Dałem radę
O pomyśle finansowym rzuconym na forum wypowiem się w oddzielnym kawałku, pewnie w długi weekend. A tymczasem napiszę coś na tematy ogólnie znane, lubiane i akceptowane.
Zdenerwowałem się. I to zdenerwowałem się nie na żarty. Bo znowu wydawca wyciął mi numer pod tytułem 'zróbmy z tego dwa tomy ale nie dawajmy o tym informacji na okładce'. W wyniku czego, po zakończonej lekturze, zastygłem przez chwilę w stuporze a następnie zacząłem z uczuciem kląć. Autora, wydawcę i siebie, że nie zacząłem od sprawdzenia na ostatniej stronie 'kto zabił'.
Figlik ów, pospołu, uczyniło mi wydawnictwo Mag i Feliks W. Kres, rzucając na rynek 'Tarczę Szerni'. Tomy wchodzące w skład cyklu szererskiego czytam w miarę ich pojawiania się na rynku (prócz Porzuconego Królestwa, które przegapiłem a teraz próbuję tanio namierzyć w sieci) i właściwie każda część daje mi olbrzymią satysfakcję.
Kres nie pieprzy bez sensu, unika wodolejstwa, akcja wartko bieży i w zasadzie jeżeli mógłbym się do czegoś przyczepić, to do lekkości, z jaką autor pozbywa się bohaterów, których zdążyliśmy polubić i naiwnie sądzimy, że przyjdzie im odegrać jakąś rolę w kolejnych tomach. Jest to jedyna przywara Kresa, za którą mógłbym mu właściwie powiedzieć kilka ostrzejszych słów. Reszta jest w porządku, dzięki czemu Księgi Całości się czytają. Same. W momencie przewrócenia ostatniej kartki Tarczy, do króciutkiej listy zarzutów muszę dorzucić dzielenie książki na dwie części. I nawet nie chce mi się wnikać czy jest to wynikiem polityki wydawnictwa polegającej na wyciągnięciu z kieszeni czytelnika większego kasabubu, czy Kres po prostu sprzedał Magowi to, co zdążył napisać. A ciąg dalszy się właśnie tworzy. Nieistotne - pewnych rzeczy się klientowi, który wszakże głosuje w księgarni wątłym portfelem, nie robi. W imię szacunku dla niego choćby.
No dobra, ulało mi się trochę. Teraz zaś o książce opowiem. Ale najsamprzód krótki rys historyczny. Jakieś 100 lat temu przeczytałem w starej, dobrej Fantastyce opowiadanie debiutanta. Opowiadanie krwawe, brutalne i dające mi dużo satysfakcji z lektury. Był to Mag inkryminowanego Kresa. Dzięki dobremu początkowi, nazwisko zapadło mi w pamięć i w miarę upływu lat czytałem wszystko jego pióra. Najbardziej w pamięć zapadła mi Północna granica i mam tutaj na myśli wydanie z roku 1995 (jeśli wierzyć internetowi co do roku, bo książki mi się nie chce szukać), w którym autor nie patyczkował się z żadnym ze swych bohaterów i na koniec właściwie zostali jedynie statyści oraz strugi krwi wylewające się spomiędzy kart książki. Pozycja twarda, bezkompromisowa, brutalna i pesymistyczna. Ludzie bardziej podobni dzikim bestiom zaś jedynymi naprawdę przyzwoitymi istotami, jakie zamieszkują pod niebem Szereru zdają się być obdarzone inteligencją koty. Oraz jeden leciwy setnik.
Dużym szokiem okazało się dla mnie kolejne wydanie tejże książki, tym razem z wydawnictwa Mag. Kres powygładzał chropowaty styl, ubił chyba mniej osób niż w wydaniu pierwszym i nawet specjalnie swoich bohaterów nie upadlał i nie sprowadzał do poziomu wegetujących istot przez co miałem uczucia ambiwalentne. Z jednej strony cieszyłem się, że obyło się bez upodleń ale z drugiej jakieś to za grzeczne mi się zdawało.
Następny był Król Bezmiarów - bazując na genialnym opowiadaniu pt. Demon Walki, Kres pociągnął był historię Rapisa, tytułowego Demona, oraz jego córki Ridarety. Książka rozmiarów słusznych kończy się oczywiście za szybko (to jest chyba kolejna wada prozy Kresa - wciąga się ją momentalnie, niczym działkę koki i nie sposób się nią ponapawać. Prozą a nie koką).
Pani Dobrego Znaku z kolei zdała mi się dla odmiany nieco przegadana i przekombinowana. Dodatkowo Kres wyłożył się, moim zdaniem, na batalistyce. Nie ukrywam, że z niejakim osłupieniem wczytywałem się w opisy bitew, potyczek i starć i zastanawiałem się czy nie pisał tego jakiś 'murzyn'. To, co było siłą (nie jedyną, rzecz jasna) poprzednich jego kawałków, w Pani stanowiło element najsłabszy. Być może nie podeszła mi zmiana sposobu opisu - w Granicy i Legendzie bitwę obserwowaliśmy z jej środka, czuliśmy smród spoconych ciał, metaliczny smak krwi na języku, słyszeliśmy wycie, charkot i krzyki szlachtowanych knechtów i czytaliśmy to napięci niczym struna. Indywidualne podejście, że tak to nazwę, nadawało opisowi życia, słowa wibrowały na kartach i kawałki batalistyczne z tych dwóch książek ustępują jedynie Sienkiewiczowskiemu opisowi bitwy pod Grunwaldem i Sapkowskiego bitwie pod Brenną. Czyli w czubie stawki. W Pani bitwę widzimy raczej ze stanowiska dowodzenia niż oczami nadstawiającego tyłka najemnika. Odziera ją to z całej magii a zamiast niej dostajemy coś na kształt suchego raportu. Ot, takiego do podręcznika historii. Logistyka nie jest tym, o czym chciałbym czytać na kartach porządnego fantasy. Między innymi dlatego Panią uważam za najsłabszą część cyklu.
Tarcza Szerni z kolei przenosi nas z powrotem na pokład pirackiego statku (inni nazywają to brudnym chlewem i burdelem) pod dowództwem kapitany Riolaty Ridarety. I na tym zaprzestanę opowiadania o treści, bo tradycyjnie już nie chcę psuć frajdy tym, którzy przygodę z Kresem mają jeszcze przed sobą. Wady - już wymieniłem, to jest cholerny tom pierwszy. Zalety - solidnie, zajmująco i interesująco napisana historią. Po prostu. Tych, którzy cykl szererski śledzą, namawiać nie muszę. Tym, którzy z Kresem nie mieli jeszcze do czynienia powiem krótko: nawet jeżeli nie jesteście fanami fantasy (jak ja) i tak powinniście sięgnąć po jego książki. Bo warto. Ale nie oczekujcie, że autor będzie się do was wdzięczył czy, cytując Wolfa z Pulp Fiction, lizał was po jajcach. Nie. On was wyrżnie obuchem między oczy. Złamie wszelkie konwencje gatunku. Wkurzy, zdenerwuje ale i zachwyci. I dlatego warto zainwestować dwie dychy.
Kolejnego dwudziestaka powinni z kolei wysupłać wszyscy ci, którym wydaje się, że pisać każdy może. Szybkie oderwanie plastra boli mniej niż powolne jego odlepianie. Z właściwą sobie swadą czyni to Kres w Galerii Złamanych Piór. Nie, nie daje wskazówek dotyczących opatrywania ran, on o młodych twórcach i ich dziełkach pisze. I znowu trochę prehistorii. 200 lat temu na rynku, oprócz Fantastyki, całkiem nieźle dawał sobie radę Feniks. Żelaznym punktem każdego niemalże numeru był Kącik Złamanych Piór autorstwa właśnie Kresa, który zapodawał krótko, po męsku i na temat. Polegało to na tym, że młodzi, zdolni (najczęściej zdolni inaczej) przesyłali Kresu próbkę swojej twórczości, na podstawie której Kres pokazywał najczęściej na czym pisanie nie polega. Nie brał jeńców więc co jakiś czas Kącik poświęcał odpowiedziom na gniewne listy ale zasadniczo w krótkich felietonach dawał wskazówki starszego kolegi po piórze, dotyczące podstaw warsztatu.
Feniks upadł, Kres zniknął ale na szczęście po latach kilku pojawiło się na rynku Science Fiction, które go przygarnęło i nastąpiła reaktywacja Kącika, już pod zmienioną nazwą. W Galerii Osobliwości Kres kontynuował zbożne dzieło i z równą bezwzględnością patroszył obficie spływające teksty. Jako grafoman, mający świadomość ograniczeń, czytałem Galerię z dużą satysfakcją i umacniałem się w przekonaniu, że pisaniem zarobkować na życie nie będę. A przynajmniej nie w dającej się przewidzieć przyszłości. A w roku 2005 Kres zebrał to wszystko do kupy i wydał książkę Galeria Złamanych Piór. Stąd uwaga - wszyscy, którzy tak jak ja, regularnie czytali byli Feniksowe i SF-owe kawałki Kresa mogą sobie Galerię darować, bo już to znacie. Zresztą w przedmowie autor lojalnie ostrzega przed zakupem takie właśnie osoby. A przy okazji, zupełnie niepotrzebnie, kryguje się niczym pensjonarka. Panie Kres - niech pan nie pisze, że nikt się nie nauczy pisać na podstawie lektury zbiorku dziesiątek minirecenzji i felietoników o warsztacie. Może i się nie nauczy ale jest szansa, że przynajmniej zastanowi się nad tym, co napisał. A rady typu 'mniej zaimków', 'mniej przymiotników' czy 'opowiadanie powinno odleżeć ze dwa miesiące' nie są wcale takie oczywiste. A tym bardziej zbędne czy nieedukujące.
Galeria jest moim zdaniem książką dla każdego, nie tylko dla startujących twórców. Z bardzo prostej przyczyny - Kres zajmująco potrafiłby zapewne napisać nawet o tym jak nad łączką motyle fruną. Dzięki czemu Galerię czytałem z wielką przyjemnością gdyż lubię sprawnych opowiadaczy historii.
No, to o Kresie byłoby chwilowo na tyle. Natomiast pozwolę sobie wrócić jeszcze na moment do autorów, o których pisałem poprzednim razem. Robert F. Stratton to faktycznie pseudonim, pod którym kryje się Wiesław Górnicki. Jonathan Trench to dla odmiany również pseudonim. Tym razem Jana Kraśki, który dawno temu popełnił był kilka ciekawych sensacji, których wielkim fanem byłem. Mam na myśli Skorpiona (czytali go kiedyś w Trójce), Tunel i Atomowy ring[1]. Nie chcę sprawdzać czy podobałyby mi się dzisiaj bo nie zabija się miłych wspomnień. A ja niestety to zrobiłem z Trenchem. Już tłumaczę o co chodzi - otóż na półce, oprócz Czeka na mnie Tina, stały sobie dwie inne książeczki autorstwa tegoż: Kasyno i Wieczór przy Oak Lane. Cóż mogę powiedzieć - coś, co podobało mi się 15 lat temu, nie zdało próby czasu. Kasyno ma tak wątłą fabułę, że ręce opadają natomiast Wieczór zapowiada się dobrze, rozwija zaś i kończy wręcz przeciwnie. Jak ktoś ma ochotę, to za zeta na allegro można trafić obie pozycje ale chyba szkoda czasu.
Obroniła się natomiast kolejna staroć, którą wytargowałem od pewnego starszego pana na Nowym Świecie. Po raz kolejny nie obejdzie się bez krótkiego rysu historycznego. W czasach gdy Fantastyka drukowała takie perły jak Piaseczniki, Gambit piona czy Duch V i dało się ją jeszcze czytać, czyniłem to z zapałem onanizującego się nastolatka i tłukłem pismo od deski do deski. Ze stopką redakcyjną włącznie. Siłą rzeczy musiałem więc natknąć się na rewelacyjne felietony popularnonaukowe pióra Macieja Iłowieckiego, ukazujące się w cyklu Z tamtej strony lustra. Na jednej, dwóch stronach, w przystępny ale nie trywializujący zagadnienia sposób, autor pisał zajmująco o rzeczach z pogranicza nauki i magii. Do tej pory pamiętam autentyczny szok w jakim znalazłem się po lekturze kawałków o szczurach, naturalnym reaktorze jądrowym w Gabonie, małpach porozumiewających się z ludźmi językiem migowym czy o teorii rezonansu kształtotwórczego Ruperta Sheldrake'a. Ba, w dobie przedinternetowej było to jedno z nielicznych źródeł ciekawostek naukowych. Po pewnym czasie czytanie Fantastyki zaczynałem byłem od tych właśnie felietonów. I do tej pory czuję do nich pewien sentyment.
Dlatego też moje oko natychmiast wyłowiło spośród rozłożonych na kocu książek okładkę, na której jak wół stało: Z tamtej strony lustra. Po krótkich targach i ustaleniu ceny (browar w knajpie czyli piątak), stałem się szczęśliwym posiadaczem felietonów zebranych do kupy. Zastanawiałem się czy po 18 latach od wydania się trochę nie zdezaktualizowały. Część z nich tak ale i tak czyta się to w dalszym ciągu wyśmienicie. Po części z racji interesującego doboru tematów, po części dzięki lekkiemu pióru Iłowieckiego. No i nie zapominajmy o kapitalnych ilustracjach Szymona Kobylińskiego. Na dodatek dostajemy pożywkę do samodzielnego sprawdzenia obecnego stanu wiedzy na tematy zebrane. Wypada tylko żałować, że od tamtego czasu nie objawił się w Fantastyce podobny Iłowieckiemu popularyzator wiedzy. Bardzo, ale to bardzo polecam. Nawet jeżeli momentami zajeżdża ramotą.
A teraz będzie o zawodzie miłosnym i nie mam tu na myśli żigolaka. Otóż autor, którego kocham bezkrytycznie, złamał mi serce powieścią dalece odbiegającą od stylu i poziomu, do jakich mnie przyzwyczaił. Mowa o Danie Simmonsie. Ale najpierw... Tak, bardziej przytomni czytelnicy pewnie już wiedzą, co chcę powiedzieć: będzie krótki rys historyczny.
Nie wiem dlaczego właściwie sięgnąłem dawno temu na Koszykach po Hyperiona. Ani to tanie nie było, ani specjalnie nie kojarzyłem autora. Ale wziąłem. A następnego dnia (bo tyle zajęło mi przebicie się z siłą pancernych zagonów Guderiana przez dwa tomy) byłem jego oddanym fanem. Hyperion jest dla mnie przejawem boskiego geniuszu, literackim mistrzostwem świata i w moim prywatnym rankingu znajduje się w tych rejonach, gdzie nie ma już podziału na miejsce pierwsze, drugie czy dziesiąte. Zasiada tam sobie obok Mistrza i Małgorzaty, Władcy Pierścieni, Diuny, Paragrafu 22 czy Homo Faber (nie, te tytuły nie wyczerpują Olimpu mych książek - wymieniłem pierwsze z brzegu. Taki disklajmer coby uniknąć pretensji, że zabrakło książki A czy B). Z uwagi na tak wysoką pozycję, Hyperion wylądował nieszczęśliwie w grupie książek, o których nie potrafię pisać. Po prostu uważam je za genialne bez potrzeby (a co gorsza bez umiejętności niezbędnych do zrobienia tego) tłumaczenia na czym ich geniusz polega. Co nie znaczy, że tym razem nie spróbuję kulawo wyłuszczyć dlaczego Hyperiona uwielbiam.
Chyżwar, Władca Bólu objawił się ponownie na planecie Hyperion. Na spotkanie z nim rusza siedmiu Pielgrzymów. Każdy z nich ma prawo przedstawić mu swą prośbę. Legendy głoszą, że prośba jednego z nich zostanie spełniona. Pozostałych czeka śmierć. Na spotkanie ze swoim przeznaczeniem rusza Żołnierz, Poeta, Detektyw, Mnich, Kapłan, Konsul i Uczony. Ponieważ stolicę planety dzieli od Grobowców Czasu (tam mają stanąć przed Chyżwarem) kilka dni drogi, Pielgrzymi postanawiają, że na kolejnych postojach każdy opowie swoją historię. I to właściwie wszystko: opowieści Pielgrzymów przeplatane tym, co ich spotyka w drodze do Grobowców.
Skąd więc siła i moc książki? Otóż płynie ona właśnie z tych opowieści. Mądrzy krytycy, którzy przeczytali więcej ode mnie, znaleźli nawiązania do Opowieści Kanterberyjskich Chaucera. Pewnie mają rację. Nie, nie jestem dumny ze swojej ignorancji. Ja po prostu zachwyciłem się historiami Pielgrzymów bez żadnych nawiązań. Na dodatek jest to wrażenie tak ulotne, że ciężko mi wytłumaczyć skąd ten zachwyt płynie. Bo oklepane kawałki o świetnym stylu Simmonsa, jakkolwiek są prawdziwe, nie oddają w pełni moich uczuć. To się po prostu wymyka mojej analizie - czuję to ale nie potrafię ubrać tego w słowa. Być może chodzi o to, że każda opowieść jest pisana innym stylem, no bo ciężko oczekiwać żeby identycznie prawił żołnierz i poeta, a na dodatek wszystkie te style są dla czytelnika przekonujące. Ech, coś bełkoczę. Od tamtej pory Hyperiona przeczytałem ponad 20 razy i nie ustaję w wysiłkach coby pojąć jak opowiedzieć o tym, skąd dokładnie bierze się siła książki.
Potem zaczaiłem się na ciąg dalszy, czyli Upadek Hyperiona (nasi przetłumaczyli to jako Zagładę Hyperiona i tylko oni sami wiedzą skąd im się ta zagłada wzięła). Zaczajenie moje spowodowało nerwowe tiki u pracowników księgarni na rogu Puławskiej i Spacerowej, w której średnio co trzy, cztery dni zadawałem rytualne pytanie: czy jest już nowy Simmons. Po kilku tygodniach obywało się bez słów - widząc mnie w drzwiach, kasjerka, zupełnie niepytana, odpowiadała przecząco. Wystawcież sobie moją konfuzję gdy po jakichś 2 miesiącach usłyszałem: mamy. Rączo niczym dzianet pognałem między półki, i międląc między zębami 'maj preszesss', uiściłem należność. Następnego dnia, około 6 nad ranem, było po zawodach. No ale teraz mogłem sobie strzelać powtórkę z dwóch części, przez co radocha trwała nawet i trzy dni (jak się powstrzymywałem).
Cykl Endymion i Triumf Endymiona był już mniej magiczny ale i tak go lubię. No, może oprócz opisu walki Endymiona z jedną ze sług Paxu (ci, którzy czytali pewnie skojarzą o co mi chodzi). Kolejne rzeczy Simmonsa łykałem z rozpędu i, chociaż żadna nie dorównuje nawet w części Hyperionowi, potrafiłem docenić sprawność, z jaką autor operuje piórem i tworzy historie. Była mroczna Pieśń Boginii Kali, był Eden w ogniu, czeka Ilion a ostatnio doczekała się Fabryka kanciarzy.
Powieść oparta podobnież na mało znanym epizodzie z życia Hemingwaya, który podczas II Wojny Światowej zmontował na Kubie amatorską siatkę szpiegowską - tytułową Fabrykę kanciarzy. Jako obserwator i pomocnik z ramienia FBI, zostaje mu przydzielony narrator - agent Biura Joe Lucas. Słabe w książce jest właściwie wszystko oprócz kawałków z Hemingwayem. Język jakiś taki niesimmonsowy, historia mało wciągająca, niezbyt ciekawie opowiedziana, brak pazura, budowanie napięcia leży i kwiczy, co też i ja w trakcie lektury czyniłem po wielokroć. To znaczy kładłem się i kwiczałem, przepojony smutkiem. Jest to według mnie zdecydowanie najsłabszy kawałek w dorobku pisarza, chociaż po przeczytaniu zapowiedzi wydawcy, żywię, mam nadzieję, że nieuzasadnioną, obawę tyczącą najnowszej powieści Simmonsa 'Ostrze Darwina'. Pozwólcie, że zacytuję fragment: Powieść obfituje w nieprawdopodobne zwroty akcji, bogate tło obyczajowe i historyczne (bohater walczył kiedyś w Wietnamie, badał też sprawę wybuchu Challengera), a także w strzelaniny, ucieczki i pościgi samochodowe. Koniec cytatu. Przyznacie, że boli, jak się coś takiego czyta. Wydawcy muszą się nauczyć, że chwytne hasło stosuje się nie tylko w przypadku margaryny, proszku do prania czy nowego planu taryfowego. Książka to też towar, do tego towar trudny, i jako taka musi być zareklamowana z głową oraz z sensem. Tego mi we wzmiankowanej zajawce zabrakło, bo pościgi samochodowe i strzelaniny wolę oglądać w kinie. Chociaż jak znam siebie, to i tak to kupię a relację z lektury sumiennie zdam.
Teraz dwie nowsze rzeczy z głównego nurtu. Zbiór opowiadań Marka Kochana 'Ballada o dobrym dresiarzu' czytał mi się nieźle aczkolwiek mam do niego kilka uwag. Z racji udanej stylizacji językowej, najlepiej wchodziły mi historyjki o dresiarzach, chociaż nie niosą one właściwie żadnej treści. Ot, mniej lub bardziej zabawne kawałki o młodzieńcach ubranych na sportowo, chociaż ładnie napisane.
Opowiadania o tzw. szarych ludziach przybiły mnie mocno z powodów różnych, o których pisać nie będę, żeby nie jątrzyć, bo w transformację ustrojową, która zepchnęła wielu na margines życia nie do końca wierzę. Natomiast najbardziej życiowe były historie z życia 'warszawki'. A to dlatego, że przyszło mi w tym mieście pracować i siłą rzeczy z warszawką się stykam. Może nie na co dzień ale się zdarza. I przygnębia. W dwójnasób gdyż z wieloma z tych osób szło jeszcze pogadać na studiach. Teraz już niekoniecznie. I właśnie przez ten rys autobiograficzny, opowiadania warszawkowe z jednej strony do mnie trafiły, a z drugiej dobiły. Zwłaszcza Meduza i Cukiernica po babci. Nieważne zresztą - to nie bigbrotherowy seans autopatroszenia. Powiem tylko, że kolejne kawałki czytałem z narastającą, chorobliwą fascynacją. I coraz większym dołem. Umykając zaś ze sfery doznań ulotnych, chciałbym zgłosić jedno zastrzeżenie do stylu autora - praktycznie w żadnym z tych opowiadań nie dostrzegłem jakiejś wyrazistej puenty. A w niektórych aż się prosiło o kilka zdań na koniec, które zgrabną klamrą spięłyby to w całość. I przez to historie sprawiają wrażenie bardziej wprawek pisarskich niż zamkniętych i kompletnych dzieł. Nie wiem jaka była prawdziwa intencja autora ale mnie to drażniło. Co nie zmienia faktu, że Ballada najgorsza nie jest i przeczytać można.
Natomiast bez żadnych zastrzeżeń jestem na tak w przypadku Podróży z Herodotem pióra Ryszarda Kapuścińskiego. Tym razem nie będę wyręczał sowicie opłacanych krytyków i powiem krótko: możecie uwierzyć we wszystkie pozytywne czy entuzjastyczne recenzje tej książki. Nie ściemniają. Nie oprę się i zacytuje jedno zdanie, które w cudownie lapidarny sposób oddaje to, co w Podróżach znajdziemy: książka nie udziela gotowych odpowiedzi, a uczy stawiać mądre pytania. Czego sobie i wam życzę.
Murakami - wracam do niego w bólach ale z jakąś dziwną fascynacją. Tym razem postanowiłem zmierzyć się ze Sputnik Sweetheart. Przymierzałem się do niej chyba ze dwa razy a że do trzech razy sztuka, zawziąłem się i pociągnąłem. Początkowo szło mi z trudem ale jak już wbiłem się w jego sposób narracji, nic nie było mnie w stanie od książki oderwać. I znowu mam dylemat czy opowiadać wam o czym to jest, bo tak naprawdę fabuła jest z gatunku tych nieskomplikowanych. Narrator, młody nauczyciel literatury kocha się skrycie w swojej przyjaciółce Sumire, utalentowanej, młodej pisarce. Ta z kolei kocha Miu - energiczną kobietę sukcesu. Ciężko stwierdzić czy ta odwzajemnia to uczucie ale dla Sumire to nie jest ważne. Dla tego uczucia rzuci pisanie i podejmie pracę jako jej sekretarka. Pewnego dnia obie panie wyjeżdżają do Grecji. Podczas pobytu Sumire znika. Miu dzwoni po nauczyciela, żeby pomógł w poszukiwaniach. No dobra, zakończę bo wygląda jakbym się z Murakamiego nabijał. A jestem od tego bardzo daleki. Podobnie jak w Na południe... fabuła zdaje się tu być pretekstem do rozważań dalece bardziej ogólnych. Oraz do czarowania czytelnika magią pióra, nastrojem i klimatem.
Nie potrafiłem odbierać tej książki na płaszczyźnie fabularnej. Natomiast chłonąłem ją na poziomie uczuć. Bolało czytanie o tym jak ludzie przebywający blisko siebie potrafią być samotni. Z konieczności lub z wyboru. Izolacja nie zawsze jest im narzucona, często staje się ich wyborem, sposobem na życie. To jest o tym jak bardzo czasami boli świadomość, że mijamy się z ludźmi, których kochamy, a którzy są w stanie potraktować nas jedynie jako przyjaciela. A czasami traktują nas jako przyjaciela dlatego, że nie znaleźliśmy w sobie dość odwagi by wyrazić swoje uczucia. Ze strachu przed odrzuceniem, ze szlachetnych podbudek - nie chcąc niszczyć istniejącego układu, w którym przynajmniej drugiej osobie jest dobrze, bo nie wie co nam tak naprawdę w duszy i w sercu gra. I o tym jak cierpimy patrząc na taką osobę, która zakochuje się w kimś innym a mimo wszystko pozostaje samotna. I jak te uczucia się kłębią, kołują nad nami i w nas i jak to wszystko się zaczyna pieprzyć. I jak byśmy chcieli dla tego kogoś wszystkiego co najlepsze a nie możemy mu tego dać. Chociaż bardzo się staramy. Choćby odbierając telefony w środku nocy gdy jest jej źle i chce pogadać o niczym. Żeby się oderwać od rzeczy, które dewastują duszę i niszczą wewnętrzny spokój. I właściwie to nie wiem czy ja już przypadkiem nie bełkoczę więc przestanę.
Taka to właśnie książka. Być może niepotrzebnie pod koniec Murakami poszedł w mistycyzm. Mi to trochę przeszkadzało. Czy będzie przeszkadzało wam? Nie wiem ale łatwo możecie się o tym przekonać. Wystarczy pójść do księgarni i dać się porwać tej magii. Warto. Aha, i pamiętajcie o jednym - Murakamiego się nie czyta. Jego się smakuje. Najlepiej po 30-40 stron dziennie.
Teraz będzie lekko i przyjemnie, przed strzałem z grubej rury. O Deanie Koontzu kilka razy tutaj wspominałem więc wiecie, że za wyjątkiem kilku gniotów, jego książki raczej mi się podobają. Niektóre nawet bardzo. Słudzy ciemności łapią się do grupy solidnych produkcyjniaków, bez pejoratywnych konotacji. W telegraficznym skrócie: główna bohaterka żyje sobie spokojnie ze swoim sześcioletnim synkiem w miasteczku małym, miłym i sympatycznym. Pewnego dnia, na parkingu przed centrum handlowym, przyczepia się do nich ewidentnie pierdolnięta staruszka i wydaje na chłopca wyrok śmierci. Że niby jest dzieckiem Szatana. Policja nie może interweniować, bo nie ma konkretnego przestępstwa. Matka wynajmuje prywatnego detektywa i zaczyna się jazda w ostrym tempie z niejednoznacznym zakończeniem.
Mamy więc schemat znany z innych pozycji Koontza, i po raz kolejny sprawdza się on całkiem nieźle. W efekcie dostajemy sprawnie napisany horror, który miłośnik gatunku łyknie w kilka godzin i zgagi mieć nie będzie. Wysokie stany średnie Koontza.
A w poniedziałek kupiłem sobie zbiór opowiadań Forsytha pt. Weteran. Pięć zręcznie napisanych historyjek, które wciągnąłem z dużą satysfakcją. I z tego miejsca chcę nawiązać do wspomnianych kiedyś przeze mnie 12 fałszywych tropów Archera. Tam, w każdym z opowiadań, autor rzucał fałszywy trop coby wywołać na zakończenie u czytelnika stan konfuzji. Nie wyszło. Wyszło natomiast Forsythowi, chociaż nie truł o niczym takim w przedmowie. W zbiorku dostajemy pięć opowiadań i w każdym jakaś zmyłka jest - mniej lub bardziej zawoalowana ale jest. Dzięki czemu zakończenia nie są takie oczywiste, dostajemy trochę suspensu i jeszcze więcej radochy z lektury.
Weteran - dwóch przedstawicieli tzw. trudnej młodzieży napada na ulicy starszego mężczyznę. Ten stawia opór w wyniku czego zostaje zglanowany. Po kilkunastu dniach umiera, nie obudziwszy się ze śpiączki. Sprawa zdaje się być prosta jak drut. Niestety, kij w szprychy policji i prokuraturze wsadza wzięty adwokat, który postanawia tych gnojków bronić za darmo.
Cud - czy w 1945 roku po ulicach Sieny naprawdę przechadzała się Katarzyna Miłosierna. I czy faktycznie dzięki jej cudownej interwencji żaden z rannych żołnierzy nie umarł? Niemiec, który w tamtych dniach łatał rannych próbuje ją ponownie spotkać.
Obywatel - prawomyślny obywatel, widząc podczas lotu z Bankgoku do Londynu podejrzane zachowanie dwóch pasażerów, pisze anonimowy list do kapitana samolotu, stawiając tym samym na nogi Służby Celne Jej Królewskiej Mości.
Dzieło sztuki - tutaj historia przypomina nieco patent z powieści Archera Co do grosza. I równie zręcznie napisane.
Szepczący Wiatr - najdziwniejsze opowiadanie w zbiorze. Według literatury masakry Custera nie przeżył nikt oprócz jednego z kawaleryjskich koni. Okazuje się, że jest to nie do końca prawda - głowę cało uniósł tropiciel Ben Craig. Teraz będzie kawałek harlekinowy: jest to historia prawdziwej miłości, która zdolna jest pokonać czas. Jakkolwiek durnowato by to nie zabrzmiało, jest to najprawdziwsza prawda. Na szczęście nie tak tandetnie, jakby się zdawać mogło, opowiedziana.
W sumie podobało mi się. Może nie tak, jak zbiór Czysta robota tegoż autora, ale i tak jest to kawałek solidnie napisany i jako taki dał mi 3 godziny udanej lektury.
A na koniec wspomniana gruba rura. Otóż zbierałem się, zbierałem aż w końcu się zebrałem i kupiłem niefantastyczny kawałek Rafała Ziemkiewicza. Bezpośrednim impulsem był Konkret[2], a konkretnie obecność Ziemkiewicza na nim. Stwierdziłem, że Polactwo i tak kiedyś kupię a tak to przy okazji jeszcze autograf wysępię. No i tak z końcem marca trafiłem wzmiankowaną pozycję na Koszykach, wysupłałem dwie dychy i stałem się (nie)szczęśliwym posiadaczem owej książki. A dlaczego nieszczęśliwym zapytacie? Ano już tłumaczę i będzie niestety politycznie.
Rok 1989 był rokiem cudów i każdy wie dlaczego. Polacy dostali szansę i częściowo ją wykorzystali. Niestety, to czego dokonaliśmy na początku transformacji ustrojowej, jest teraz sukcesywnie przesrywane. I żeby to stwierdzić, nie trzeba nawet czytać książek. Wystarczy wizyta w dowolnie wybranym urzędzie, ze szczególnym uwzględnieniem skarbówki, rejestracja własnej firmy czy lektura szczegółowej rozpiski przeróżnych składek, które szarpie nienasycony aparat z pensji brutto każdego etatowca. Rosnące bezrobocie, deficyt budżetowy, rozpasanie związków zawodowych, selektywnie działające prawo i niska szkodliwość społeczna to nasz chleb codzienny i dyżurne tematy przekaziorów. O zwyrodnieniach typu Lepper, LPR, restytucja pezetpeerii, czy wstrząsające tym krajem mega-afery nie chcę mi się rozwodzić, bo żołądek mam wrażliwy i jak się wkurzę, to mnie zaczyna wściekle napierdalać. Wszystko to da się jakoś znieść ale w dawkach homeopatycznych. Gazeta raz dziennie i wystarczy (telewizora nie mam i nie zanosi się żeby mi się odmieniło).
Człowiek o pewnym ilorazie jest sobie w stanie sam zadać pytanie: dlaczego chcieliśmy jak najlepiej a wyszło jak zwykle i udzielić na nie sensownej odpowiedzi. Nie oznacza to oczywiście, że zrobi mu się od tego lepiej ale przynajmniej nie pierdoli w towarzystwie od rzeczy, że to wina Żydów, Balcerowicza, Brukseli i ONYCH. Jest też szansa, że nie da się złapać na lep propagandy pod tytułem: my jeszcze nie rządziliśmy więc dajcie władze w nasze ręce. Ba, on może to nawet sensownie spuentować: skoro nie rządziliście, to się do tego nie nadajecie więc proszę uprzejmie wypierdalać. Wszystko to nie polepsza samopoczucia no ale co można zrobić? Pewnie jak w tej historii o rabinie, którego pytali: czcigodny rabi, czy zwarty kolektyw to jest dobrze? Dobrze - odparł rabi. A czy przyjaźń i koleżeństwo to jest dobrze? To jest bardzo dobrze - odrzekł rabi. A czy współzawodnictwo pracy jest dobre? Ono jest bardzo dobre - odpowiedział rabi. Ale najlepiej wyjechać. A jak ktoś, mimo wszystko, nie chce wyjechać, to musi zagryźć zęby i robić swoje. Dopóki mu mądrzy inaczej pozwolą swoje robić.
A dlaczego ja właściwie o tym wszystkim piszę - zapytacie. Ano piszę gdyż Ziemkiewicz w Polactwie wziął problem (dlaczego wszystko czego się tkniemy, to spierdolimy) na warsztat, rozebrał go na kawałki i dał odpowiedzi. Mnóstwo odpowiedzi. Jedna bardziej drażniąca od drugiej z tym, że patrząc przez okno, nie sposób się z nimi nie zgodzić. I dlatego po lekturze Polactwa byłem człowiekiem głęboko nieszczęśliwym. Nie dlatego, że Ziemkiewicz pozbawił mnie złudzeń na temat moich rodaków - tych pozbyłem się już dawno temu więc cnoty nie straciłem. Po prostu wszystko to, co dostaję w gazetach i przyswajam w dawkach akceptowalnych, tutaj dostałem w wersji skondensowanej. I lektura przypominała zderzenie z pociągiem towarowym. Jedna z nielicznych książek, którą odchorowałem fizycznie[3]. Z autorem nie zgadzam się jedynie w niewartych wzmianki szczegółach więc rozumiecie dlaczego nie pieprznąłem Polactwem o ścianę po 20 stronach. Bolało straszliwie ale z masochistyczną fascynacją brnąłem w to dalej. Pewnie mi tych dwóch dych było szkoda.
A tak na poważnie, to polecam tą książkę każdemu z osobna i wszystkim razem. Nawet jeżeli was wizja Ziemkiewicza nie przekona, to może zadacie sobie po lekturze kilka pytań. A zacznijcie od najprostszego: dlaczego po studiach nie mogę znaleźć pracy? I nie mówię o terrorze nadprodukcji wydziałów zarządzania i marketingu. Ewentualnie dlaczego bandyci spuszczają wpierdol policji (Nowa Huta w Krakowie).
No to o książkach wystarczy. Teraz dosłownie kilka filmów i znikam. Na pierwszy ogień nówka sztuka czyli Lato miłości. I krótko: dobrze zagrana, przepięknie sfilmowana, bardzo dobrze umuzyczniona opowieść o wzajemnej fascynacji. I o tym jak niektórzy grają uczuciami innych. W sumie nic nowego i zaraz po wyjściu z kina byłem nastawiony do tego filmu niezbyt przychylnie. Ale jak już go sobie poukładałem w głowie, to stwierdziłem, że nawet z pozoru banalną historię można opowiedzieć w fascynujący sposób. Skojarzenia z Murakamim uzasadnione - i tu, i tu twórca uwodzi nas nie historią a w mistrzowski sposób zbudowanym klimatem i nastrojem. Polecam wszystkim, którzy są w stanie zachwycić się powolną narracją, pięknymi zdjęciami, niedopowiedzeniami i właśnie klimatem. Aktualnie najjaśniejszy punkt w repertuarze kinowym.
11:14 - porażka. Gdyby odrzeć ten film z nietypowego sposobu prowadzenia akcji, dostalibyśmy banalną do urzygu historię. Reżyser i scenarzysta najwidoczniej nie odrobili lekcji i zapomnieli, że nie zawsze ciekawa forma jest w stanie zamaskować nędzę treści. Ma pewien urok ale od zachwytu jestem daleki.
Lot Feniksa - film-żart. Nie wiedziałem czy mam się śmiać czy płakać z historii grupki facetów (i jednej pani), którzy w wyniku katastrofy lotniczej lądują w sercu pustyni po czym postanawiają z wraku samolotu zbudować drugi, mniejszy i odlecieć nim w kierunku zachodzącego słońca. Jako komedia to się nawet i sprawdza (pomimu kilku tragicznych zdarzeń), jaki film sensacyjny? fabularny? już niekoniecznie. Raczej unikać.
Zabić prezydenta - premiera w połowie maja. Dziwny to film. Osnuta na prawdziwych wydarzeniach historia Samuela Bickie, który postanowił zabić Richarda Nixona. Powody, dla których zdecydował się na tak desperacki krok przelał na papier i kasety magnetofonowe i wysłał do Leonarda Bernsteina. My zaś, oglądając film, możemy się dowiedzieć co nim powodowało.
Samuelowi w życiu się nie wiedzie - jest w separacji z żoną, nienawidzi swojej pracy, tego, że w imię sukcesu musi sprzedać samego siebie. Ma pomysł na własny biznes oponiarski ale nie dostaje na niego pożyczki. Niestety, żyjąc w świecie urojeń i iluzji, oczekując na ową pożyczkę rzucił był właśnie pracę i zostaje na lodzie. Decyduje się na kolejny desperacki krok, przywłaszcza sobie transport opon należący do brata i tylko dzięki więzom krwi nie ląduje w więzieniu. Przegrał swoje życie a z nadmiaru kandydatur nie bardzo wie kogo ma za to winić. Swojego szefa? Żonę? Urzędników, którzy nie dali mu tych pieniędzy? No bo przecież nie samego siebie, nie? To nigdy nie jest nasza wina - zazwyczaj koło pióra robią nam ONI. Bickie wybiera aktualnie urzędującego prezydenta.
Ciężki, dołujący, przygnębiający obraz kogoś, kogo Amerykanie nazywają luzerem. Oprócz pięknych dzieciaków, nie osiągnął w życiu niczego. A właściwie to nawet nie tak - on przecież miał żonę, pracę i pieniądze. Ziścił się jego 'american dream'. Ale na własne życzenie to przesrał. Po zakończonym seansie nie bardzo mogłem się pozbierać. Niby człowiek wie jak cienka linia dzieli go od socjopatycznego, bezrobotnego przegrańca. Ale co innego mieć tego świadomość a co innego zobaczyć to na ekrania. Ale koniecznie w takim wykonaniu, jakie dostaliśmy w Zabić prezydenta. Bo Sean Penn stworzył moim zdaniem wielką kreację. I to dzięki niemu nie wyłączyłem tego filmu po pół godzinie. I choćby dla niego warto ten film zobaczyć.
Sahara - kolejny film, po którym krytyka przejechała się z dużą radością i widoczną satysfakcją. I zupełnie nie wiem z jakiego powodu to uczyniła. Filmowi stricte przygodowo-awanturniczemu robią zarzut, że jest głupi i nielogiczny. Zupełnie jakby Indiana Jones był (tam to dopiero dostaliśmy drewniane aktorstwo i potworne stężenie absurdów - pewnie dlatego go uwielbiam). Sahara jest historią poszukiwacza skarbów (zupełnie przyzwoity Matthew McConaughey) opętanego obsesją odnalezienia ostatniego konfederackiego pancernika, który przedarł się przez blokadę i podobno dopłynął aż do Afryki. W filmie zobaczymy czy mu się to udało. A w drugim wątku popatrzymy na zjawiskową Penelope Cruz, która jako lekarz z WHO, próbuje w ogarniętym wojną Mali namierzyć źródło zarazy.
Kurde, dawno się tak dobrze nie bawiłem na filmie. Tytanowy kołek do zawieszania niewiary zadziałał i dostałem prawie dwie godziny radochy. Biegają, pływają, nurkują, strzelają, uciekają, wysadzają - jest w Saharze wszystko, czego od filmu przygodowego żądam. Na dodatek pomocnik głównego bohatera jest typem zabawnym więc i akcenty komediowe na was oczekują. Wszystkie klisze znane z filmów awanturniczych w Saharze występują w dobrze odmierzonych proporcjach więc nie mam zamiaru się do niczego przyczepiać. Chociaż oczywiście gdybym chciał, to mógłbym ten film wbić w piach. Ale nie wbiję, bo po to kino wymyślono, żeby ludzie od czasu do czasu się dobrze zabawili. Czego i wam życzę.
I jeszcze słówko na temat filmu, o którym już kiedyś pisałem. R-Point wchodzi albo niedawno wszedł na ekrany, dzięki czemu miałem niewątpliwą satysfakcję czytając recenzję mojego ulubieńca z Gazety Wyborczej (bez nazwisk ale pan to wiesz a ja rozumiem). Osobnik ten mianowicie najpierw zadaje sobie pytanie czy R-Point nawiedzają duchy, następnie pisze, że wiele dziwnych zdarzeń ma tam miejsce, po to by na końcu pozwolić sobie na wątpliwości czy będą one zajmujące dla Polskiego widza. Bo film jest niewciągający i trudno przejmować się losem bandy antypatycznych żołdaków. A mi się już ani śmiać, ani płakać nie chce bo zawsze wychodziłem z założenia, że jak o czymś mi się pisać nie chce, bo nie lubię albo się nie znam, to nie piszę. Widocznie jako ekonomista i grafoman-amator nie znam tajnego kodeksu dziennikarskiego. I jest mi z tego powodu niewymownie głupio. Po raz kolejny zresztą. Do poczytania.
[1] Za wyjaśnienia dziękuję koledze Kolcowi i Andrzejowi AJK.
[2] Zdarza mi się bywać na konwentach sf. Konkret jest jednym z nich.
[3] Nie jest to żadna poza czy figura stylistyczna. Są książki, po których czuję obrzydzenie do gatunku ludzkiego i mam doła. W skrajnych przypadkach łapię stany na poły depresyjne. Do lektur dewastujących mnie kompletnie zaliczyć mogę Archipelag Gułag, Medaliony, Inny świat, Pięć lat kacetu, Na marginesie życia czy Homo Faber. Pewnie dlatego wszystkie (oprócz Pięciu lat i Homo Faber) czytałem po razie. A Archipelagu nawet nie dałem skończyć - stężenie potworności przekroczyło moją odporność.