czytywać. W sumie mógłby to Kres w depresji napisać, takie to mroczne jest. Chcę więcej Corneta. Polecam.

Izabela Szolc 'Izabella' i Andrzej Ziemiański 'Spadek' - opowiadania te mają dwa wspólne punkty. Oba oparte są na bardzo znanym i zgranym schemacie przez co trudno w nim wymyśleć coś nowego. Autorom się to również nie udało w związku z czym wyszły im, moim zdaniem, opowiadanka (20 stron każde) słabe. Aż się zdziwiłem. Zdecydowanie niekoniecznie chociaż u Ziemiańskiego jest jeden zacny patent - starsza pani prowadząca dziennik, w którym opisuje detalicznie każdy dzień swojego życia. Aczkolwiek z drugiej strony identycznie postępował John Doe w filmie Siedem. Nieważne - Spadek i Izabella to najsłabsze punkty zbioru.

Wojciech Szyda 'Zabójcy czasu' - żeby opowiadanie było tak dobre jak tytuł, to bym nie miał wątpliwości przy ocenie. Ale nie jest. Poza tym z Wojtkiem Szydą mam ten problem, że ja jego opowiadań najzwyczajniej nie rozumiem. To znaczy rozumiem wszystkie słowa, których używa ale nie bardzo wiem jaką historię chce mi opowiedzieć i jaka jest pointa. Zgrabnie się to czyta, gładko wchodzi ale nie pozostawia po sobie niczego. O sekcie to historia czy o miłości? O śledztwie kryminalny kawałek czy przypowieść o Judaszu? Anielska i metafizyczna czy detektywistyczna i przyziemna? A może wszystko naraz? Nie wiem - nie podejmuję się oceniać, bo mam uczucia ambiwalentne mocno. Niby porusza ale na krótko. Sam nie wiem. Załóżmy, że będzie neutralnie.

Jacek Dukaj 'Córka łupieżcy' - ja wiem, że to nieprofesjonalne i w ogóle ale pozwolę sobie zrobić to co zrobię, bo mogę. Córki łupieżcy jeszcze nie przeczytałem ale w ciemno stawiam, że będzie dobre. Wiem, wiem - nie powinienem. Ale z Dukajem jest tak jak z whisky - nieważne jaka marka, ważne że wiem, jak ona z grubsza będzie mi smakować. I mogę domniemywać, że Dukaj wejdzie mi właśnie ze smakiem. Rekapitulując - 2 rzeczy niedoczytane ale rokujące dobrze, Wolski dobry, Grzędowicz i Kossakowska bardzo dobrzy, Szyda neutralny, Szolc i Ziemiański niekoniecznie. Jakby nie liczyć wychodzi na korzyść zbiorku. Znakiem tego można kupić i przeczytać.

Pilipiuka Czarnoksiężnik Iwanow to dłuższy kawałek o Jakubie Wędrowyczu, domorosłym egzorcyście, kłusowniku, bimbrowniku, pijaku i zakale całej okolicy. I o ile w krótkich opowiadaniach Wędrowycz jest sobie w stanie zaskarbić moją sympatię, to w Czarnoksiężniku jakoś niekoniecznie. Nie weszło mi i tyle. Przegadane, przeciągnięte, Wędrowycz tak atakuje swojego wroga jakby chciał ale nie mógł. Zresztą, po co ja to próbuję streścić - to po prostu ciąg mniej lub bardziej udanych dowcipasów. Się mi nie podobało.

Ludlumem zachwycałem się pacholęciem będąc. To były jeszcze te czasy gdy za książkami się stało w kolejkach ewentualnie się je 'załatwiało' przez znajome panie z księgarni. Tak, tak - jeszcze niedawno tak właśnie było. No i wtedy właśnie udało się koledze Arturowi T. zakupić kilka pozycji tego autora co skrzętnie wykorzystałem, pacyfikując jego biblioteczkę. Bardzo się mi podobała trylogia o Jasonie Bournie. Bardzo również podobała mi się Przesyłka z Salonik, Pakt Holcrofta i kilka innych. A jak już przeczytałem wszystko co było dostępne, wziąłem z panem Ludlumem rozbrat bo jakoś przestały mi wchodzić książki oparte na jednym schemacie czyli ponadpaństwowy Spisek, z którym walczy samotny superbohater. O pardon, zazwyczaj kobieta mu pomaga. A ostatnio coś mnie wzięło i się złamałem. Wrzuciłem na palma Klątwę Prometeusza, przeczytałem a potem zacząłem kląć. Szkoda tych czterech dni (czterech, bo to cegła trochę jest) podczas których mogłem zrobić coś pożytecznego. Klasyka po prostu - tajny agent, pracownik ultratajnej agencji Dyrektoriat zawala jedną akcję. W wyniku czego musi się szybko przebranżowić z agenta na wykładowcę uniwersyteckiego. Mija kilka lat i przyłażą do niego smutni panowie z CIA. Dyrektoriat był sterowany przez Rosjan, narobił wiele szkód, pracowałeś tam więc musisz ich znaleźć i zaorać. Po czym okazuje się, że Dyrektoriat to pikuś gdyż światu zagrażają tytułowi Prometejanie tworzący taką tajną grupę nacisku, że Iluminaci, masoni, Żydzi i cykliści mogą się zarumienić ze wstydu i schować w najciemniejszy z kącików. I tak sam przeciw wszystkim nasz dzielny agent przez kilkaset stron będzie dawał radę a nas będzie trafiał szlag. Nie podobało mi się po prostu. Schematyczne, przewidywalne, rozwleczone i przegadane. Nie tego szukam w dobrej sensacji. Może jeszcze kiedyś dam Ludlumowi szansę.

Michaela Crichtona nawet lubię więc bez wahania sięgnąłem po nieprzeczytane wcześniej pozycje. Na pierwszy ogień poszedł Norton N22, który jest historią sympatyczną. Podczas lotu zdarza się coś dziwnego - tytułowy samolot (Norton N22 to nazwa modelu samolotu pasażerskiego) zaczyna wyprawiać jakieś szalone rzeczy w powietrzu w wyniku czego 3 osoby giną a 46 zostaje rannych. I zaczyna się nagonka na producenta. Telewizja montuje tendencyjny materiał, który tezę o wadliwości danego modelu stawia i udowadnia w myśl zasady: fakty temu przeczą? Tym gorzej dla faktów. W związku z dużym kontraktem z nabywcami ze Wschodu zaczynają się burzyć związki zawodowe. I na dodatek ten cholerny wypadek. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że dalsze losy producenta zależą od kobiety kierującej pracami zespołu dochodzeniowego.

Bardzo przyzwoity kawałek prozy. Jest odpowiednia ilość farszu technicznego i technologicznego, są zwroty akcji, są akcje 'za pięć dwunasta', jest kamera wideo rejestrująca przebieg ostatnich minut lotu i się to czyta. Tak akurat na cztery seanse autobusowe. Polecam.

Nie polecam natomiast Linii czasu zaś wszystkich recenzentów, którzy się tą kupą zachwycają przepędziłbym knutem po śniegu. Pewien geniusz techniczny, fizyczny, matematyczny i co tam sobie jeszcze napiszecie został przed trzydziestką miliarderem po czym postanowił zająć się fizyką kwantową. Zajmował się nią tak ambitnie, że najpierw zbudował komputer kwantowy (który jest jednym ze świętych Graali fizyków, matematyków, komputerowych geeków i fachowców od kryptografii) a potem wehikuł czasu (o którym marzą wszyscy, bo kto by nie chciał cofnąć się na imprezę sprzed 7 lat i przywalić z kopa temu pajacowi, który podryfował do domu z laską, którą wyrywaliśmy przez cały wieczór).

Niestety, maszyna źle użyta została i robi się bardaszka. Profesor samojeden ruszył w przeszłość i nie wraca ranki i wieczory. Na ratunek rusza grupa złożona z trójki jego studentów (doktoranci jacyś albo nawet doktorzy) i dwójki komandosów - pierwszy komandos ginie minutę po lądowaniu w wyniku dekapitacji, drugi po półtorej minuty a przy okazji robi jeszcze zadymę w laboratorium wysyłkowym, do którego wpada ze strzałą w czole i odbezpieczonym granatem w dłoni. W wyniku czego hala odlotów obraca się w gruz i pył i trzeba szybko na szmacie jechać coby ekipa ratunkowa miała gdzie wracać.

Zaś ekipa ratunkowa zachowuje się jak banda półmózgów. I to właśnie bezsensowność ich poczynań kładzie całą książkę. Jakbym miał ochotę marnować jeszcze więcej życia to bym w trakcie lektury zrobił listę ich fakapów ale mi się nie chciało. Więc zapodam ze dwa na gorąco, żebyście sami ocenili. Bohaterowie stoją przed rozsierdzonym rycerzem, prawą ręką miejscowego władyki. Ów rycerz najpierw znieważa jednego z doktorantów po czym rzuca mu pod nogi rękawicę. Nie trzeba być erudytą i wybitnym znawcą epoki żeby wiedzieć albo chociaż pokojarzyć fakty i się domyślić, że oznacza to wyzwanie na pojedynek i nie należy tej rękawicy dotykać pod żadnym pozorem. Co robi koleś? Pomimo tego, że jego kumpel zapodaje mu do ucha przez sprytne urządzenie translatorsko-nadawczo-odbiorcze żeby nie dotykał rozrzuconych części garderoby (a wie co mówi, bo się epoką bardzo mocno interesował) ten podnosi rękawicę i oddaje ją agresorowi. Znakiem tego będzie jatka. Spuszczę zasłonę milczenia na sam pojedynek bo w to, że wprawny rycerz skruszył na kompletnym laiku aż dwie kopie turniejowe nie uwierzę nigdy.

Drugi wesoły patent ma miejsce tuż po znalezieniu tajnego przejścia do zamku. Tenże sam niefartowny pojedynkowicz wraz z koleżanką płyną dłubanką wzdłuż jakiejś rzeki podziemnej. Ciemno dokoła jak w dupie, teren nieznany, stalaktyty wiszą z sufitu, do powrotu 3 godziny, jeden z ekipy gdzieś się zgubił - co w takiej sytuacji robią nasi bohaterowie? Nie, nie rozglądają się dokoła uważnie. Nie, nie mają nerwów napiętych jak postronki. Oni sobie mianowicie tak słodziutko i sympatycznie gawędzą, że w pewnym momencie panienka dzierżąca pochodnię wali łbem pustym w stalagmit po czym topi pochodnię. Jej kompan najwidoczniej boi się ciemności bo natychmiast wpada do wody. Nie, no żenada na maksa. A poza tym zero tu napięcia, tempa, suspensu a co najważniejsze sensu. Nie kibicujemy bohaterom (może trochę Markowi, bo to jedyny przytomny zawodnik), nie da się ich nawet trochę polubić. Bez sensu to wszystko. Okrutna wpadka Crichtona.

Powtórkowo strzeliłem sobie cztery części cyklu Nekroskop (cztery, bo piątej nie mam) Lumleya. Fanowie horroru pewnie słyszeli, reszta nie musiała chociaż cykl jest już chyba mocno kultowy. Nie będę wam streszczał poszczególnych części bo to nie ma sensu, opowiem w zarysie o co chodzi - może ktoś się zainteresuje bo warto. Harry Keogh ma bardzo specyficzny dar - jako jedyny na świecie może komunikować się ze zmarłymi. Ale nie w odpustowy sposób jak fałszywe czy nawet prawdziwe media. On potrafi ze zmarłymi rozmawiać. Przez co on jest przyjacielem zmarłych a zmarli są przyjaciółmi Harry'ego Keogha i są gotowi przyjść mu z każdą możliwą pomocą gdy tylko o to poprosi. Kojarzycie jakie to daje możliwości? Genialni pisarze, którzy po śmierci tworzyli jeszcze genialniejsze dzieła (co prawda w swoich umysłach ale jaki to problem podyktować je Mówcy Umarłych?). Genialni uczeni, którzy po śmierci dopracowali swoje teorie do perfekcji. Genialni... mam wyliczać? Przecież nie braknie nam wszystkim wyobraźni. Dzięki swojemu darowi Harry Keogh staje się najpotężniejszym esperem (to skrót od pozasmysłowej percepcji) na Ziemi. Świat zmarłych, a co za tym idzie również świat żywych, nie mają przed nim żadnych tajemnic. Gdy zaś genialny matematyk Moebius zdradza Harry'emu metodę przechodzenia do continuum Moebiusa, Keogh zyskuje możliwość podróżowania do dowolnego punktu na świecie w ułamku sekundy. Czas i przestrzeń stoją przed nim otworem. A jak się doda do tego możliwość ruszenia zmarłych z ich grobów... Tak, Keogh jest praktycznie niepokonany.

Harry ma dwóch wrogów - pierwszym są niektórzy z jego Rosyjskich odpowiedników (chociaż nie tak potężni jak on), drugimi zaś wampiry. Bo Nekroskop to przede wszystkim cykl o wampirach. Do tego temat wampiryzmu jest w nim potraktowany nieco inaczej niż w innych pozycjach o Moroi - zwraca uwagę przede wszystkim odmienna od innych geneza wampiryzmu. Zręcznie napisane, czyta się szybko, akcja, akcja i jeszcze raz akcja, trochę straszy, mamy nawet przejście do innego świata. Jeden z bardziej udanych cyklów grozy - zdecydowanie warty uwagi wszystkich fanów horroru.

A na koniec kilka słów o nie tak nowym Pratchett'cie. Ostatni bohater pojawił się na rynku z rok temu ale cenę miał nieco zaporową. W sumie ciężko oczekiwać, że wydanie albumowe na kredzie, bogato zdobione ilustracjami będzie chodzić za 30 złotych ale i tak ból był wielki gdy patrzyłem na cenę. Dziwnym natomiast fartem, w bardzo krótkim czasie od premiery, Ostatni bohater wylądował na Koszykach. A 32 złote to już nie jest majątek, zwłaszcza za tak pyszną edycję. Książka zdecydowanie krótsza od standardowych Pratchettów i zastanawiam się czy autor od razu pisał ją pod takie a nie inne wydanie czy po prostu miał akurat w szufladzie coś, co było za krótkie na powieść klasyczną i postanowił ją wydać elegancko. To akurat sprawa mało istotna. Istotne natomiast jest to, że Ostatni bohater nie ma słabych punktów. Można go umiejscowić czasowo tuż po Ciekawych czasach - Złota Orda, wyraźnie znudzona rządzeniem Imperium, postanawia zrobić coś naprawdę wielkiego. Udają się mianowicie do Dunmanifestin - siedziby Bogów Dysku z bardzo sensowną misją. Oddajmy im ogień, który kiedyś wykradł im Mazda (przykładnie za to nagrodzony). Oczywiście domyślacie się jak wkurzona Orda pojmuje oddanie bogom ognia. Tak jest - szaleni mnisi, plugawe potwory, pułapki, zapadnie i wirujące ostrza. Oraz rzeź, jatka i pożoga. Okazuje się jednak, że nie można pacyfikować bogów gdyż grozi to zagładą Dysku. Z misją specjalną (musicie zatrzymać Złotą Ordę, nie moja sprawa jak to zrobicie - tak im Vetinari powiedział) rusza kto? Tak jest - nasz etatowy ratowniczy świata czyli Rincewind. Towarzyszy mu Leonard z Quirmu (chyba tylko on kojarzy jak działa i jak pilotować mechanicznego ptaka - w końcu to on go stworzył), Marchewa oraz Bibliotekarz (tak trochę nie do końca legalnie - po prostu zakrada się niepostrzeżenie do rakiety). Mamy więc pierwszy w historii Dysku lot kosmiczny. No dobra - drugi. Ale pierwszy kontrolowany. I ogólnie jest wesoło, heroicznie i wybuchowo.

Tradycyjnie już dostajemy melanż, który jednych bawi a innych irytuje. Pierwszych przekonywać do lektury nie muszę, drugich nie zamierzam. Warto sięgnąć po Ostatniego bohatera, bo to moim zdaniem jedna z weselszych rzeczy jakie wyszły spod pióra Terry'ego. A jednocześnie momentami jest bardzo poważnie. I jak w każdej z powieści Pratchetta, nie zabrakło kawałka, który wbił mnie w podłogę. Mazda dał dawno temu ludziom na Dysku ogień. W nagrodę bogowie przykuli go do skały i nasłali na niego wyjątkowo upierdliwego orła. Oto co zdarzyło się naszemu męczennikowi pewnego dnia: po pierwszych dziesięciu tysiącach lat pamięć płata figle, więc nie był całkiem pewny, co zaszło. Zjawili się tu jacyś staruszkowie na koniach, którzy zjechali z nieba. Rozrąbali jego łańcuchy, dali się napić, a potem kolejno uścisnęli mu dłoń i odjechali. Mazda nie miał pojęcia, co to za ludzie, skąd się tu wzięli ani dlaczego wydawali się tacy zadowoleni. Pewien był tylko dwóch rzeczy. Był pewien, że zbliża się już świt. Był pewien, że w prawej dłoni ściska bardzo ostry miecz, którzy ci starcy mu podarowali. Słyszał już, gdyż zaczynało się przejaśniać, uderzenia orlich skrzydał. Powinno być całkiem zabawnie. Jeżeli kogoś to nie śmieszy to znaczy, że nadajemy na zupełnie innych falach.

Drugi cymes to sposób wydania Ostatniego bohatera, o czym już wspominałem. Kreda, twarda okładka, obwoluta i bardzo udane ilustracje. Obrazki Josha Kirby'ego, które mamy okazję podziwiać na okładkach cyklu ze Świata Dysku mają swój charatkerystyczny styl ale nie wszystkim podchodzą. Ostatniego bohatera zilustrował Paul Kidby, który jest może bardziej tradycyjny a mniej zakręcony ale nie czynię z tego zarzutu. Bo obrazki są całkiem udane. A że na Koszykach widziałem w ubiegłym tygodniu nowy rzut, sugeruję wizytę tamże i sprawienie sobie spóźnionego prezentu pod choinkę. Warto.

Widzicie jak to się plecie? Musiałem przerwać Wizje Alternatywne 4 bo dostałem na kilka dni Z Głowy. Książka Janusza Głowackiego jest od kilku miesięcy na ustach wszystkich i stwierdzam po przeczytaniu 160 stron (z 260 ogółem), że zainteresowanie jest uzasadnione. Zbiór anegdot, dykteryjek, opowiastek i opowieści z życia autora czyta się sam. Napisane z biglem, momentami knajackim językiem, wchodzi mi niczym kawałki Wiecha, Hłaski, Tyrmanda czy Łysiaka. Znowu mogłem posiedzieć z ówczesną bohemą w SPATiF-ie, Olimpie, Bristolu albo w Czytelniku, wypić lornetę pod kalekę z Himilsbachem czy Maklakiewiczem albo dostać w pysk od Hłaski. Takiej Warszawy już nie ma, nigdy jej nie poczułem co nie przeszkadza mi do niej tęsknić. Oprócz klimatów stołecznych mamy pyszne obserwacje z emigracji - Londyn, Nowy Jork. Bardzo udane. A wszystko to podane z delikatną nutką cynizmu, która tak bardzo do mnie trafia. Już dawno nic mi tak dobrze nie wchodziło. Polecam z całego serca.

Na dzisiaj zakończę bo późno jest ale jest szansa, że jeszcze w tym tygodniu znajdę chwilkę żeby wam napisać o kilku filmach, które wciągnąłem ostatnio. A że kilka z nich to jeszcze ciepłe historie, jest szansa, że uchronię kilka osób przed niepotrzebnym wydatkiem na bilet do kina. Do poczytania.

Wróć do głównej