Mocno filmowo

Właściwie to może nie powinienem siadać do pisania, bo od wyjścia z pracy wszystko mnie dzisiaj wkurwia. Duchota i wilgotność powietrza, błoto na drodze, bezmózgi za kółkiem, które za punkt honoru postawiły sobie pobicie rekordu prędkości na osiedlowej drodze z jednym bardzo ostrym łukiem, śmierdzący ludzie w autobusie, którzy awanturują się jak tylko próbuję otworzyć okno (zimno im, kurwa mać, brudasom pierdolonym), nachalne dziadki-smrody, którzy ubrdali sobie, że łysy facet w bojówkach i w glanach, z wyrazem twarzy 'idź stąd', mający w lewej ręce kebaba a w prawej widelec, pierdolnie tym żarciem o glebę i zacznie im szukać złotówki na bełta. A potem jeszcze posrana panienka, która przez pięć minut nie może się w sklepie zdecydować czy chce normalną kajzerkę czy raczej 'kasię' albo inną 'małgosię'. Sąsiedzi z góry, którzy swoich rzygotliwych tanecznych kawałków słuchają nie dość, że głośno to jeszcze z basami na maksa. I jacyś debile z dołu, którym wydaje się, że taras otoczony niespełna metrowym murkiem jest zajebistym miejscem do trzymania dwóch amstafów czy innych kundli o pyskach zabójców, których główną rozrywką jest napierdlanie paszczą na wszystko co je mija czyli na każdego, kto wchodzi do bloku oraz podskoki wysokie. I tu prośba - zna ktoś paragrafy regulujące trzymanie takich mutantów w miejscu, z którego mogą się łatwo wydostać? Bo chciałbym sprawą zainteresować policję zanim komuś stanie się krzywda - za dużo małych dzieciaków na osiedlu się kręci, żeby rzecz olać. A w zapewnienia właścicieli, że ich pupile nie gryzą i są bardziej do rany przyłóż, przestałem wierzyć w tym samym czasie gdy Święty Mikołaj przetransformował mi w głowie z brzuchatego typa wpadającego przez komin z prezentami w przebranego Ojca/Dziadka/sąsiada.

I jeszcze podpadli mi pojebani dizajnerzy, którzy tak zaprojektowali pudełko skrywające śledzie w śmietanie, że bez zdarcia paznokcia albo przebicia sobie dłoni ostrzem noża, nie jesteś człowieku w stanie dobrać się do przysmaków. Od tego ISO-9001, 9002 i 999 coś im się w mózgach poprzestawiało najwidoczniej i robią wszystko, żeby mnie do swojego produktu zniechęcić. Zna ktoś jakiś sensowny zamiennik dla Lisnera? Aha, na koniec jeszcze uwaga do mózgowca, który wykombinował sposób pakowania Tofflerków - zakonotuj sobie człowiecze, że nie wszyscy nabywcy (no, teraz to już byli nabywcy) mają długie paznokcie. Nie wszyscy nabywcy mają życzenie wkładać między zęby opakowanie, które chuj wie kto międlił w swoich brudnych łapach. Nie wszyscy również nabywcy noszą przy sobie nożyczki. A jeden, niżej podpisany, nabywca, nawet w desperacji, nie wyciągnie w tramwaju pełnym ludzi dużego noża. Bo scyzoryk armii Szwajcarskiej jakiś kutas mi zajebał. Razem z plecakiem. W zasadzie teraz to byłbym w stanie nawet kogoś ciężko pobić. Koniec.

Tym optymistycznym wstępem chciałbym rozpocząć kolejny odcinek o moich ostatnich lekturach (których mało) i filmach (których więcej). Dziś zacznę od muzy dziesiątej. Jedziemy.

Projekcje ostatnich kilku tygodni można roboczo podzielić na cztery kategorie: spotkania z superbohaterami, totalne zaskoczenie, znowu mnie próbują przestraszyć oraz najgorszy film świata. To może od tych superbohaterów zacznę.

Na początek lekki staroć czyli Man in Black 2. Siłą rzeczy muszę nawiązać do jedynki, która dobrą komedią była. Will Smith uroczo błaznował (sceny z testami do agencji na przykład), Tommy Lee Jones zręcznie wszedł w rolę mentora (w sumie stworzony się do takich ról wydaje), moja ulubiona Linda Fiorentino miała spory kawałek no i cudny Vincent D'Onofrio w niedopasowanej skórze. Na dwójkę niespecjalnie czekałem, bo jakoś dziwnie spokojny byłem, że spieprzą. No i spieprzyli. Lindy nie ma, Tommy L.J. pamięć stracił, Smith gra kompletnie bez biglu, scenariusz niedobry, bardzo niedobry. Dialogi jeszcze bardziej niedobre, pogłoski o anoreksji Lary Flynn Boyle nie są przesadzone. Całość próbuje ratować gadający pies i jemu, jako jedynemu, coś tam się udaje na ekranie śmiesznego wytworzyć. Ot, choćby warczano-śpiewane 'I will survive', które rozbawiło mnie do łez. Ale jeden pies to za mało. Nie wiem po co właściwie o tym pisze, bo film ma 2 lata ale jak go ktoś jeszcze nie widział a podobała mu się jedynka, to niech czuje się ostrzeżony. Straszna kupa nawozu.

Kontynuując temat superbohaterów, przejadę się po kolejnym gniocie, który w USA miał rekordy otwarcia (ale i Spiderman miał) a mi wypłaszczył mózg nieodwracalnie. Hulk to był. Nawet biorąc poprawkę na to, że pierwowzór jest nieskomplikowanym komiksem dla nastolatków, nic nie tłumaczy zalewu gówna, które atakuje nas od pierwszej do ostatniej minuty filmu. Bo widzicie - niektórzy robią nienadęte ekranizacje komiksów i nawet im to wychodzi. Osobiście lubię 'Ligę niezwykłych dżentelmenów' gdzie na luzie opowiedziano wakacyjną historię (w sensie historia ot, w sam raz na sezon ogórkowy), w obsadę wepchnięto kilka gwiazd i gwiazdeczek, dorzucono kilka wybuchów i kilka efektów specjalnych i było git. Podobnie w X-Menach (o których trochę będzie w dalszej części) gdzie co prawda przemycono kilka kawałków do zadumy typu poszukiwanie własnej przeszłości i tożsamości, bolesne problemy dojrzewającej dziewczyny mającej na dodatek niesympatyczną mutację ale jakieś to nienachalne było. No i oczywiście Wolwerine, który potrafi mi osłodzić nawet najgorsze bełkoty. A w Hulku postanowiono zagrać na wysokich rejestrach i mamy jakieś Freudowskie banały. Nick Nolte pałęta się po planie i za coś przeprasza syna a potem, w ramach tych przeprosin najwidoczniej, nasyła na jego dziewczynę zmutowane kundle bure - niezamierzony efekt humorystyczny sprokurował pudel wielkości kamienicy czynszowej, z którym w morderczych wręcz zmaganiach zraża się Hulk. Śmiechu kupa z przewagą brązu. Potem na Hulka zasadza się armia, Hulk ucieka, demoluje sprzęt wojskowy. Nie, no nie ma sensu nawet pisać o tym, bo stężenie debilizmów lokuje ten film gdzieś w okolicach telewenezueli. Szerokim łukiem niech omija to każdy, kto jeszcze nie miał nieszczęścia obcować występnie z tym gniotem. A na dodatek nudne to i bez potrzeby przeciągnięte. Kanał.

Teraz słowo o wzmiankowanych X-Menach. Jedynka, jak już rzekłem podobała mi się, bo akurat nie miałem ochoty na rozmowy mistrza Polikarpa ze Śmiercią przy szachownicy. Ot, sympatyczna rozwałka, barwna galeria mutantów ze stajni Marvela gania się po planie przez dwie godziny i obraca w perzynę pół kwartału. Jest miło. No i całkiem dobra obsada: Ian McKellen jako Magneto (nie mogłem odeprzeć skojarzeniom z Czterema pancernymi, przez co wesołość wielką notowałem przez całą projekcję), Patrick Stewart, Hugh Jackman (jakoś gościa lubię), Famke Janssen, Halle Berry czy Anna Paquin. Całość dała miły melanż, który ma bawić i bawi.

A ponieważ całość mi się podobała w stopniu wysoko średnim, bez przebierania nogami i bez wysokich oczekiwań wypatrywałem cierpliwie dwójki. A jak już weszła na ekrany, to stwierdziłem, że jeszcze trochę mogę poczekać. No i obejrzałem to tydzień temu. W zasadzie niewiele się zmieniło - Magneto knuje, Zły Porucznik knuje (chce wybić mutantów do nogi przy pomocy bajeranckiej maszynki), Wolverine próbuje sobie przypomnieć, Rogue boi się dotykać innych, Cyklop razi promieniem czerwonym z Ray-Banów, Pyro podpala radiowozy, Berry, Janssen i Romijn-Stamos (jako Mystique) cieszą męskie oczy i libido. Są wybuchy, pokazy mocy mutantów, jest dewastacja i 30-metrowa fala przyboju. Moim zdaniem jest to idealny film na leniwe, niedzielne popołudnie i nie wierzcie krytykom z Wyborczej, którzy ten film zjechali. Zdradzę wam tajemnicę ich nieudolnych recenzji filmów z gatunków typu sf czy horror. Otóż oni wszyscy (poza Wojtkiem Orlińskim) nie mają zielonego pojęcia o kinie tego typu. Mało tego - oni a priori tego kina nie lubią i pod groźbą tortur nie przyznają się, że coś poza Odyseją Kosmiczną 2001 i Gwiezdnymi Wojnami im się bardzo podobało (a te dwa ostatnie to dlatego, że powinny się podobać). W związku z czym przy ich tekstach regularnie umieram ze śmiechu i wiem, że jak chłopakom coś z horroru czy sf przynajmniej trochę podeszło, to będzie to najprawdopodobniej gówno do kwadratu, a jak coś pryncypialnie skopali, to jest szansa na to, że widz o innej optyce spędzi w kinie albo przed telewizorem przyjemne półtorej godziny. Dlatego jestem wielkim fanem piątkowego 'Co jest grane' ze szczególnym uwzględnieniem 'recenzji' niejakiego PMOSS (bez nazwisk) i 'Gazety telewizyjnej' gdzie bryluje K.Z. (dalej bez nazwisk). To lepsze od Monty Pythona.

Wybaczcie dygresję, już kończę. X-Men2 to bardzo sympatyczny film i jak podejdzie się do niego na luzie i bez wysokich wymagań, to przysporzy frajdy bez dwóch zdań. Dlatego mogę zaryzykować i śmiało go polecić.

No i na koniec rzecz o filmie, który do Polski wejdzie w połowie września, a który dzięki uprzejmości pewnych osób, miałem okazję obejrzeć w ubiegłym tygodniu. Chodzi mianowicie o Hellboya na podstawie kultowego komiksu autorstwa Mike'a Mignoli. Znaczy kultowy on jest chyba dla wszystkich oprócz mnie. Reklamowano mi go jako komiks poruszający niebanalne tematy, z rewolucyjną kreską, ciekawym pomysłem na bohatera etcerata, etcerata. No to siadłem i przeczytałem. Ale nie zachwyciło. W sumie nie ma obowiązku żeby zachwycało więc nie czułem specjalnych wyrzutów sumienia. No i oczywiście z tego powodu nie oczekiwałem na ekranizację jak na objawienie, nie zastanawiałem się co zostanie z oryginalnej historii Mignoli, jak przeniosą jego kreskę na ekran. Powiem więcej - było mi to dokładnie obojętne. Pewnie dlatego w mojej mini-recenzji nie znajdziecie słów typu profanacja, hańba, zabić reżysera czy wykastrować scenarzystę (to ten sam facet).

Siadłem, obejrzałem i stwierdziłem, że należy pogodzić się z jedną rzeczą. Choćby nie wiem jak rewolucyjny, głęboki i poważny był komiks, twórcom filmowym nie uda się oddać tego klimatu na ekranie. Po prostu jest to niemożliwe i jedyne co im wychodzi, to mało skomplikowane rąbanki typu X-Men (niech mnie miłośnicy komiksu nie krzyżują, bo nie wiem na ile rysowany pierwowzór jest poważny). No dobra, dwa pierwsze Batmany były wypadkiem przy pracy i nikomu pewnie nie uda się tego już powtórzyć. Dlatego przed każdym filmem, który powstał na podstawie komiksu robię sobie jedno założenie - nie spodziewaj się cudów. I pewnie dlatego w tej akurat grze wygrywam, bo więcej mi się tego typu filmów podoba niż nie podoba. Z tego zapewne powodu podobał mi się również Hellboy. A podobał mi się z jednego powodu - ów powód to Ron Perlmann.

Jego fanem zostałem sto lat temu, po obejrzeniu Imienia Róży. Salvatore był kapitalny. Wizualnie. A potem było Miasto Zaginionych Dzieci i polubiłem go jeszcze bardziej. Następnie Alien: Ressurection, po którym stałem się jego megafanem. Blade II i Wróg u bram upewniły mnie, że dobrze sobie wybrałem obiekt moich uczuć a Hellboy mnie dodatkowo w tym przekonaniu umocnił. Bo powiedzmy sobie szczerze, w Hellboyu jest Perlmann a potem długo, długo nic. Następnie nakręcany nazistowski oprawca i długo, długo nic. I gdzieś na horyzoncie człowiek-ryba. Cholera, wychodzi na to, że najlepiej się obronili kolesie ucharakteryzowani albo zamaskowani. Niech to wam uzmysłowi na jakim poziomie stoi aktorstwo w tym filmie. O przepraszam, jest jeszcze Selma Blair, która co prawda fatalnie gra ale za to jest przyjemna dla oka.

O historii znowu nie mam zbyt wiele do powiedzenia, bo jak napiszę, że ożywiony Rasputin chce przy pomocy Hellboya wezwać na Ziemię ohydne pomioty spoza czasu i przestrzeni celem pogromienia jej mieszkańców, to stwierdzicie, że na takie łajno szkoda kasy. Może i szkoda i jestem przekonany, że na ten film pójdą tylko fanowie komiksu i nudzące się pary (na zasadzie - jesteśmy w multipleksie, obejrzyjmy cokolwiek) ale pomimo schematycznej i prostej jak drut fabuły i nienajlepszego aktorstwa, Hellboya ogląda się bardzo przyzwoicie. Jak już rzekłem - główna w tym zasługa Perlmanna, który bardzo dobrze wybrnął z, w sumie trudnego zadania. No bo przyjrzyjcie się jak tytułowy bohater wygląda i zastanówcie się na spokojnie jak niby dobrze zagrać taką postać. A jemu wyszło, bo jego Hellboy jest cudny. Napiszę więc na koniec rzecz następującą - jeżeli, jak ja, lubisz Perlmanna, lubisz filmy, w których nie ma zbyt wiele sensu ale i nie ma zbyt wielu sekwencji na zwolnionych obrotach, gdzie dużo się dzieje i dużo wybucha, jeżeli potrafisz przymknąć oko na momentami nieudolne efekty specjalne i masz 2 godziny wolnego czasu, to na Hellboya możesz się spokojnie wybrać. Zresztą co ja tutaj wam będę pieprzył - minęło półtora roku, podczas którego czytaliście moją stronę i wiecie dokładnie jakie kino lubię a jakie mi nie wchodzi. Hellboy mi wszedł. Czy wejdzie wam - sami sobie odpowiedzcie.

A teraz w ramach sekcji 'totalne zaskoczenie' opowiem wam o filmie, który mnie zaskoczył - niezłe zaskoczenie, nie? Jeszcze nie wiem czy pozytywnie, czy negatywnie. Ale najpierw cofnę się o 4 lata. Bo właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczyłem film Pitch Black. Durna i nielogiczna maksymalnie historia powinna mnie odrzucić na 100 metrów. Jednakże z powodu owej nieuchwytnej magii celuloidu, Pitch Black mnie zauroczył. I nawet nie za bardzo wiem z jakiego powodu.

No bo przecież nie scenariusz - statek pasażerski (wypchany pasażerami) z ładunkiem specjalnym upada na dziwną planetę. Ładunek specjalny stanowi dosyć gwałtowny gość - Riddick, (kapitalny Vin Diesel) z gatunku tych, co to lepiej im w drogę nie wchodzić bo można obejrzeć (przez dosyć krótki czas) ten kawałek pleców między łopatkami, który swędzi i do którego nigdy nie możemy dosięgnąć ręką. A planeta jest dziwna, bo krąży między trzema słońcami. Na dodatek zbliża się kompletne zaćmienie (nie wiem za czym dokładnie się pochowają owe trzy słońca - pewnie za sobą nawzajem, bo wyglądają mi na skromne i wstydliwe, ale przecież nie dla astrofizyki polubiłem ten film) i na powierzchnię wylezą brzydkie stwory coby uskutecznić strefę bufetu.

Jak rozumiem w tych częstych momentach, gdy o powierzchnię planety nie uderzają statki ze smakowitym nadzieniem a słoneczka przygrzewają ostro, owe ptaszyska zjadają siebie nawzajem a naszych bohaterów atakują tylko w celu urozmaicenia diety. Hm... im dłużej się nad tym zastanawiam, tym mocniejsze we mnie przekonanie, że Pitch Black polubiłem tylko z dwóch powodów: pierwszy to Vin Diesel, na tle którego reszta aktorów jest blada niczym tyłek Nowojorczyka na plaży w Rio. Drugi to ładne zdjęcia, kapitalnie budujące klimat. Klimat jaki jest, każdy widzi a Riddicka sugeruję zobaczyć. Facet wygląda jakby go z grubsza wyciosali z jednego kawałka skały, ma wszczepy w oczach, które pozwalają mu widzieć w ciemnościach ale za to światło słoneczne go oślepia więc przez 1/3 filmu paraduje w bajeranckich ciemnych goglach a przez resztę filmu straszy psychopatycznym wzrokiem. Jest szybki, silny, sprytny, cyniczny, myśli głównie o sobie i wie jak sobie poradzić w każdej sytuacji. I do tego co 3 minuty rzuca one-linery z gatunku tych, co to klękajcie narody a przynajmniej klękaj Teklak. Przytoczę kilka i sami ocenicie:

JK (Jakiś Koleś): How's it look? R (Riddick): Looks clear. W tym momencie zza winkla wyskakuje brzydki potwór, nasi rozmówcy nadludzkim wysiłkiem wypuszczają mu wątpia i JK naskakuje na Riddicka: You said it was clear!!! R: I said it looked clear. JK: OK., how does it look now? R: Looks clear.

Następny - R: They say most of your brain shuts down during cryo-sleep. All but the primitive side, the animal side. No wonder I'm still awake.

JK: Imię, nazwisko (nie rozpoznałem ze słuchu). Antiquities dealer, enterpreneur.
R: Richard Riddick. Escaped convict. Murderer.

JK: Where's John?
R: Which half?

JK: I've already prayed with the others. It's painless.
R: It's pointless.

R: I absolutely believe in God... and absolutely hate the fucker.

JK: Battlefield doctors decide who lives and dies. It's called 'triage' (?).
R: They kept calling it murder when I did it.

I jakieś sto innych. Dodajcie do tego wokal faceta po tygodniowej imprezie na mrozie i po 20 paczkach fajek bez filtra i macie kompletnego głównego bohatera. Nie da się go nie pokochać. Trochę przypomina Snake'a Pliskena ale z całym szacunkiem dla Węża - Riddick jest 4 razy bardziej twardy, 8 razy bardziej cyniczny i 16 razy bardziej bezwzględny. No właśnie, tak to było - Diesel uratował film, który bez niego byłby kolejnym bezsensownym produkcyjniakiem. Aczkolwiek Pitch Black nigdy nie stało się w szerokich kręgach filmem kultowym i jakoś nie słyszało się głosów nawołujących do robienia sequela czy prequela. Sam zresztą nie oczekiwałem tego po scenarzyście, reżyserze czy wreszcie samym Dieslu. Dlatego z dużym zdziwieniem przyjąłem fakt skręcenia ciągu dalszego przygód Riddicka pod tytułem Chronicles of Riddick.

O Kronikach nie będę się zbytnio rozpisywał, bo kto zechce, ten i tak obejrzy a komu Pitch Black nie wszedł, nie wybierze się na nie przecież. Powiem tylko tyle, że jeżeli polubiliście Riddicka z Pitcha, to śmiało możecie obejrzeć Kroniki. I chociaż fabuła się w nich bardziej trzyma kupy niż w Pitchu, to podobały mi się mniej. Chociaż znalazło by się kilku aktorów zbliżających się do charyzmy Diesla na odległość mniejszą niż pół kilometra (czego o Pitch nie da się powiedzieć), to Kroniki podobały mi się mniej. I chociaż sam Riddick zabija dużo większą ilość wrogów niż w Pitchu, to Kroniki podobały mi się mniej. Zabrakło w nich tej iskry świeżości, którą był Diesel w Pitchu. Aczkolwiek CoR są kawałkiem, który miłośnicy Riddicka moim zdaniem powinni zobaczyć. Jak tylko doczekają się ich premiery w Polsce. Zapewne od razu na kasetach i DVD.

A teraz przejdziemy do komnaty strachów. Straszyć próbowało mnie ostatnio kilka filmów, jednym się trochę udało, innym mniej, jeszcze innym wcale zaś dwa albo trzy arcydzieła trafiły do przegródki zatytułowanej 'Gówno straszne'. Po kolei.

Najlepszym chyba filmem z tej licznej gromadki był nieznany chyba w Polsce 'Deathwatch'. Pierwsza Wojna Światowa - grupa Brytyjskich żołnierzy wyskakuje z okopów, w Rosyjskim stylu szturmuje pozycje Niemieckie, następnie wszystko zasnuwa gaz i noc zamienia się w dzień. Zdziesiątkowana kompania Y idzie po lesie, na noszach niesie jednego rannego i jest zdziwiona. Gdzie są Niemcy? Gdzie jest noc? Gdzie jest gaz (bo spowijający ich opar mgłą się okazuje)? Gdzie są wreszcie nasi? Po krótkim marszu natykają się na małą grupę przerażonych Niemców siedzących w okopie. Jednego zabijają, drugi raniony ucieka (zginie później), trzeciego biorą do niewoli (skończy... hmmm... powiedzmy, że skończy przymocowany do słupa z maczugą wbitą w bok). Ponieważ Angole nie wiedzą gdzie dokładnie są (podejrzewają, że gdzieś za liniami wroga) postanawiają umocnić się w tych okopach i poczekać na swoich, odpierając ewentualne ataki wroga. A potem zaczyna się robić dziwnie.

I cały ten horror jest dziwny. W zasadzie oprócz dwóch krótkich scen z drutami kolczastymi, jednej z ziemią się wybrzuszającą i jedną z zapadającą, niewiele tu horroru nadprzyrodzonego. Gorszy dla mnie był horror wojny. Brud, smród, błoto, ciągle padający deszcz, głosy w głowach żołnierzy, wyimaginowany atak wroga i nawała artyleryjska no i początkowe sceny szturmu na pozycje Niemieckie. Tak właściwie to, że Anglicy w końcu zaczynają się mordować między sobą może wynikać z działania Tego, Który Kroczy Między Okopami. Ale równie dobrze może to być efektem szoku pobitewnego. I chociaż końcówka wyraźnie sygnalizuje działanie mocy nadprzyrodzonych, to mnie dużo bardziej przeraziły okropieństwa wojny pokazane bardzo oszczędnymi środkami w Czeskich plenerach. I to, jak wszystkim po kolei, dyskretnie odbija.

Ładna, kameralna rzecz z perełką w postaci Andy'ego Serkisa (tak, tak - Gollum grywa też normalne role), który wcielił się w żołnierza, którego wojna zdziczyła totalnie. Dość powiedzieć, że ulubioną jego bronią zdaje się nie być karabin a raczej pięści, buty, maczuga znaleziona w okopie i prywatny nóż myśliwski, który przy okazji wykorzystuje do skalpowania (sic!) zabitych wrogów.

Jest też jeden zgrzyt - nie będzie tajemnicą jeżeli powiem, że pogłowie oddziału w owym feralnym okopie zmniejsza się dosyć szybko. Natomiast słabym pomysłem zdało mi się powielenie schematu pt. przeżywa największa cipa z grupy - przez cały film miałem ochotę pluć na ekran gdy pokazywali na nim młodego tchórza, który na dodatek zataił prawdziwy wiek (16 lat) i się zaciągnął na ochotnika. Natomiast najbardziej konkretny i kompetentny członek oddziału (klasycznie - sierżant) ginie w tak bezsensowny sposób, że zazgrzytałem zębami. Z drugiej jednak strony, jeśli do filmu przyłożyć nieco inną, nie dosłowną interpretację, to to wszystko zaczyna mieć sens. Ale o tym poniżej.

Nie polecam tego obrazu osobom wrażliwym - przy trafieniu w głowę możemy być pewni, że realizatorzy pokażą nam mózg ofiary. Krew sika fontannami. Postrzeleni ryczą nad wyraz przekonująco. A już to, jak skończył ów ranny niesiony na noszach, nawet mi szarpnęło żołądek. Autentycznie cieszę się, że kilkanaście minut wcześniej skończyłem swój posiłek (tak, lubię jeść podczas oglądania krwawych filmów) bo nie jestem pewien czy bym zdzierżył. Dodatkowego smaczku całości dodał aranż - w czasie oglądania szypułkowałem 4 kg truskawek. Pod koniec oderwałem wzrok od ekranu, spojrzałem na swoje dłonie i zrobiło mi się naprawdę nieswojo. Brzmi naiwnie, niczym kwękania pensjonarki, ale tak było. Przypomnijcie sobie pająka, którego kiedyś zobaczyłem pod biurkiem. Teraz było mocniej.

Czytając kilka recenzji tego filmu stwierdziłem, że (i tu będzie stereotyp) jak się Amerykanom nie pokaże wszystkiego dosłownie od A do Z, to się gubią i piszą, że film był słaby, bo... i tutaj następuje litania wyimaginowanych grzechów. A nie przyjdzie jednemu z drugim do głowy, że może by tak poszukać innego rozwiązania, leżącego nieco niżej. Takie drugie dno? I nie wszystko musi być dosłowne. I że nawet te kalki mają uzasadnienie. I że to może nie jest tak do końca horror. I że jak się obejrzało kilkadziesiąt przynajmniej filmów z tego gatunku, to może by tak spróbować sobie poukładać to nieco inaczej? A jak się horrorów nie lubi i się na nich nie zna, to po co głos zabierać?

Na koniec rzeknę tak - wytłumaczywszy sobie film po swojemu stwierdzam, że od dobrego roku nie widziałem lepszego straszaka. Jak widać, czasami grzebiąc w stercie nawozu można trafić na złoty samorodek. Podobało się.

W podobnej stylistyce był drugi horror wojenny pod tytułem Bunker (w Polsce chodzi to jako Bunkier SS). Tym razem w drugą stronę, bo eksterminowani będą Niemcy i wojna jest druga a nie pierwsza.

Przetrzebiony oddział Wehrmachtu ucieka przed Amerykanami (tuż po wylądowaniu tych ostatnich w Normandii). Znaczy wszystko na to wskazuje, bo widzimy spanikowanych Niemców, słyszymy strzały, padają zabici ale ni cholery nie widać GI Joe's. Topniejąca w oczach grupa żołnierzy wybiega z lasu i widzi tytułowy bunkier. Wpadają do środka, patrzą na obsadę i ręce im opadają. W bunkrze siedzi młodziutki żołnierzyk, co to jeszcze mleko ma pod wąsem i prochu nie zdążył powąchać oraz starzec, który tylko patrzeć, jak kopnie w kalendarz.

Wehrmachtowcy obsadzają placówkę i zaczynają kombinować jakby się tu utrzymać, no bo przecież odsieczy tylko patrzeć. I trwałaby ta sielanka długo gdyby nie to, że w bunkrze straszy. Znaczy niby coś straszy ale im dalej w las, tym większe we mnie przekonanie, że straszą ich tylko ich własne demony. I bardzo mi się to spodobało - fabuła sugeruje działanie mocy nadprzyrodzonych, mój mózg sugerował mi uzewnętrzniające się koszmary wojny i szok pobitewny. No i znowu zaczyna im mniej lub bardziej odbijać, co owocuje znacznym uszczupleniem stanu osobowego.

Rzecz nie jest może najwyższych lotów, bo za dużo tu klisz i kalek, zarówno horrorowych, jak i wojennych. Ale klimat trzyma i było to w sumie przyjemne półtorej godziny. Chociaż raczej dla przynajmniej półnałogowego konsumenta horrorów - neofici mogą się poczuć zawiedzeni.

Następnym filmem, który obejrzałem nie dlatego, że myślałem, że mnie przestraszy ale raczej z ciekawości napędzanej myślą 'co tym razem chłopaki wymyślą'? była pewna kontynuacja. Ale najpierw skok w przeszłość. Kilka lat temu, nie pamiętam czy z mojego czy któregoś ze znajomych poduszczenia, wybraliśmy się do kina Atlantic na Halloween: 20 lat później. Nie wiem co nami powodowało - chyba byliśmy szczęśliwi. Jakże krótko, niestety. Tfurcy owego arcydzieła zafundowali nam taką traumę, że daj Boże zdrowia. Od tamtej pory wszystko sygnowane znakiem Halloween (oprócz pierwszej części) mijałem szerokim łukiem i ubolewałem nad bezlitosnym eksploatowaniem trupa. Bo do pierwowzoru mam pewien sentyment - bardzo gęsty klimat, kolejny po Jasonie i Freddym, barwny psychopata, młoda JL Curtis (którą bardzo lubię), no dobrze mi się to oglądało. A potem zaczął się klasyczny festiwal sequeli no i wszystko się skichało. 20 lat później było przysłowiowym gwoździem do trumny.

Niestety, napędzany jakąś fatalną namiętnością, nie mogłem się oprzeć i zapodałem sobie Halloween: Resurrection. Seans sponsorowało wzmiankowane hasło: 'co tym razem chłopaki wymyślą'? I wymyślili coś bardzo trendy i na czasie - sprytni producenci wpadli na pomysł zrobienia nietypowego reality show (a przy okazji kasy). Grupa uczestników zostaje zamknięta w domu, w którym wychowywał się Mike Myers i ma odkrywać tajemnice. Dom, bez wiedzy uczestników, zostaje zamknięty na cztery spusty a całość imprezy jest transmitowana na żywo w internecie. Zabawa jest bezpieczna, boć przecież Myers zginął w poprzednim odcinku (czyli w 20 lat później) więc można hasać do woli.

Co oni, kurwa, horrorów nie oglądają? Przecież wiadomo, że psychopaty zabić się nie da. Nie inaczej jest tym razem. W imprezę, z finezją zagonów pancernych Rommla, wpiernicza się nasz Psych Ulubiony (TM) i zaczyna się rzeź straszliwa. A przy okazji wielka kupa. Nie tak wielka jak w poprzednim odcinku ale jednak kupa. Aczkolwiek, o ile 20 lat później nie miało żadnego dobrego punktu poza biedną JL Curtis, która miota się po planie i próbuje ratować ten katastrofalny projekt, to w Rezurekcji jest kilka miłych patentów.

Po pierwsze JLC wpadła w końcu na pomysł coby się z tego łajna wymiksować totalnie i przez pierwszy kwadrans mamy ją w roli głównej. Siedzi w psychuszce i udaje autystyka. Ale takie samo z niej warzywo, jak z Sary O'Connor w Terminatorze 2. Oszukuje sprytnie wszystkich weterynarzy i czeka. Czeka na swojego brata, bo wie, że w końcu do niej przyjdzie. I faktycznie przychodzi, po drodze pacyfikując (żeby nie wyjść z wprawy) kilku biednych strażników. Plan JLC jest niezły ale jak już ma Mike'a na widelcu, to daje się złapać na sentymentalne oczęta rodzeństwa i kończy marnie. Znaczy z kręgosłupem zamienionym w grzechotkę i z mózgiem na trawniku. A braciszek wraca do domu i zaczyna kombinować kogo by tu teraz zarżnąć. Na szczęście nie musi zastanawiać się zbyt długo, bo świeże mięso ante portas. I zaczyna się uszczuplanie pogłowia złotej, durnej Amerykańskiej młodzieży.

Wszystko, od początku do końca, idzie zgodnie z dowolnie wybranym schematem. Mike jest niezniszczalny, jest zawsze przed (albo za) swoją ofiarą, korytarze nieodmiennie kończą się ścianą, cycate blondynki uciekają w najgorszym z możliwych kierunków a trup pada zgodnie z rozpiską.

Rzecz jasna głównej bohaterce udaje się z pomocą producenta (lekko przeszarżowany Busta Rhymes, któremu za złe aktorstwa nie mam, bo to przecież szansonista a nie aktor) usmażyć w finale Myersa i unieść cało głowę z opresji. A zupełnie na sam koniec, reżyser dotrzymuje niepisanej umowy obowiązującej wszystkich, którzy decydują się na ekshumację zwłok i zostawia otwarte oko... wróć, otwarte opcje do kontynuacji. Bo Myers, bardziej przypominający pieczyste (a maska mu się, skubanemu, nie chce stopić), leży sobie wyluzowany na stole sekcyjnym i tak go nudzi fakt, że nikt nie chce mu klaty w Y rozchlastać, że postanawia martwą unieść powiekę i iść zabić jeszcze ze 300 osób. Kurtyna opada, rani widownię, ja wznosząc okrzyki radości (będzie kolejna część tego gówna, urrraaa!!!) wychylam piwo i idę się odreagować. Tylko dla fanów Myersa i fatalnych horrorów, bo głupie to strasznie było.

Następnym arcydziełem gatunku był film Wrong Turn. Tutaj też schemat goni schemat ale przynajmniej klimat jest gangreniczny więc obejrzałem to bez bólu. Znaczy bolała mnie jedna rzecz - głupota bohaterów tej wesołej, familijnej historii.

Zaczyna się boleśnie klasycznie - para wspina się po stromej skale w dziczy straszliwej, gość wychodzi pierwszy, coś go porywa, krew bryzga, panienka w panice odpada od ściany a na dole czeka na nią ... Nie powiem na razie, suspensu trochę.

Napisy początkowe, notki z gazet na temat... jeszcze nie teraz, koniec napisów i część zasadnicza. Na autostradzie korek a kolesiowi się spieszy. Bierze więc objazd przez tak straszne zadupie, że klasyczny redneck mógłby tam robić za arystokratę. Jedzie, zagapia się i wali z impetem w głąb w samochód zaparkowany na środku owej leśnej przecinki. Wot, zbieg okoliczności taki chytry. Okazuje się, że pasażerowie vana, w którego się wrąbał, mieli niesympatyczny wypadek gdyż w ośkę wkręcił im się kawał drutu kolczastego w wyniku czego mają płaskie opony (ale tylko na dole) i zero pomysłu na to, co z tym zrobić. Wyciągają oszołomionego typa z samochodu i dochodzą do wniosku, że dwójka zostanie przy wrakach (klisza nr 1 - grupa się dzieli więc ci co zostaną, za chwilę zginą) a reszta w sile sztuk 4 uda się do stacji benzynowej przy wlocie na ów trakt traperski i wezwie pomoc. Klisza nr 2 - wszystkim zasięg w komórkach zniknął. Sielankowy spacer z przebitkami na dwójkę, która pozostała. I mamy kliszę nr 3 i 4 - najpierw seks (ci, co uprawiają seks zginą na bank) a potem koleś idzie w krzaki na odlewkę (każdy kto lezie w krzaki kończy marnie). Następnie klisza nr 5 i 6 - gość znika nagle porwany przez ... już za chwilę, a zaniepokojona ciszą panienka pakuje się w krzaki po to tylko, żeby skończyć wyjątkowo wrednie.

Klisza nr 7 to klasyczny już obrazek tzn. filmujemy z rozdygotanej kamery maszerującą grupę ratunkową. Że niby źli ludzie ich obcinają i nic naszych bohaterów nie może już uratować. A potem miałem wrażenie, że oglądam zlepione 30 horrorów bo chyba nic w tym filmie nie było oryginalne. Źli ludzie to miejscowi kanibale, którzy w wyniku chowu wsobnego wyglądają niczym skrzyżowanie Upiora z Opery, Quasimoda, Frankenstaina i rozgotowanego homara. Znakiem tego ci, którzy nie przeżyją, trafią do gara i do zamrażarki. Młodzież natomiast jest tak durna, że mózg staje. Jak już się zorientowali, że nie jest dobrze (bo trafiają do letniego domku kanibali i widzą spiżarkę a następnie zaskoczeni przez gospodarzy kryją się pod łóżkiem i są świadkami ćwiartowania martwych przyjaciół), to zaczynają się zachowywać jak kura bez głowy - ci co mają jakieś powiązania ze wsią, wiedzą o czym mówię. Kura po obcięciu jej głowy na pniaku potrafi przez jakiś czas ganiać po podwórku i brocząc krwią wyczyniać najdziwniejsze łamańce.

Jakieś bezsensowne akcje mające na celu odwrócenie uwagi łowców, chowanie się w najbardziej głupich miejscach i zachowanie, które wyraźnie wskazuje na to, że oni jednak chcą skończyć w garze. Przykład? Proszę - środek nocy, uciekający znajdują wieżę strażniczą górującą nad lasem. Wchodzą na szczyt i co robią w pierwszej kolejności, z pełną świadomością, że ścigają ich faceci, którzy o lesie wiedzą wszystko? Ano zapalają kupę świateł, żeby cały świat wiedział, że schronili się właśnie tutaj. Owocuje to bardzo fajnym pożarem i skokami na oraz po drzewach.

Rozpisałem się o tej kupie chyba za bardzo - są w niej trzy jasne punkty. Główny bohater, główna bohaterka oraz kanibale i każda rzecz, która ich jest. Ze szczególnym uwzględnieniem kanibalskiego domu, w którym panuje klimat, który przypominał mi najlepsze dokonanie tego podgatunku czyli Teksańską masakrę. Jak komuś się nudzi w to jesienne lato, to może sobie to obejrzeć. Ale po co? Dla kilku scen chyba nie warto.

Teraz będzie ostrzeżenie - w przedostatniej Fantastyce przeczytałem, że w lipcu do kin wchodzi filmiszcze pt. Śmiertelna gorączka (Cabin Fever). Ludzie - pięciometrowym kijem tego gówna nie dotykajcie. Obejrzałem to z pół roku temu, umarłem ze zgrozy i stwierdziłem, że szkoda mojego czasu na opisywanie tej kupy. A może opisałem ale nie pamiętam? Nieważne. Ten film jest tak niedobry i bezsensowny, że można przy nim umrzeć. Poważnie. Ewentualnie znieważyć biletera i podrzeć ekran w kinie. Odpad toksyczny.

A na zakończenie sekcji strachów (znaczy jeszcze będzie krótko o trzech filmach, ale to później) zapodam kawałek o filmie, który był tak durny, że po seansie dochodziłem do siebie dobre pół godziny. Tak ze 3 tygodnie temu na ekrany naszych kin wpełzł knot totalny pod tytułem Zgromadzenie czyli Gathering. Nauczony doświadczeniem nie obiecywałem sobie po nim zbyt wiele (obniżanie poprzeczki a priori jest dobre, bo mniej po seansie człowieka boli) ale nie spodziewałem się aż takiej chujni. Z grzybnią na dodatek. Ja się pytam co to jest? Horror? Freudystyczne grzebanie palcem w dupie? Komedia niezamierzona? Bo ja nie wiem.

On i ona pląsają sobie po nocy na wzgórku. Ziemia rozstępuje się pod nogami i młodzi walą o glebę ustem bolesnym. On na miejscu, ona pięć dni później, już po znalezieniu jej przez grupę poszukiwawczą. A gdzie wpadli? Ano do podziemnej kaplicy. Ale dziwna ona - krzyż tyłem do ołtarza, Chrystus patrzy nie na wiernych a na ścianę. A na ścianie wykute twarze ludzi, którzy patrzą na Chrystusa. Kościół wzywa na pomoc jakiegoś słynnego archeologa, który ma pomóc rozwikłać zagadkę 'o co w tym wszystkim jest kaman'? No i zaczyna rozwiązywać, wspólnie z wikarym z lokalnej parafii.

Po wnikliwych badaniach okazuje się, że ową kaplicę mógł zbudować Józef z Arymatei i że jest to jedyny wizerunek męki Pańskiej wyrzeźbiony przez jej naocznego świadka. Tylko co to za facety na tej ścianie? A w tym samym czasie żona owego archeologa przejeżdża samochodem główną bohaterkę, zabiera ją do szpitala a gdy okazuje się, że dziewczynie (Christina Ricci) nic nie dolega oprócz amnezji, postanawia zabrać ją do domu i uczynić opiekunką dzieci swych (jej synek będzie postacią kluczową w filmie). Z poczucia winy najwidoczniej.

I wiecie co? Złamię swoją zasadę nieopowiadania treści filmu, bo muszę po prostu w tym przypadku. Jak ktoś ma zamiar to gówno oglądać i mieć siurpryzę, uprasza się o przeskoczenie kilku akapitów.

Mianowicie owi rzeźbieni w kaplicy faceci i kobiety, to ludzie, którzy przyszli na Golgotę nie po to żeby przeżywać Mękę ale po to, żeby sobie popatrzeć. Wszyscy ich znamy i wszyscy ich przynajmniej raz w życiu widzieliśmy.

To ten typ padliny ludzkiej, która potrafi się awanturować przy barierce bo ktoś jej zasłania widok na zwłoki przykryte czarną folią. I jeszcze dziecko przed siebie wpycha, żeby sobie popatrzyło. To są ci, którzy zwalniają widząc wypadek ale nie uznają za stosowne zadzwonić na policję i pogotowie czy choćby zapytać się czy wszystko w porządku. To ci, którzy słysząc strzelaninę biegną w jej kierunku, bo może uda się zobaczyć mózg na asfalcie. To ci, którzy słysząc gwałtowną kłótnię lub bójkę za ścianą swojego M-4, ściszają telewizor i każą się przymkąć reszcie domowników, bo słabo słychać. To są również ci, którzy widząc wypadek TIR-a wiozącego kosmetyki, nie przejmują się kierowcą i rozkradają grubo ponad połowę ładunku rozsypanego na drodze, zanim nadjechała policja (autentyk sprzed 7-8 lat, jakby się ktoś pytał). Przedstawicieli tego właśnie podgatunku wyrzeźbiono na ścianie. Ale co to za kara - rzeźba na ścianie? Pognębiono ich jeszcze bardziej. Tułają się po Ziemi i są świadkami największych i najgłośniejszych zbrodni w historii gatunku ludzkiego - aż mi się przypomina Sympaty for the Devil Stonesów. Tym razem zawitali do tego właśnie miasteczka. Bo okazuje się, że jeden z jego mieszkańców po 30 latach postanawia się zemścić za krzywdy z dzieciństwa. I będzie mordował. O ile jeszcze zrozumiałem dlaczego będzie mordował tych, którzy w dzieciństwie go molestowali, o tyle jego żądza ubicia syna, którym się Ricci opiekuje, jest dla mnie niezrozumiała? Pewnie niedokładnie oglądałem ale to był już ten moment filmu, w którym wyłem z rozpaczy.

Ricci z pomocą poznanego w pubie uroczego kolesia postanawia obadać co się dzieje, a jak już poskłada sobie tego puzzla, na głowie stanie coby ocalić chłopczyka małego. I daje radę. A potem odchodzi w stronę zachodzącego słońca bo ona to w sumie była z grupy tych obserwatorów ale od amnezji jej się przestawiło i zamiast obcinać, postanowiła zaingerować. Koniec.

Być może tfurcy owego arcydzieła mieli jakieś przesłanie do przekazania (nie gap się na nieszczęście innych ludzi) - nie wiem. Fakt jest taki, że stworzyli rzecz kompletnie nie do przetrawienia, przynajmniej dla mnie. I wszystkich, którzy na Gathering jeszcze nie byli a planują, przestrzegam przed pochopnym wydaniem ciężko zarobionych pieniędzy. Szkoda życia.

Trzy filmy, o których krótko - najpierw Dracula II: Ascension. Jest to dosyć luźna kontynuacja historii rozpoczętej w Dracula 2000. Tam na koniec Drakulę powieszono na dachu kościoła i podpalono a w Ascension przywożą go do szpitala na sekcję, po czym okazuję się, że jest na niego kupiec. Bo taki nieumarły to potencjalne źródło dużego zysku. No i zaczyna się jatka.

Ani jeden, ani drugi nie zachwycił zbytnio z tym, że Ascension nie zachwycił trochę mniej. To znaczy był lepszy od 2000. Głównie dzięki postaci dziwnego księdza-łowcy wampirów i kilku mitom dotyczących tych ostatnich, o których usłyszałem po raz pierwszy (wampiry mają przymus liczenia przedmiotów w otoczeniu oraz muszą rozplątać wszystkie węzły w zasięgu wzroku - dlatego najłatwiej uwięzić wampira w sieci a dokoła należy rozsypać kwintal pszenicy). Ot, taka branżowa ciekawostka. W sumie można obejrzeć ale jest tyle innych, lepszych filmów, że chyba szkoda czasu.

Van Helsing - krytyka zmiażdżyła ten film walcem a mi się podobał. Ma kupę wad, które są chyba immanentną cechą filmów tego gatunku (rozrywkowy horror) ale ogląda się to bardzo sympatycznie. Szybka akcja, Hugh Jackman, ładniutka Kate Beckinsale (chociaż daleko jej do uroku, jaki roztaczała w Underworld), śmieszny mnich-pomocnik Van Helsinga, ładne obrazki, ładne efekty specjalne, krew, trupy, zamieszanie, pożoga, wampiry, wilkołaki, Frankenstein i Mr Hyde. Wystarczy przymrużyć oko, pamiętać, że tytułowy bohater to nie jest ten Van Helsing od Brama Stokera a raczej awanturnik w typie Bonda (bo mnich to w sumie taki Q - daje Helsingowi cudne gadżety zniszczenia) i jest git. Porządne kino rozrywkowe bez jakichkolwiek głębokich treści i jako takie broni się znakomicie.

Ostatni film to They (Oni?) - do Polski chyba nie trafił a szkoda, bo miałbym ubaw czytając recenzje. Zapewne podobny do tego jaki miałem czytając recenzje Amerykanów. Przypomnijcie sobie, co napisałem o tej nacji kilka ekranów wyżej - jak im się nie pokaże wszystkiego od A do Z, to jest panika i prewencyjna pacyfikacja wynikająca z dezorientacji. Nieliczni próbowali filmu bronić, 98% kopało. A wystarczy poszukać tego pieprzonego drugiego dna, odrzucić dosłowność i uruchomić wyobraźnię. I zaczyna być przyzwoicie, hipotetyczne niekonsekwencje scenariuszowe znikają, wszystko ładnie wskakuje na swoje miejsce. No ale do tego trzeba odrobiny wysiłku na co chyba ludzi zza wody nie stać. A poza tym pamiętajcie - nieporównanie bardziej straszy to co nieznane i niepokazane vide Alien czy Predator do przedostatniej minuty. A tutaj właśnie dużo się sugeruje ale widać niewiele. Dla mnie jest to jeden z lepszych horrorów jakie widziałem od bardzo długiego czasu. I jakbyście mieli kiedyś okazję namierzyć go w wypożyczalni, to bierzcie śmiało. A po zakończonym seansie spróbujcie sobie go poukładać po swojemu. Zobaczycie, że będzie miło.

Bo rzecz jest mocno Lovecraftowska - do niektórych dzieci bojących się ciemności przychodzą Oni i naznaczają te dzieci. Po to, żeby zgłosić się po nie po kilkunastu latach. Główna bohaterka to zgrabna studentka o anielskiej wręcz urodzie w przeddzień obrony magisterki z psychologii. Wszystko układa się dobrze do momentu spotkania ze starym przyjacielem z dzieciństwa, który pod koniec tego spotkania krzyczy, że dłużej nie da rady (Oni go obserwują), każe dziewczynie wypatrywać znaków (gasnące światło, płaczące dzieci) i strzela sobie w głowę. W tym momencie życie głównej bohaterki zmienia się diametralnie.

Nie będę tego dalej opowiadał (bo to pierwszy kwadrans był) bo warto się tym filmem zainteresować. I nie odbierajcie go dosłownie - to go zabije. Szczerze polecam.

A na koniec sekcji filmowej będzie o najgorszym filmie świata. Nie przesadzam. Freddy got fingered (bo taki tytuł nosi ów obraz) zdezorientował mnie zupełnie. Zrealizował to Tom Green, którego kojarzę tylko z małej roli w komedi Road Trip a słyszałem o nim tyle, że jego humor albo się lubi, albo nienawidzi. Szczera prawda. Freddy jest filmem absurdalnie głupim, nielogicznym, debilnym, bezsensownym, niesmacznym, żenującym, obciachowym, obrzydliwym i zupełnie nie wiem po co powstał. Jest tak zły, że nie mogłem się od niego oderwać. Obejrzałem do końca i muszę wam powiedzieć, że może dumnie nosić zaszczytne miano 'najgorszego filmu świata'. Ja nawet nie wiem czy mam go wam zarekomendować, czy odradzać z całych sił. Chyba raczej to drugie, bo nie chcę wysłuchiwać pretensji pod swoim adresem. Przyznam wam się natomiast w tajemnicy, że im dłużej ten film oglądałem, tym bardziej perwersyjną uciechę znajdowałem w tych obrazkach. Ale wam odradzam. Odradzam zdecydowanie. Nie róbcie tego. Chyba, że po kilkunastu piwach i trzech skrętach. Albo lepiej nie. Weźcie partnera i idźcie na spacer. Albo do teatru. Nie oglądajcie Freddy got fingered. Pod żadnym pozorem.

No i okazało się, że nadziabawszy w dwa dni 11 stron w Wordzie, opadłem z sił. Intelektualnych. Dlatego o książkach będzie następnym razem. Na tapetę wjedzie na pewno King, bo zaliczyłem Lśnienie, Stukostrachy i wyczekiwane Wilki z Calla, być może Harry Harrison (i tu będzie rozprawianie się z kolejnym młodzieńczym ideałem) oraz najprawdopodobniej pan Murakami Haruki. Ale to już kiedy indziej. Do poczytania.

Kija tam. Nie oprę się. Po drobnej rekultywacji szarych obszarów w mózgu napiszę o nowościach. Najpierw Stukostrachy. Pamiętam jak zdarzyło mi się sto lat temu obejrzeć film na podstawie tej książki. Zapamiętałem z niego cztery rzeczy - czadowe wynalazki, zielone światło, wypadające zęby i porażający bezsens. Do momentu zakupienia Tommyknockers, wydawało mi się, że książka będzie równie gówniana, no bo niby z jakiego powodu wstrzymywano się tak długo z jej Polską edycją? Niewierny Tomasz ze mnie jest. Upadłem ofiarą casusu Kinga - nieliczni potrafią ekranizować jego powieści i w zasadzie 90% filmów na motywach to kupa potworna. Tym razem było podobnie - film to dno a książka jest bardzo przyzwoitą pozycją w dorobku Kinga. I jeżeli miałbym ją opisać jednym zdaniem, to ciśnie mi się na usta cytat z książki Witolda Horwatha 'Święte wilki': czytać Stukostrachy to kak'by tigra jebat' - i smiszno, i straszno.

No i faktycznie, na jednej stronie człowieka mrozi a na następnej łzy się do oczu cisną. Ze śmiechu. Historia jest prosta - pisarka Bobbie Anderson idzie do lasu na spacer z psem i w drodze powrotnej potyka się o korzeń. Zaraz, zaraz - to nie korzeń, to jakiś metal. Puszka? Nieee... za duże. Cholera, a może ktoś tu zakopał samochód z trupem w środku? Jasne - w środku lasu, na zadupiu zupełnie jakby nie miał kupy pustyń do wyboru. I Bobbie zaczyna kopać. Na początku z ciekawości. A potem nie ma już wyjścia, bo coś z wnętrza zakopanego obiektu każe jej to robić. A to coś, to tytułowe Stukostrachy. Ring a bell? Lovecraft? Kolor z przestworzy? Ano.

King leci bez żenady po schematach wszechobecnych w naiwnej literaturze sf z lat '50 i '60 czyli olaboga, ratuj się kto może - kosmity atakują. Z tym, że u niego nie ma snopów gorąca i megajatki. U niego jest atak psychiczny i przekształcanie ludności pobliskiego miasteczka Haven. Dosłowne przekształcanie.

King cudnie opisuje zapyziałą, Amerykańską prowincję - właśnie tutaj mamy mnóstwo tych śmieszno-strasznych kawałków. King kapitalnie portretuje nawet mocno poboczne postaci. Nie ukrywam, że przy Stukostrachach chyba najbardziej mnie zazdrość żarła - jedno, dwa zdania i już wiemy kto zacz. To jest prawdziwa iskra Boża tak umieć złożyć wyrazy. A już prawdziwym majstersztykiem jest wredna siostra wspomnianej Bobbie. 99 pisarzy na 100 próbując ją opisać popadło by w karykaturalność. King robi to od niechcenia a my z dreszczem przebiegającym po plecach zdajemy sobie sprawę, że osobiście znamy takie osoby. Ale gdyby przyszło nam o nich opowiedzieć, no cóż... nie da się. A on potrafi.

W sumie bardzo udana rzecz i nie wiem dlaczego przyszło nam tak długo na Stukostrachy czekać. Kinga stany wyższe. I jeszcze kilka drobnych smaczków: jeden z bohaterów przejeżdża przez Derry i wydaje mu się, że na rogu ulicy widzi clowna z oczami niczym srebrne dolarówki. Inny zaś wspomina 'tego wariata z Bangor'. Główny bohater Jim Gardner spotyka się na brzegu morza z chłopcem o imieniu Jack. Małe rzeczy a cieszą a jest tego więcej. Trzeba tylko uważnie się przyglądać.

Lśnienie sobie odpuszczę, bo chyba każdy o tym słyszał albo już przeczytał, w związku z czym zakończę wyczekiwanym piątym tomem Mrocznej Wieży - rzecz będzie o Wilkach z Calla.

Od razu coś z gatunku dziwnych zbiegów okoliczności - w tej części ważną rolę odgrywa liczba 19. Jest niczym leitmotiv nieustannie przewijający się na kartach powieści. I teraz łatwa zagadka - co 19 może mieć ze mną wspólnego. Dla ułatwienia dodam, że urodziłem się w roku 1972 a moje drugie imię to Piotr. Rozwiązanie na dole w formie przypisu [1].

Sam wpadłem na to zupełnie przypadkowo, ot tak - z ciekawości sobie policzyłem. A jak po trzykrotnym sprawdzeniu okazało się, że się jednak nie pomyliłem, to wkręciło mnie w Wilki jeszcze bardziej. Pewnie wielu z wam wyda się to naiwne ale ja naprawdę poczułem się jak wirtualny członek ka-tet naszych bohaterów.

O czym są Wilki? Roland, Eddie, Jake i Sussannah podążają Ścieżką Promienia w kierunku Mrocznej Wieży. Na ich trasie leży tytułowe miasteczko Calla, które raz na pokolenie najeżdża horda Wilków. Wilki nie są okrutne. Jeżeli nie stawia się im oporu, nie zabijają. Zabierają tylko dzieci a i nawet nie wszystkie. Bo w Calla rodzą się głównie bliźnięta a Wilki biorą po jednym z pary. Po jakimś czasie porwane dzieci wracają pociągiem bez maszynisty (ale nie jest to brat bliźniak Blaine'a) do miasta. Odmienione. Przekształcone w pokury - dużych, łagodnych idiotów. Przeżywają jeszcze kilka lat po czym konają w strasznych męczarniach. To w sumie mała cena i dlatego gdy dnia pewnego miejscowy robot Andy oznajmia, że Wilki przyjadą ponownie za 30 dni, miejscowi nie są specjalnie wzburzeni. Gdy Andy oznajmia, że do Calla zbliżają się rewolwerowcy - rodzi się nadzieja.

Coś brzęczy? Dziwne gdyby nie brzęczało - Siedmiu samurajów, Siedmiu wspaniałych i kilka innych westernów. Ale u Kinga nic nie jest proste - nie wszyscy w Calla mają dzieci, niektórym urodziły się jedynaki, jeszcze inni mają tylko jedno dziecko gdyż drugie z pary zmarło. Po co więc prosić bandę gunmenów o pomoc? Niech Wilki przyjeżdżają i robią swoje. Jak się zaczniemy stawiać, to zabiorą wszystkie dzieci, nas wytłuką i świat o Calla zapomnie. Roland, paradoksalnie, będzie musiał się zdrowo namęczyć żeby przekonać ranczerów coby poprosili go jednak o pomoc.

Ale historia obrony Calla przed bandą Wilków to jedynie szkielet powieści. Znowu będą się przeplatać ze sobą światy Mrocznej Wieży i nasz. Okaże się, że to właśnie w naszym świecie znajduje się pewien obiekt, który jest bardzo ważny dla wszystkich światów kręcących się na osi, w której centrum stoi Wieża. Dowiemy się kilku nowych rzeczy o Karmazynowym Królu, o Niszczycielach, spotkamy się ze starym znajomym - księdzem Callahanem (Miasteczko Salem), który mieszka w Calla. Poznamy również jego historię po tym jak Barlow napoił go swoją nieczystą krwią. King opowie nam o tym, co stało się z najlepszymi przyjaciółmi Rolanda - Allanem i Cuthbertem. Zresztą - co ja tu będę się w wyliczankę zabawiał. Dowiemy się całej kupy ciekawych rzeczy, bo mnogo w piątym tomie wątków a ja nie chcę psuć zabawy a jedynie zachęcić. Ale jednego kawałka sobie nie odmówię - prawdopodobnie w następnym tomie Callahan spotka się z pewnym pisarzem, który w naszym świecie dokładnie opisał historię jego pobytu w Salem. Zapowiada się ciekawie.

Czy polecam? Jasne, że tak aczkolwiek z jednym zastrzeżeniem. O ile w poprzednich tomach znajomość reszty książek Kinga była opcjonalna, o tyle wydaje mi się, że już czytanie Wilków bez niej odbiera połowę frajdy. A poza tym niektóre rzeczy trudniej jest zrozumieć (nie jest to oczywiście niemożliwe). Solidna rzecz zamykająca, moim zdaniem, usta krytykantom mówiącym o kryzysie pisarskim autora. Ma tylko jedną wadę - 750 stron wciągnąłem w 3 dni. To boli bo na Pieśń Suzannah przyjdzie trochę poczekać. A na dodatek kończy się cliffhangerem. Zgadza się, boli w dwójnasób. Zresztą tych, którzy przeczytali poprzednie części namawiać chyba nie trzeba? A ci, którzy jeszcze z Mroczną Wieżą nie mieli przyjemności zachęcam do lektury. Chociaż wy może lepiej poczekajcie aż pokaże się ostatni, siódmy tom i dopiero wtedy sobie to wciągnijcie bez przerw? Zresztą - co kto lubi.

Tym razem kończę bo już po północy a jutro (dzisiaj) ciężki dzień się kroi. Do poczytania.

[1] Zsumujcie sobie liczby składające się na mój rok urodzenia: 1+9+7+2=19. A teraz policzcie ile liter liczy moje pełne imię i nazwisko: Radosław Piotr Teklak.


Wróć do głównej