Dystrybutorzy nas nie pieszczą
Fajny film wczoraj widziałem. Nawet momenty były a konkretnie jeden. Jeden z najbardziej żałosnych momentów ever. Zresztą cały film był jednym z najbardziej żałosnych obrazów w historii kina. O panu Uwe Boll usłyszałem, a właściwie przeczytałem, lurkując fora dyskusyjne na imdb. Zdenerwowani internauci wylewali na jego głowę kubły pomyj, nazywali najgorszym reżyserem świata (a gdzie, na Boga, Żamojda?) a nawet 'Szatanem we własnej osobie'. Poszło o film House of the Dead, który ze średnią głosów 2,3 znalazł się w niesławnej 'dolnej setce imdb', na wysokiej pozycji (39). Analizując tytuły z owej setki, można dojść do wniosku, że reżyser mający do dyspozycji duży budżet (7 mln $) i dwa dosyć znane nazwiska (Jurgen Prochnow i Clint Howard - aktor bardzo charakterystyczny) musi się zdrowo natrudzić, żeby zasłużyć sobie na tak 'gorące' przyjęcie kinomanów. Domu nie widziałem ale stwierdziłem, że pomyłki mogą zdarzyć się nawet najlepszym - za przykład niech posłuży Carpenter, który potrafił wznieść się na wyżyny tworząc Halloween, Ucieczkę z Nowego Jorku, Christine, They Live czy dwa spośród najlepszych horrorów świata: Thing i W paszczy szaleństwa, a z drugiej strony wypuścił gnioty typu Ucieczka z L.A., Wioska przeklętych czy Duchy Marsa (płakałem na nich, bo sprofanowali jednego z moich faworytów czyli Jasona Stathama). No i, nie bacząc na ostrzeżenia, dałem panu Uwe szansę i obejrzałem Alone in the Dark.
Nożesz kurwa mać, w jaki sposób, mając tak klimatyczną grę do dyspozycji, można tak spieprzyć film? Nazwanie AITD rzadkim gównem jest obrazą ostatniego ogniwa łańcucha pokarmowego. Nigdy przedtem żaden film mnie tak nie zdenerwował. Nigdy. Oglądałem przeróżne gnioty, badziewia i niewypały. Ba, ja nawet na Młodych wilkach wytrzymałem do końca. Bez mrugnięcia okiem przyjałem Plan 9. Nie wypalili mi gałek Blood suckin' freaks. Zdzierżyłem Narzeczoną potwora i Wiedźmina nawet. Ale przy Alone miałem ochotę przekłuć sobie bębenki kolcem kaktusa (stara Indiańska metoda), żeby nie słyszeć gównianej ścieżki dialogowej. Chciałem wyjąć sobie oczy łyżką (chyba grafoman Kosiński uznał to za ulubioną zabawę Polskich chłopów), żeby nie oglądać potworów rodem z tandetnych gier komputerowych i fatalnego aktorstwa. Aż wreszcie chciałem sobie 'tulipanem' oberżnąć język, coby przestać miotać klątwy na reżysera, scenarzystę i ich bliższe oraz dalsze rodziny.
Chyba już się domyśliliście, że film przypominał urodą zgangrenowaną nogę obgryzaną przez oparszywiałego szczura? Niedobre w nim było praktycznie wszystko. Aktorsko - bez komentarza i tylko pytanie sobie zadawałem, dlaczego w tym łajnie postanowili pospołu utonąć Christian Slater i Stephen Dorff - może nie pierwsza liga aktorska ale przyzwoici wyrobnicy, którzy powinni szanować swoje nazwisko. Resztę obsady potraktowałem jako żart towarzyski: kompletnie nijaka i aseksualna Tara Reid, która powinna raczej pozostać przy American Pie, porażająco niedobry Mathew Walker jako demoniczny i zły profesor oraz cała reszta z drugiego planu. Scenografie czuć dyktą i papierem, kamera jeździ wszędzie tam, gdzie nie powinna, dialogi niedobre, sceny walk niedobre, strzelaniny niedobre, pościg samochodowy żałośnie niedobry, potwory bardzo niedobre, reżyseria tak niedobra, że zgroza bierze. I tylko budżet był dobry (20 mln $).
Omijajcie kino szerokim łukiem. Tak szerokim, jak to tylko możliwe. Zaś ja się tylko cieszę, że nigdy nie byłem wielkim fanem gry. Owszem, klimat miała ale ja nie miałem czasu żeby w nią pograć. A jak już czas znalazłem po wielu latach, to okazało się, że klimatycznych przygodówek w międzyczasie naprodukowano tyle, że nie było powodu męczyć się z rzeczą bardzo starą. Użyję paraleli - gdyby z moim ukochanym Sanitarium albo Dark Seed 2 zrobiono to, co zrobiono z AITD, to ja bym ogłosił zbiórkę kasy na fachowca, który udałby się do pana Bolla i złamał mu obie ręce oraz obie nogi tak, żeby ów 'reżyser' nie mógł już nigdy stanąć za kamerą. Bo się po prostu do tego nie nadaje.
A najciekawsze zostawiłem na koniec. Otóż pan Boll jest w trakcie kręcenia kilku innych rzeczy (w większości na podstawie gier). I teraz uważajcie: Bloodrayne, budżet 17 mln $, obsada: Kristanna Loken, Michael Madsen, Ben Kingsley, Geraldine Chaplin, Udo Kier, Billy Zane, Meat Loaf; Dungeon Siege, budżet 60 mln $, obsada nieznana. Ponadto w zapowiedziach znalazłem Hunter: The Reckoning, Fear Effect i Far Cry. Szkoda tych, w sumie niezłych gier, bo po tym co Boll pokazał w AITD nie wierzę, że to był wypadek przy pracy. I jeszcze wisienka na czubek tego gównianego tortu: jest to jedyny film, któremu z czystym sumieniem przyznaję 0 punktów i nalepiam etykietkę: odpad toksyczny.
Ulżyło mi nieco więc kolejny film potraktuję delikatniejszym butem. Atak na 13 posterunek to remake jednego z pierwszych filmów Carpentera. Oryginału nie widziałem ale po seansie najnowszej wersji ochota mi przeszła. Mógłby to być dobry film ale coś nie zagrało. Aktorsko jest to pierwsza i mocna druga liga: Ethan Hawke, Laurence Fishburne, Gabriel Byrne, Brian Dennehy, John Leguizamo i Maria Bello. Scenariusz chwytny, dialogi niezłe, dużo strzelają, jest suspens, dzieje się a mimo wszystko nie kupiłem tego. Żebyśmy się dobrze zrozumieli - to całkiem przyzwoity film, który mi się najzwyczajniej nie spodobał.
A o co chodzi? Ano jest tak - policja ujęła szefa jednej z dużych grup przestępczych. Pakują go do aresztu. Następnie pakują go z grupą innych więźniów w autokar i wiozą do więzienia. Autokar ma awarię i zajeżdża pod tytułowy posterunek, na którym, z racji Nowego Roku obsada jest symboliczna. A potem posterunek otaczają tajemniczy ludzie, zagłuszają komórki, odcinają telefony stacjonarne i zaczynają naparzać w komisariat z karabinów maszynowych zaś funkcjonariusze pospołu z więźniami dają odpór. Nie mogę zdradzić kim są źli ludzie, żeby zabawy nie psuć i dlatego nie spacyfikuję kilku ewidentnych bzdur scenariuszowych. Dość powiedzieć, że pukanina na ostro trwa ponad godzinę, giną najmniej spodziewane osoby a wszystko kończy się happy endem.
Co mnie do filmu zniechęciło? Właściwie tylko jedno: nagromadzenie schematów ponad moją wytrzymałość. Wiem, wiem - jedyną oryginalną rzeczą jest Stary i Nowy Testament a reszta to plagiat i epigonizm. Jesteśmy skazani na odgrywanie tych samych scenariuszów i nie powinienem się na to skarżyć, bo to jakby przeklinać Ziemię za to, że się trzęsie a wiatr za to, że wieje. Ale na Boga, powinien być jakiś poziom kalek z innych filmów, którego twórcy nie przekraczają. W Ataku przesadzili - policjant po przejściach, pani psycholog wyglądająca i zachowująca się tak, jakby sama potrzebowała seansów, mnóstwa seansów, doświadczony stary glina, szlachetny łajdak, źli-dobrzy czarnoskórzy bandziorowie, którzy trafili do więzienia dlatego, że system jest porypany, wzajemne przełamywanie nieufności między policjantami a skazańcami, zwrot akcji pod koniec oraz wyjątkowa nieudolność napastników. Ująć kilka rzeczy i Atak mógłby mnie zainteresować. Niestety, od 15 minuty patrzyłem na film bez większego przekonania, bo dokładnie wiedziałem co się zdarzy. W świetle podanych powyżej powodów, skuteczność snajperska w przewidywaniach nie powinna nikogo dziwić. Jednym słowem - przyzwoity film, który nikogo nie zaskoczy. Można obejrzeć chociaż ja i tak swojego zdania o nim nie zmienię.
Madagaskar - miałem możliwość obejrzenia filmu w oryginale i współczuję wszystkim, którzy pójdą na to do kina. Bo słyszałem, że wszystkie kopie mają być zdubbingowane. Nie, nie - ja nie twierdzę apriorycznie, że nasi spieprzą dubbing bo przecież jasnowidzem nie jestem. Ja po prostu współczuję dlatego, że nie będziecie mieli okazji usłyszeć Chrisa Rocka, Davida Schwimmera, Cedrica The Entertainer i Alego G. Historyjka jest taka sobie - ot, zwierzaki z Nowojorskiego ZOO trafiają przypadkiem na Madagaskar. Schemat 'mieszczuch w dziczy' sam się narzuca - niestety, został potraktowany po macoszemu. A szkoda, bo przy odrobinie pomyślunku można z tego było zrobić nieporównanie śmieszniejszą komedię. Co nie znaczy, że Madagaskaru się nie ogląda. Ogląda się, momentami nawet bardzo. A jeszcze lepiej się tego słucha: dynamiczny Chris Rock jako zebra, rozlazły i płaczliwy David Schwimmer jako hipochondryczna żyrafa (mój absolutny faworyt) oraz niesamowici Ali G i Entertainer jako lemury są zdecydowanie najjaśniejszymi punktami filmu. Dokładając do tego pingwiny, które chcą trafić na Antarktydę, dostajemy półtorej godziny niezłej zabawy. Bez jakichś przesadnych fajerwerków co prawda ale da się to strawić a w kilku momentach turlałem się ze śmiechu. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że Wierzbięta nie przeszarżował w tłumaczeniu (jego maniera staje się dla mnie nieco męcząca) a nasi aktorzy dali radę (dopisek z niedzieli: wyginam ciało śmiało na melodię I like to move it robi podobno furorę, znakiem tego król Lemurów chyba nie wypadł w dubbingu najgorzej). I na koniec - nie dajcie sobie wmówić, że to najlepsza komedia tego roku albo czegoś w tym guście. To po prostu przyzwoita i dosyć śmieszna animacja z kilkoma smaczkami (które zapewne przepadną w tłumaczeniu) i tak się na to nastawiajcie. A jak ktoś będzie miał okazję zobaczyć to w oryginale, to niech się nie waha. A tak w ogóle, obserwując animacje odnoszę wrażenie, że gatunek zjada własny ogon. Dlaczego wszyscy próbują równać do Shreka? Nie można od czasu do czasu zrobić animacji, w której opowiedziana zostałaby piękna historia bez postmodernistycznego sosu i puszczania co rusz oka do starszego widza?
Luc Besson jest dla mnie najdziwniejszym twórcą świata. Z jednej strony potrafił popełnić filmy tak piękne, jak Nikita, Leon, Piąty element czy Wasabi[1] a z drugiej dał nam się poznać jako wytwórca arcydzieł typu Taxi, Pocałunek smoka, Purpurowe Rzeki czy 13 Dzielnica. Jego ostatnie dzieło (jest autorem scenariusza) wpisuje się niestety w nurt arcydzieł wątpliwej urody. Człowiek pies, bo o nim mowa, to smutna historia. Znaczy przede wszystkim smutna dla widza. Danny (Jet Li), to młody Chińczyk żyjący niczym pies. Za młodu przygarnął go gangster Cart (najjaśniejszy punkt filmu - Bob Hoskins) i zamienił w absolutnie posłuszną maszynę do zabijania. Gdy Cart ściąga Danny'emu obrożę wszyscy dokoła mają przesrane, bo Li kopać potrafi porządnie. Jego kopanina wykorzystywana jest przy windykacji należności. Świadkiem jednej z takich windykacji jest Bardzo Elegancki Zły Człowiek, który momentalnie składa Cartowi lukratywną propozycję. Wystawisz swojego chłopaka do nielegalnej walki (There can be only one - pokonanego ładują w worek i zakopują na miejskim wysypisku śmieci) a jak wygra skosisz walizkę monalizy drobnej. Niestety, Danny'emu co innego już w głowie - spotkał był podczas jednej z akcji niewidomego stroiciela fortepianów (Freeman) i nie ma ochoty naparzać innych w usto bolesne. On teraz chciałby dostać fortepian i na nim grać.
Dobra, ja już przestanę może, bo zapewne zorientowaliście się, że Człowiek pies jest filmem dosyć głupim. Błędem scenarzysty była chęć upchnięcia zbyt wielu gatunków do jednego worka. Gdyby Człowiek był niezobowiązującą kopaniną, to pewnie dałbym mu wyższą notę gdyż Li kopie w dobrym stylu i ma dobrego choreografa walki. Niestety, Besson postanowił zrobić z tego film psychologiczny i skończyło się tak, jak skończyć się miało. Nie była mnie w stanie ruszyć ta historia, bo nie bardzo wiedziałem co oglądam: kino akcji, poemat dygresyjny, dramat psychologiczny czy niezamierzoną komedię. Straszliwy niewypał, od którego trzymajcie się z dala. Aczkolwiek muszę wspomnieć o jednej rzeczy, która w tym wszystkim błyszczy blaskiem 24-karatowego złota. No dobra, nie rzeczy bo o Boba Hoskinsa mi chodzi - zagrał rewelacyjnie, szkoda tylko, że w tak niedobrym filmie. Freeman jedzie jedną pozą, co zaczyna być męczące zaś Li jest dobrym fighterem ale aktor z niego żaden zaś jego próby wydukania swoich kwestii po angielsku doprowadziły mnie do załamania nerwowego. Co najciekawsze, w sieci królują pozytywne recenzje, na imdb Człowiek ma notę powyżej 7 a ja tego zupełnie nie rozumiem. Ani to ciekawe, ani poruszające.
XXX 2 jest filmem tak kuriozalnym, że nie bardzo wiem co o nim napisać. Wymienianie złych kawałków nie ma sensu, bo musiałbym cały film opowiedzieć. Streszczać tej kupy też mi się nie chce, bo w internecie dosyć już śmiecia leży i nie widzę powodu coby dokładać go więcej. Scenariusz idiotyczny, aktorstwo fatalne (co w wypadku Dafoe i Jacksona nieco dziwi[2]), złe efekty specjalne, jeszcze gorsze wybuchy. I największe dziwo - Ice Cube z 15 kilogramową nadwagą gra niepokonanego i niepokornego wojaka. Za każdym razem gdy kucał czułem wręcz z jakim bólem to robi. Pierwsza część XXX była również kiepska ale tam Vin Diesel przynajmniej wyglądał na kolesia zdolnego do robienia rzeczy, które scenarzysta mu robić kazał. Tutaj główny bohater jest niestety żałosny. Żeby to chociaż widowiskowe było. Ale nawet tego zabrakło, no co za porażka. Wyjątkowo toksyczny kawał gówna, który omijajcie szerokim łukiem.
Przebiwszy się przez najnowszą ofertę kinową, mogę wam na spokojnie opowiedzieć o bardzo dobrym, chociaż w Polsce zupełnie nieznanym, filmie produkcji Koreańskiej pt. Taegukgi hwinalrimyeo aka Brotherhood of war. Jest to historia dwóch braci, których los rzuca na front podczas wojny Koreańskiej. Młodszy Jin-seok jest studentem, starszy Jin-tae szewcem. Ponieważ do armii powoływani są wszyscy powyżej 18 roku życia, obaj idą w kamasz, zostawiając na pastwę losu starą, schorowaną matkę oraz narzeczoną Jin-tae wraz z licznym, młodszym rodzeństwem. Starszy brat postanawia za wszelką cenę uchronić młodszego od śmierci - i tutaj następuje najdziwniejszy kawałek filmu. Zawiera mianowicie z dowódcą układ, że gdy zdobędzie medal za odwagę, młodszego odeślą do domu. Z jednej strony jest to kuriozum czystej wody, z drugiej jednakże stanowi punkt wyjściowy dla praktycznie całej osi fabularnej filmu. Bo Jin-tae w swoim bohaterstwie i chęci ochronienia młodszego brata, posunie się do zachowań ekstremalnych. Początkowo zależy mu bowiem tylko na odesłaniu brata. Z czasem bohaterstwo zacznie mu się podobać do tego stopnia, że zamieni się w oszalałą maszynę do zabijania. Zabije swoje człowieczeństwo, zniszczy niewinność brata po to by na końcu... Znacie mnie, nie mogę tego napisać bo z zasady nie zdradzam zakończeń i zaskoczeń.
Braterstwo jest wstrząsającym filmem antywojennym. Wiem, że to banalne co teraz powiem ale warto o banalnych prawdach czasami pamiętać. Wojna zmienia ludzi i w filmie pokazane jest to w bardzo dosadny sposób. Jeżeli miałbym zestawić metamorfozę głównych bohaterów z jakimiś bardziej znanymi obrazami, to myślę, że dobrymi przykładami będą Full Metal Jacket oraz Pluton. Jin-tae zmienia się z dobrodusznego szewca w coś na kształt żołnierza Okrągłego Stołu z powieści Ja, Gelerth. Nieważny wróg, nieważna ideologia, jedyną ważną rzeczą jest walka dla samej walki. Walka wypalająca resztki człowieczeństwa, walka deprawująca, walka zdziczająca, walka prowadząca nie do pokonania a do unicestwienia wroga (od pewnego momentu mordowanie poddającego się przeciwnika staje się normą). Chciałbym opowiedzieć wam więcej ale po pierwsze tysiąc słów powie mniej niż jedno zdjęcie a po drugie liczę na to, że znajdzie się odważny dystrybutor i będziecie mieli okazję obejrzeć ten film w kinie.
Fabularnie praktycznie bez zarzutu, film oferuje dodatkowe bonusy. Po raz pierwszy nie irytowała mnie wschodnia maniera aktorska - to jest po prostu dobrze zagrane. Świetna batalistyka, równie dobra a może nawet lepsza od tej z Szeregowca Ryana[3] oraz całe mnóstwo wzruszeń. Jeżeli znajdzie się ktoś, kto podczas finałowej sceny spotkania się braci po latach nie uroni łzy, to znaczy, że albo ja jestem płaczliwą ciotą albo ta osoba ma wrażliwość kawałka drewna. Polecam wszystkim, bo lepszego filmu wojennego dawno nie widziałem. Ostrzec wszakże na koniec chciałem przed sugestywnością scen bitewnych - ja na ten przykład podczas ataku na bagnety zagryzałem zęby, zaciskałem pięści, oddech mi się przyspieszył a na koniec zalała mnie taka adrenalina, że gotów byłem dwóm psom z tarasu na dole poprzegryzać gardła. Do bólu mocne.
Zakończę zjawiskiem rzadkim czyli Angielskim... Nie, nie pacjentem. Angielskim horrorem. Produkcję z roku ubiegłego pt. Creep włączyłem bez większego przekonania bo i na imdb, i na filmwebie okrutnie po filmie pojechali. Postanowiłem zaryzykować w myśl hasła: jeszcze się taki horror nie narodził, któremu rady bym nie dał. No i przyjemne zaskoczenie przeżyłem aczkolwiek po raz kolejny, niczym mantrę, powtórzę ostrzeżenie: dla mniej nałogowego konsumenta horroru, Creep będzie obrazem jakich wiele i najprawdopodobniej nie dostarczy zbyt wielu wzruszeń. Czy też uniesień. Albo nawet dreszczy. Bo tak naprawdę, to wszystko, albo prawie wszystko, już kiedyś widzieliśmy. Ale ja dziwny jestem i nawet złe horrory mi się podobają więc proszę poprawkę na to brać.
Wyjątkowo antypatyczna panienka (Franka Potente, tym razem uroczo pulchniutka chociaż suczowata bardzo) zrywa się z imprezy, bo ma ustawioną bibkę w lokalu, który ma nawiedzić George Clooney. Ponieważ nie idzie jej łapanie taksówki, wbija się do metra, siada na peronie i na 6 minut przed odjazdem ostatniego składu zasypia na ławce (nawet mnie to nie zdziwiło, bo sam podobny patent ćwiczyłem wiele razy). Przebudzenie jest wyjątkowo parszywe - stacja zabita na głucho (u nas przynajmniej sprawdzają czy ktoś się na peronie nie zapodział), żywego ducha dokoła. Łazi sobie, puka do drzwi gdy nagle... na peron podjeżdża pociąg. Zbiega szybciutko na peron, wbiega do środkowego wagonika a my z niepokojem konstatujemy, że ktoś wszedł do wagonu na początku składu. Po przejechaniu kilkunastu metrów pociąg staje. Pukanie do kabiny maszynisty nie przynosi skutku a na domiar złego w całym składzie gaśnie światło. Otrzeźwienie przychodzi dosyć szybko i nasza bohaterka postanawia udać się na koniec pociągu, wyjść na tory i dać profilaktycznie w długą. W połowie drogi napotyka tajemniczego pana z latarką. Okazuje się nim być jej kolega z pracy, który rwał ją na tym przyjęciu (zawsze mnie zastanawiało jak oni to robią, że potrafią znaleźć się w sprzyjających okolicznościach i w odpowiednim miejscu) i który postanawia dokończyć coś, co jak mu się wydaje zaczęło się na imprezie. No i przystępuje dziarsko do gwałcenia. Ale zanim zdąży cokolwiek oprócz obalenia pani na ziemię zdziałać, coś go wciąga na tory, rozlega się makabryczny charkot po czym nasza bohaterka słyszy: uciekaj stąd. Co też czyni. A przez pozostałe 70 minut będziemy oglądać coraz bardziej chaotyczne próby umknięcia przed wyjątkowo niesympatycznym psychopatą, który w tunelach metra Londyńskiego grasuje.
Zgodzicie się chyba, że historia jest taka sobie i fabularnie film ten nie jest w stanie nas niczym zaskoczyć. Dokądkolwiek by bohaterka nie uciekła, psychopata zawsze będzie przed nią. Zostanie poddana takiemu traktamentowi, że właściwie powinna umrzeć od obrażeń wewnętrznych a na pewno zwariować. A jak już będzie miała psycha na widelcu, to ograniczy się do wbicia mu obcasa buta w okolice oka ale z dużego bosaka już nie skorzysta. I tutaj moja rada do scenarzystów, którym wydaje się, że napisanie dobrego horroru to pestka: nie doprowadzajcie do sytuacji, w których główny bohater ma możliwość wyeliminować tego złego. Niech to się stanie dopiero w finale. A jeżeli już nie potraficie inaczej, to postarajcie się sensownie uzasadnić fakt podania tyłów w momencie gdy bad guy leży na ziemi nieprzytomny a główny bohater rzuca broń o podłogę i daje w długą. Bo ja tego w waszym wydaniu nie kupuję.
No właśnie - Creep grzeszy wszystkim, czym grzeszą inne kopane przeze mnie horrory ale ma jedną niezaprzeczalną zaletę. Dzięki wizycie w Londyńskich kanałach i podziemiach, twórcy całkiem udanie stworzyli atmosferę klaustrofobii i osaczenia. Dużo scen rozgrywa się w półmroku albo w całkowitej ciemności ciętej światłem gwałtownie poruszającej się latarki. Dodatkowego dreszcza przysparzają odgłosy wydawane przez psychopatę, krzyki i błagania jego ofiar, niosące się echem po wąskich tunelach oraz szczury. Całe stada tych obrzydliwych skurwieli przetaczają się po planie i chociaż twórcy wzięli szczurki hodowlane wielkości świnki morskiej, to i tak jest wyjątkowo parszywie. Zapewne dla większości z was ten sztafaż nie okaże się wystarczającym bodźcem do złożenia wizyty w kinie ale jak już Creep wejdzie do obiegu wideo, to warto szarpnąć się na te kilka złotych. Zwłaszcza, że najlepsze zostawiłem na koniec.
Jedna z ofiar psychopaty leży przywiązana do czegoś na kształt fotela ginekologicznego. Wybitnie niepokojąco prezentuje się plama krwi na jej podbrzuszu przebijająca przez zielony fartuch, którym ją przykryto (nawet nie będę mówił jakie powody powstania tej plamy sobie wyobraziłem). Do pomieszczenia wchodzi pierdolnięty i przystępuje do operacji. Więcej nie powiem gdyż uważam, że każdy miłośnik ekstremy powinien te 5 minut obejrzeć - twórcom udało się podczas nich stworzyć jeden z lepszych kawałków, jakie w horrorach widziałem. A ponieważ w horrorach widziałem już prawie wszystko, to dla takich właśnie 5 minut mogę się przemęczyć oglądając nie najwyższych lotów film. A czy wam się będzie chciało? Nie wiem, sami zadecydujecie swoimi portfelami.
Na dzisiaj wszystko, następnym razem będzie Pratchett, Clancy, Łysiak, Wolski i kilku innych. I pewnie słowo skrobnę o wchodzącej lada dzień do kin Wojnie światów. Do poczytania.
[1] Złego słowa nie dam na ten niedobry film powiedzieć. Jean Reno jest w nim cudowny, scena jedzenia tytułowego chrzanu jest przepiękna, fajnie strzelają, fajnie się biją i ogólnie jest fajnie. Jak już mam oglądać złe filmy, to chciałbym żeby wszystkie były tak złe, jak Wasabi.
[2] Z drugiej strony co się chłopakom dziwić - przeczytali kwotę na czeku, przeczytali scenariusz i stwierdzili, że za taką kasę mogę zagrać wszystko ale nie muszę się przemęczać.
[3] Niektórzy krytycy zarzucają Braterstwu niepotrzebne epatowanie okrucieństwem a w niektórych recenzjach pojawia się nawet słowo 'sadyzm'. Nie mam ochoty się śmiać, bo nie daje Braterstwo do śmiechu powodów ale jeżeli ktoś myśli, że wojna jest grzeczna a każdą ranę można przykryć eleganckim opatrunkiem, to ja przepraszam. Aż mi się przypomina scena werbowania tytułowego bohatera powieści Bill, bohater galaktyki.