29-06

Ech, zachwaściło mi się poletko. Przepraszam za ponad dwutygodniową absencję no ale sami wiecie. Długi weekend był. No a po weekendzie 3 dni dochodziłem do siebie. No i zrobił się czwartek znienacka. A nawet niedziela. Wziąwszy dupę w troki, postanowiłem że coś nakibordzę, bo dwa tygodnie z okładem bez wylewania myśli na metaforyczny papier to trochę za długo.

Tym razem również bez dykteryjki. Co prawda długi weekend obfitował w sytuacje, które aż się proszą o opowiedzenie ale po pierwsze ich uczestnicy jeszcze żyją i mogliby się poczuć nieswojo gdybym zaczął sadzić po oczach nazwiskami. No a po drugie podobno czytuje mnie młodzież. A ja daleki od mieszania w młodych umysłach jestem. Oraz od deprawacji, bo sytuacje albo obfitowały w momenty krwawe i gwłatowne albo musiałbym nadużywać wyrazów. Chociaż nie, będzie krótka krotochwilna przypowieść. O ludziach, którzy chcą restytuować najwidoczniej pewien urząd przy Mysiej w Warszawie. Gniew ludu zmiótł ów twór z powierzchni Matki Ziemi ale resentymenty w pewnych kręgach są zbyt silne. Dobra - do rzeczy.

Otóż wyczytałem dzisiaj, że skompromitowana do imentu Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji postanowiła dobrać się do tyłka producentom programu Rower Błażeja. Zaczęło się od listu oburzonego widza, który opublikowała Rzepa. Jakiś sympatyczny pan ubolewał w nim nad faktem, że w owym programie brzydcy, zboczeni, młodociani prowadzący poruszyli tematy tak parszywe, jak homoseksualizm, biseksualizm i antykoncepcja. Nadmienię od razu, że rzeczonego programu nie oglądałem gdyż po pierwsze wyrosłem a po drugie w porze emisji zarabiam na kieliszek chleba, także sprawę znam jeno z listu owego pana.

Prowadzący najpierw zapytali się widzów o to, ilu z nich miało kontakty biseksualne. Normalnie Sodoma i Gomora. W publicznym telewizorze o dupie gadać. Lecz to jedynie wstęp był i przygrywka do dalszych bezeceństw. Kolejne pytanie wprawiło telewidza w stupor straszliwy gdyż z ekranu padły słowa: jak wolicie się zabezpieczać? Pigułką czy prezerwatywą? Pan się oburzył a młodzież odrzekła: i to i to. Pigułka zabezpiecza przed niechcianą ciążą a gumka dodatkowo chroni przed złapaniem choroby niemiłej.

Ja w tej sytuacji stwierdzam: walka z wczesną inicjacją wśród młodzieży jest walką z wiatrakami, i jako taka jest z góry skazana na porażkę. Takie czasy. A skoro nie da się przekonać młodych, że współżycie z kim popadnie to średnio mądry pomysł na życie, to można przynajmniej propagować działania profilaktyczne. Jak choćby rzeczona prezerwatywa i szatanowska pigułka.

Co w tej sytuacji robi prężne ciało, jakim jest KRRiT? Ano zapowiada monitoring programu. Żeby to nie było tak straszne, to ja bym ze śmiechu umarł. Widocznie znacznie lepiej jest milczeć na temat przeklętej gumy. Nie chce mi się pisać o 15-sto letnich dziewczynach zachodzących w ciążę, o nielegalnych skrobankach i o HIV. Bo po co? Wszyscy o tym wiedzą ale niektórym wydaje się, że lepiej sobie po kołtuńsku pomilczeć. Ech, co za kraj.

Koniec smęcenia. Teraz będzie o książkach. Zacznę od autora, o którym wam już wspominałem. Mianowicie w niedzielę/poniedziałek łyknąłem Pokój Trappa autorstwa Briana Callisona. I wiecie co wam powiem - to nie był do końca szczęśliwy pomysł. Bo podczas lektury okazało się, że wspomnienia o tej książce miałem dobre. Niestety, ponowna lektura każe mi je nieco zweryfikować. Niby kawałki składające się na fabułę są podobne do tych, które mieliśmy w Wojnie Trappa. Tytułowy odpad społeczny przeżył wojnę i kapitanuje na statku (taaa... statek brzmi dumnie) i zajmuje się przemytem. Szmugluje śniadolicych dżentelmenów na teren Zjednoczonego Królestwa i czerpie z tego przyzwoity profit. Bo Pieniądz nie przestał być Bogiem Trappa - zrobi dla niego wszystko. Pewnego dnia Arabski kontrahent składa mu propozycję nie do odrzucenia (popartą kilkoma trupami) - Trapp ma objąć dowództwo na nowym statku, dowieźć cargo do wybrzeża Afryki po czym, w drodze powrotnej, ma statek zatopić. Towar dostarczony, kasa z ubezpieczalni wzięta, wszyscy zadowoleni.

Oczywiście znamy Trappa i wiemy, że zechce wyciąć numer. I wycina. Sprzedaje ten ładunek komuś innemu w związku z czym wyładunek odbędzie się w zupełnie innym miejscu. Jak dodam do tego pewnego biznesmena z Hongkongu, który też ma na owe szpadle i spychacze (bo podobno to ma być załadowane na statek) ochotę, sytuacja nam się trochę skomplikuje. A Trapp i tak wie swoje - nieważne komu dostarczę, ważne żeby zapłacił.

Mamy Trappa, mamy Gorbalsa Wulliego (który odkryje w sobie tygrysa), mamy 'pieprzonego łoficerka', mamy grę służb specjalnych, ciemne interesy i politykę międzynarodową. Ale całość nie gra zupełnie. Powód banalny - Callison niemal całkowicie wyprał fabułę z elementu, który stanowił o sile Wojny Trappa. A mianowicie z humoru. Pokój jest na tle Wojny nudny potwornie. Owszem, uśmiechnąłem się kilka razy ale to nie było to.

Rekapitulując - to jest w dalszym ciągu przyzwoite czytadło, akcja zmienia się jak w kalejdoskopie, dużo się dzieje i pod tym względem nie mam jakby za dużo książce do zarzucenia. Ot, rzecz w sam raz do pociągu. Ale brak, a właściwie poważny niedostatek specyficznego humoru Callisona obniża ocenę o dobre kilka oczek. Satysfakcja umiarkowana.

A teraz przejdziemy do dania specjalnego. Ale zanim zacznę rozpływać się w zachwytach nad kolejną książką, słów kilka o Autorze a właściwie o jego wcześniejszych dokonaniach. Będzie dygresyjnie.

Będąc młodym studentem na placówce, udałem się byłem dnia pewnego pięknego na konwent fantastyczny. Rzecz miała miejsce w kinie Grunwald i była to przedłużona wersji nieodżałowanej Soboty z fantastyką - imprezy cyklicznej animowanej przez Kołodziejczaka i Sobotę (jeżeli pamięć mnie nie zawodzi). I ja tak co miesiąc się wybierałem, wybierałem i wybrać nie mogłem. Aż dnia pewnego stwierdziłem: dość już tego gnuśnienia w zaroślach. Nabyłem akredytację w świętej pamięci księgarni U Izy i dałem się ponieść nogom do kina (daleko nie miałem - z mojego akademika był rzut beretem).

Konwent upływał miło aż do momentu gdy spotkałem dawno niewidzianego kolegę - niejakiego Gregora. Wtedy zaczęło być jeszcze milej. Po wychyleniu kilku piw postanowiliśmy wziąć udział w licznych konkursach, które polegały na tym, że brało się kartkę z pytaniami, wpisywało odpowiedzi, kartkę wrzucało do urny i czekało się na wyniki. Szarpnęliśmy mitologię, Lovecrafta, Dicka i bodajże Lema. Ponieważ umysły mieliśmy nieco zmącone, nie wierzyliśmy w powodzenie tej misji. Minęła sobota. W niedzielę konwent zaczęliśmy od wypicia piwa i spotkania z Sapkowskim (który po tym konwencie ma me uwielbienie po wsze czasy). Następnie posnuliśmy się po terenie, zahaczyliśmy o spotkanie z Terrym Pratchettem (który po tym konwencie ma me uwielbienie po wsze czasy) aż wreszcie, zupełnym przypadkiem wylądowaliśmy na konkursie na multifana.

W wyniku zupełnie niepojętego dla mnie farta, przebrnąłem przez rundę kwalifikacyjną i załapałem się do rozgrywki finałowej, co przy promilach krążących w żyłach mych było tak samo prawdopodobne i wykonalne, jak biały protestant dotykający Czarnego Kamienia w Kaabie. Finał był bardzo wesoły gdyż padały proste pytania. Odpowiadałem na nie zupełnie bezwiednie i kosiłem nagrodę za nagrodą. Bo za każdą dobrą odpowiedź dostawało się książkę. Szczęście oczywiście nie mogło trwać długo no bo ile metrów w Wielkiej Pardubickiej przebiegnie stara chabeta? 200 to góra a potem wypierniczy się na pysk na pierwszej przeszkodzie. Co też, metaforycznie rzecz ujmując, uczyniłem. Z właściwym sobie wdziękiem, wypada dodać, gdyż Waszego Grafomana Ulubionego schodzącego po schodach ze sceny, żegnały okrzyki i brawa. W sumie za takiego folklora, jakiego wykonałem zasłużyłem na nie.

Zabawa dobiegła końca, multifana wyłoniono i zaczęto ujawniać wyniki tych karteczkowych konkursów. Wystawcież sobie moją i Gregora konfuzję gdy okazało się, że wygraliśmy konkurs z mitologii (pomimo tego, że na pytanie o jakiegoś egipskiego boga odpowiedzieliśmy Kwaśniewski). Krokiem doświadczonych matrosów udaliśmy się na scenę po książki a tłum widząc mnie ponownie zaczął sarkać. Ledwo usiadłem na krzesełku, znowu usłyszałem swoje nazwisko. To było Archiwum X. Poczłapałem znowu w kierunku sceny, Kołodziejczak Tomasz wręczył mi 4 książki a oko me bezbłędnie wyłowiło między nimi czerwoną okładkę. Drugi z wygrywających (bo zawsze wygrywało dwóch) miał też na nią chętkę ale spojrzałem mu wymownie w twarz, wręczyłem pozostałe trzy i rzekłem: młody, ja biorę tą, ty te trzy - uczciwa wymiana? Co miał powiedzieć skoro był młodszy na oko o 10 lat i ważył tyle co moja noga.

Poczłapałem ponownie w kierunku krzesełka i zacząłem się cieszyć jak dziecko z łupów. W tym samym czasie Tomek Kołodziejczak stwierdził, że wszyscy zostali nagrodzeni a książek zostało jeszcze pół wagonu. No i zaczął z wielkiej sterty wyciągać kolejne pozycje a sierotka losowała numer akredytacji. W pewnym momencie mój mózg otępiony alkoholem i euforią zapercepował magiczne słowa: akredytacja 139. Ze słowami 'kurwa, to znowu ja' poczłapałem w kierunku sceny, czując się jak prom, który ma rejs wahadłowy.

Tłum patrzył na mnie z niedowierzaniem, ci z pierwszych rzędów wstawali, żeby wstawić mi bańki a ja, z miną Dzieciątka Jezus wyrzęziłem: Tomek, powiedz im, że nie jesteśmy w zmowie. Wziąłem dzieła wszystkie Sapkowskiego (bo akurat wtedy to losowano) i poczłapałem po raz ostatni w kierunku krzesełka. Odprowadzały mnie nienawistne spojrzenia i nieprzychylne komentarze. Ale jak ja się miałem nimi przejmować skoro byłem gwiazdą wieczoru?

Pewnie tradycyjnie zadajecie sobie pytanie: o czym ten grubas bredzi? Otóż książką w czerwonej okładce był 'Diamentowy wiek' Neala Stephensona. Sporo o niej słyszałem superlatyw ale nic nie mogło mnie przygotować na szok, jakiego doznałem w trakcie i po lekturze. Nie zająknę się ani słowem na temat fabuły i powiem tylko, że od Diamentowego wieku Stephenson jest w pierwszej dziesiątce moich ulubionych twórców i od momentu gdy przeczytałem ową pozycję, każdą rzecz Stephensona kupuję w ciemno (jeżeli tylko finans pozwala). Dla mnie Diamentowy wiek to w tej chwili kanon i wracam do niego średnio raz na rok.

O Zodiacu już wam kiedyś pisałem - zapraszam do wcześniejszych kawałków. W Polsce wydano również Zamieć, którą czytałoby się lepiej gdyby wydawca zdecydowałby się na redakcję tekstu. Bo książka jest świetna ale Polska wersja językowa trzeszczy miejscami w szwach.

No i dwa tygodnie temu wyszabrowałem od dobrej koleżanki Mru Cryptonomicon. Rzecz poraża objętością - 700 stron w formacie prawie A4. Ale wierzcie mi - czyta się to błyskawicznie i z maksymalną przyjemnością. Stephenson z kuglarską zręcznością i z nieznośną oraz nieosiągalną dla Waszego Ulubionego Grafomana lekkością, ciągnie równolegle kilka rozbudowanych wątków, z których każdy wystarczyłby na solidną książkę - bo tak właściwie to mamy w Cryptonomiconie dwie książki splecione ze sobą w jedną. W pierwszej Stephenson pisze o II Wojnie Światowej, w drugiej o współczesnym świecie biznesu nowoczesnych technologii, swobodnie przy tym przeskakując z jednej do drugiej i splatając ze sobą losy bohaterów, które dzieli 60 lat historii.

Próba streszczania Cryptonomiconu wydaje mi się zbyt karkołomna i ponad moje siły ale rzucę kilka haseł. Alianci złamali Enigmę i Japońskie kody. Od tego czasu państwa Osi biorą w dupę strasznie ale to wszyscy znamy z historii najnowszej. Stephenson pokazuje nam w mistrzowski sposób kulisy tych zajść z punktu widzenia zarówno aliantów, jak i państw Osi. Mamy wszystko - łamanie kodów, brawurowe rajdy komandosów na tyły wroga, działania pozorujące, maskujące i zmylające, wielkie bitwy znane z historii, moją ulubioną wojnę na Pacyfiku, Japońskie złoto, Niemieckie złoto i pierwszy komputer. Wybaczcie, że trywializuję ale to się naprawdę ciężko opowiada.

Druga grupa wątków związana jest z budową Krypty - wielkiej hurtowni danych, i dzieje się obecnie. Dwaj główni bohaterowie postanawiają doprowadzić inwestycję do końca a w międzyczasie przyjdzie zmierzyć się im z wrogiem jawnym i tajnym, wmieszać się w serię dziwnych zdarzeń i wpaść na trop wspomnianego, ukrytego złota. Dobra - przeczytałem to, co napłodziłem i poddaję się - nie wiem jak pisać o Cryptonomiconie żeby nie zabełkotać się na śmierć. W związku z tym pozostaje mi tylko zaprosić do lektury i samemu zweryfikować moje bełkotliwe głosy zachwytu.

Ale od razu ostrzeżenie - powieść jest gęsto natkana informacjami z wielu odległych od siebie dziedzin i jako taka wymaga od czytelnika pewnego zasobu wiedzy. Jeżeli ktoś ma wstręt do matematyki, to wielkie fragmenty traktujące o kryptografii, metodach łamania i tworzenia szyfrów wypełnione wzorami matematycznymi i wykresami, będą dla niego tylko niezrozumiałym ciągiem znaków. Z kolei wątki traktujące o tworzeniu pierwszego komputera, o internecie, phreakingu van Ecka czy PGP mogą uśpić człowieka nie mającego zbyt wiele wspólnego z najogólniej rzecz biorąc komputerami i fizyką. Fragmenty dotyczące II Wojny Światowej czyta się z kolei dużo lepiej gdy wie się kto to był Yamamoto, Mac Arthur, co zaszło pod Midway i pod Leyte i gdy kojarzy się takie miejsca jak Iwo Jima, Corregidor czy Guadalcanal oraz słyszało się o Lisie Pustyni i Wilczych Stadach. Pomniejszych 'rodzynków' nawet nie będę wymieniał ale wspomnę tylko, że dla zrozumienia pewnych fragmentów powieści przyda się ponadnormatywna znajomość mitologii greckiej. Podstawowa też wystarczy ale osobie kojarzącej mitologię lepiej, dany kawałek dostarczy podczas lektury nieporównanie więcej przyjemności.

Dobra - dość straszenia i do lektury odmaszerować. Po raz kolejny Stephenson nie zawiódł.


Wróć do głównej