Ostatni tydzień sponsorowały obrazki
Fajny film wczoraj widziałem... I momenty były. Zasadniczo najlepsza była blondyna z dużymi niebieskimi oczami. Poważnie mówię. Obejrzałem sobie albowiem najnowszy film panów Treya Parkera i Matta Stone'a, znanych przede wszystkim z kultowego w niektórych kręgach South Parku. Team America: World Police jest podobnie zakręcony. Mamy więc tytułową grupę superbohaterów, których głównym zadaniem jest walka z międzynarodowym terroryzmem. W scenie otwierającej możemy podziwiać ich na gościnnych występach w Paryżu. Zaczyna się niewinnie: ej, faceci w szlafrokach, rzućcie broń masowej zagłady, a kończy zniszczeniem Wieży Eiffle'a, Łuku Triumfalnego i Luwru. Podczas akcji ginie niestety jeden z członków Teamu. Jako uzupełnienie trafia do ekipy młody, zabójczo przystojny aktor, który jest tak dobry, że bez problemu odegra rolę Arabskiego terrorysty. I zaczyna się jazda.
Swego czasu nałogowo pożerałem SP więc doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, co mogę dostać. I dokładnie to, czego się spodziewałem, dostałem. Wulgarny humor, mądrości życiowe z chujem, cipą i dupą w roli głównej, ośmieszanie gwiazd Hollywood, samotny Kim Dzong Il, robienie laski i seks analny, strugi krwi i rzygowin, totalne olanie zaleceń i wymogów poprawności politycznej oraz wykpienie wszystkich schematów znanych z filmów sensacyjnych. Pomijając scenę wymiotowania, która była wyjątkowo obleśna, cała reszta mi się podobała. Podobnie jak w SP tak i tutaj Parker i Stone się nie szczypią i jadą równo i bezkompromisowo. Dlatego recenzenci będą, moim zdaniem, mieli ułatwione zadanie i będą mogli opędzić się takim zdaniem (już widzę tekst z GW): jeżeli komuś odpowiada wulgarny humor gastryczno-analny, na dodatek nie najwyższych lotów, rodem z najobrzydliwszych odcinków SP, na Team America będzie bawił się doskonale. Ja osobiście bardziej wolę finezyjne żarty Woody'ego Allena. Koniec cytatu. No dobra, może Felis albo Mossakowski użyją innych słów ale wymowa będzie według mnie dokładnie taka. A ja, jako prosty człowiek, bawiłem się świetnie. Aha, żeby nie było - Team America to film, w którym wszystkie role grają marionetki dzięki czemu aktorsko jest nienaganny ale nie wszystkim musi to pasować. Czujcie się zachęceni i ostrzeżeni. Jedna z lepszych komedii roku 2004 ale tylko dla ludzi obdarzonych mocno specyficznym poczuciem humoru.
House of Flying Daggers to bodajże Chińska produkcja, która powinna spodobać się wszystkim, którzy bawili się przednio na Przyczajonym Tygrysie albo Hero. Plastycznie wysmakowana banalna historia o miłości, spisku i zdradzie. Z tym, że mielizny scenariuszowe nie są tu najważniejsze, bo w trakcie seansu akurat o nich się nie myśli. A nawet jak ktoś nie może wyłączyć krytycyzmu, to wystarczy założyć sobie, że to taka baśń dla dorosłych i powinno pomóc. Cudowna kolrystyka, piękne sceny walk (pod warunkiem, że nie przeszkadza wam latanie w powietrzu podczas pojedynków), klimatyczna muzyka, bajeczne scenerie i prosta jak cep historia. Na Przyczajonym się męczyłem, na Hero dałem się ponieść konwencji i zabawa była przednia, na Sztyletach wyłączyłem myślenie i bawiłem się jeszcze lepiej. Prawdziwa uczta dla oka z antycznie tragicznym końcem. Moim zdaniem warto, bo to jest po prostu przepiękne wizualnie. Zwłaszcza walka w lesie w tonacji zielonej i finał w śniegu. To jest to, dla czego wymyślono kino.
Nieco starszy film Anakondy - Łowy na krwawą orchideę obejrzałem tylko dlatego, że nie miałem siły na nic innego. Nożesz kurwa, co za łajno. Kto daje kasę na takie filmy? Kto to ogląda (oprócz nałogowców podobnych do mnie)? Dlaczego nie odbywają się publiczne egzekucje scenarzystów piszących takie śmiecie? Sami wiecie, że lubię złe filmy. Ale ten był taki zły, że aż mną zatrzęsło po seansie. Nie będę tego czegoś streszczał, bo szkoda miejsca. Ale ostrzegam wszystkich przed powtórzeniem mojego błędu. Chociaż jest to jeden z tych niedobrych filmów, które mają jeden błyszczący punkt: tutaj są to cholernie duże anakondy, które wpierniczają bohaterów tego filmiszcza w tempie ekspresowym. Reszta jest milczeniem.
Cube Zero - film pechowiec, bo czytałem wypowiedzi ludzi, którzy jeszcze go nie widzieli a już postawili na nim krzyżyk. Czy słusznie? Po kolei. Cube pewnie kojarzą wszyscy, nawet ci, którzy nie mieli okazji go zobaczyć (są tacy?). Mnóstwo atramentu wylano glanując go albo wynosząc pod niebiosa. Prosta chociaż niepokojąca, fatalnie zagrana (aktorzy byli chyba naturszczykami) historia o grupie przypadkowych osób uwięzionych w psychodelicznym, najeżonym pułapkami sześcianie. Dużo pytań, zero wyjaśnień - to musiało zdenerwować sporą część widowni. A już końcówka dobiła pewnie tych niedobitków, którym nie przeszkadzały niedopowiedzenia (wot, eufemizm). A mi się podobało. Potem miał miejsce Cube 2: Hypercube. Niby ciężko powiedzieć coś nowego o Sześcianie ale ktoś wpadł na pomysł żeby dołożyć czwarty wymiar czyli czas i historia się trochę zakręciła. Niestety, za ładnymi obrazkami nie poszedł sensowny scenariusz i dwójka okazała się niewypałem. Podejrzewam, że praktycznie wszystkich zdetonowała przede wszystkim zjechana maksymalnie końcówka. Dlatego do Cube 0 podchodziłem z pewną nieufnością. A tu niespodzianka, oczekiwałem łajna a dostałem niekoniecznie logiczną ale całkiem sympatyczną historię tłumaczącą w końcu o co w Kostce chodzi. Dowiadujemy się w końcu kto to zbudował, kto i dlaczego wrzuca do niego ludzi i co dzieje się z tymi, którym udaje się znaleźć wyjście.
Siłą rzeczy nie mogę napisać nic więcej o treści, bo popsułbym seans tym nielicznym, którzy zdecydują się to obejrzeć. Ale mogę dać wskazówki, które pozwolą wam się zorientować czy poświęcić półtorej godziny przed ekranem czy może niekoniecznie. Cube 0 nie jest żadnym arcydziełem, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Ot, historia jakich wiele, która spodoba się zapewne tylko tym, którzy dobrze się bawili na Cube. Po drugie, pewnie i tak połowa fanów 'jedynki' krzyknie, że 0 to profanacja, nieporozumienie, odcinanie kuponów i łopatologiczne tłumaczenie czegoś, czego wcale nie trzeba tłumaczyć. I pewnie będą mieli rację. Aktorsko też to nie błyszczy chociaż jest jedna udana postać, nieco przerysowana ale przyzwoicie zagrana. Wszystkie sceny rozgrywające się w Sześcianie to właściwie powtórka tego, co widzieliśmy w jedynce chociaż tym razem kluczem są nie cyfry a litery. Nawet bohaterowie są podobni. Czyli zasadniczo niewiele jest powodów dla których warto oglądać Cube 0. Kurde, nie mam pojęcia dlaczego właściwie mi się to spodobało. Więc może napiszę bezpiecznie: jak ktoś się na to skusi, to na własną odpowiedzialność.
Natomiast przy następnym filmie nie będę miał żadnych wątpliwości. Undead to prawdziwa perełka dla miłośników historii o żywych trupach. Wyjątkowo niskonakładowy film z Australii, którego pewnie i tak nigdzie nie znajdziecie. Z nieba spadają jakieś meteoryty po czym martwi ożywają. I zaczyna się półtoragodzinna jatka. Jest niby jakiś tam scenariusz i tragedia życiowa jednego z głównych bohaterów (wyjątkowo charyzmatyczny, dwumetrowy farmer, obwieszony bronią niczym choinka ozdobami) ale głównie chodzi o masakrę. Dlatego też jest to bardzo dobry film na piątkowy wieczór po wyjątkowo chujowym tygodniu. Paczka krakersów, dwa browary i półtorej godziny krwawej rzeźni. Tylko i wyłącznie dla fanów podgatunku. Reszta będzie zniesmaczona, bo dosłowności tu ocean. Są też elementy żartobliwe ale to chyba już element konieczny gore'owych jatek.
Egzorcysta: The Beginning - całkiem udany prequel, który zbiera bardzo złe recenzje. No cóż, taki już dziwny jestem, że mam w poprzek, ale o tym już dawno wiecie. No właśnie - krytyka jedzie po nim jak po burej suce a mi się podobał. A dlaczego krytcy jadą? To proste - Egzorcysta wszedł do klasyki gatunku i nawet tym recenzentom, którzy horroru nie cierpią głupio napisać, że im się nie podobało. No bo przecież Friedkin reżyserował, obsada zabójcza (Von Sydow, Burstyn, Blair), sceny, które przeszły do klasyki kina (wymiotowanie zupą z groszku zielonego czy masturbacja krucyfiksem). Taki, wicie rozumicie, horror, który gdyby nie bezsensowny wątek opętania, mógłby nawet zastukać do królestwa mainstreamu (podobnie pechową przynależność gatunkową ma Dziecko Rosemary czy Harry Angel). Tak, tak - horrory recenzować łatwo. Jest z dziesięć dobrych a cała reszta to gówno, które śmiało można wrzucić do jednego worka, opatrzonego metką: gówno.
Denerwuje mnie to. Denerwuje mnie również to, że większość idzie na łatwiznę i kolejne horrory wali do wspomnianego worka. Egzorcysta: Początek (będę go sobie nazywał prequelem) ma dodatkowo pecha mieć tak znamienitego poprzednika. Dlatego wszyscy mają używanie. Bo łatwo jest napisać, że prequel nie sięga do pięt pierwowzorowi zwłaszcza gdy ów pierwowzór ma ustaloną, wysoką pozycję na rynku. I na dodatek prequel dostał dwie nominacje do Malin więc na pewno jest fatalny. I na dodatek wytwórnia, już po nakręceniu całego filmu, zwolniła pierwszego reżysera Paula Schradera. Bo on zrobił film psychologiczny a wszyscy chcieli jatki. Którą to jatkę dał drugi reżyser - Renny Harlin, kręcąc od początku prawie 90% filmu. Dziwnym nie jest, że prequel musi być chujowy skoro jest to szatański festiwal gore zamiast psychologicznego gmyrania palcem w odbycie.
Jak się to wie, to łatwiej zrozumieć ten stadny atak. Po prostu ludzie pragną horrorów psychologicznych a dostają urzynanie czerepów tępą łopatą. Skandal po prostu. A według mnie prequel to całkiem przyzwoity film, w którym nawet niezadowalająca widza końcówka ma swoje uzasadnienie (chociaż egzorcyzmowanie opętanej osoby wygląda tutaj bardziej jak pojedynek na pięści niż starcie wiary i woli z demonem).
Prequel opowiada o pierwszym spotkaniu ojca Merrina z demonem Pazuzu. Co prawda Merrin, który podczas wojny przeszedł kryzys wiary, nie jest już duchownym a archeologiem. We wschodniej Afryce odkopano chrześcijańską świątynię która, jak się okazuje, została założona kilkaset lat przed oficjalną 'premierą' chrześcijaństwa w tamtych rejonach. Do Merrina zgłasza się przedstawiciel bogatego kolekcjonera antyków z prośbą o znalezienie na tych wykopaliskach pewnego obiektu, posągu demona, który ów kolekcjoner bardzo chce mieć. Merrin jedzie na miejsce i zaczyna się ta straszniejsza część filmu. Bo prequel może porządnie nastraszyć. Są sceny niedopowiedziane ale stanowią mniejszość. Realizatorzy, o czym już pisałem, poszli w dosłowność, która wiele już filmów zabiła ale tym razem, o dziwo, mnie to nie drażniło. No, może oprócz zdeformowanej twarzy osoby opętanej przez demona, bo to zaczyna być już drażniącą manierą. Dużo tu brutalnych obrazów, że wymienię choćby rozszarpanie małego chłopca przez stado hien. Wyjątkowo parszywie to wyglądało. Być może przyłączyłbym się do zgodnego chóru flekujących gdyby nie dwie rzeczy ratujące prequel. Pierwsza to klimat a druga to Stellan Skarsgard grający Merrina. Skarsgard zagrał dobrze a klimat jest mroczny, gangreniczny i przytłaczający czyli taki, jaki być powinien. Uzyskano to prostymi środkami, które okazały się być w tym przypadku środkami najlepszymi. Pomijając wspomnianą końcówkę, która bardziej przypomina bójkę niż egzorcyzmy, film przytłacza widza ekstremalnymi obrazami i ciężką atmosferą. I o to chodzi w horrorze. Jasne, lubię i horrory psychologiczne. Ale w dniu seansu miałem ochotę i nastrój na gore i dołujący klimat - dostałem to, co chciałem i dlatego prequel do mnie trafił. Być może w inny dzień, znurałbym go straszliwie. Dlatego nie zgadzam się z negatywnymi recenzjami i prequela polecam. Poza tym Skorupko Iza jest fajna, chociaż gra straszliwie.
Nie polecam natomiast trzeciej części Blade. Jestem wielkim fanem jedynki, która pomimo prostej jak cep fabuły, była bardzo dobrym i nieźle zagranym, dynamicznym filmem akcji. Snipes wpadał w sam środek bandy wampirów i spuszczał im łomot przy pomocy pięści, buta, srebrnych kołków i shotguna. Bez zbędnego gadania demolował kolejne zgromadzenia krwiopijców, wszystko w oszołamiającym tempie do wtóru ostrej muzyki. Prosta, bezpretensjonalna historia, która sprawiła mi mnóstwo satysfakcji i zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy pisali i mówili, że film jest nudny. Jeżeli półtorej godziny szybkiego kina akcji jest nudne, to mamy najwidoczniej inne definicje nudy. No, chyba że kogoś ogólnie nudzi to, że w filmie przez cały czas chodzi o to samo, to znaczy o naparzanie wampirów. Po co w takim razie siadać przed ekranem? Dwójka wchodziła ze stygmatem sequela dobrej części pierwszej. Posnułem się na to do kina z bratem i po dwóch godzinach obaj wyszliśmy zachwyceni. Jeszcze więcej kopania, strzelania i ogólnego rozpiździelu w jeszcze szybszym tempie. Po wyłączeniu mózgu była to znakomita rozrywka. No i na dodatek grał tam Ron Perlman więc frajdę miałem podwójną.
Blade: Trinity czyli na nasze Blade: Mroczna Trójca (dalibóg nie wiem dlaczego mroczna - zabawna raczej) to wielka wywrotka łajna. Po pierwsze w historii o łowcy wampirów nie powinno się upychać kina familijnego. Po drugie Blade nie powinien się silić na humor, bo to nie ten typ bohatera. Po trzecie, Blade potrzebuje innych niż Whistler pomocników tak, jak człowiek pogryzienia przez bulteriera. Po czwarte... Może po kolei. Niedobre wampiry knują spisek, w wyniku którego Daywalker (Blade znaczy się) najpierw ubija człowieka (myśli, że to wampir) a potem daje się sfilmować. Ludzkość dowiaduje się o jego istnieniu, gwałtu-rety, co to będzie. Ano będzie to, że kryjówkę Blade'a i Whistlera napadnie grupa specjalna policji w wyniku czego Whistler, na podobieństwo Ordona, patetycznie wysadza swą redutę a Blade trafia w tiurmu. I już mają go popsuć poplecznicy wampirów gdy ściana wpada do środka a za nią do tego środka wpada dzielny łowca wampirów numer dwa czyli Hannibal King. Otóż, wystawcież sobie, w mieście, oprócz Blade'a, działa grupa Nightstalkers - młodzi ludzie, wychowani na komiksach i filmach z Bondem, którzy przy pomocy wymyślnych gadżetów, pacyfikują wampirze plemię. Geneza owego bractwa staje się bardziej zrozumiała gdy okaże się, że jedną z pacyfikatorek jest Abigail - córka Whistlera. Kurde, czytam to co napisałem i rozpacz mnie ogarnia na myśl, jaki ten film był durny. Głównie zaś chodzi o to, że wampiry wykopały spod Irackiego piachu Draculę, który jest mianowicie pierwszym wampirem, ojcem wszystkich krwiopijców i chcą przy jego pomocy coś zrobić ale nie pamiętam już co. Tak więc w finale Blade będzie ładował w usto bolesne oberszefa, którego uda mu się pokonać z drobną pomocą świeżych przyjaciół. Dobra - dosyć już o scenariuszu. Dlaczego Trójca jest niedobra? Po pierwsze dowcipne teksty są fajne w Przyjaciołach albo w Świecie według Bundych a nie w mrocznym z założenia horrorze. Niestety - Hannibal King nie może się powstrzymać w wyniku czego mamy momentami sitcom (odtwarzający go Ryan Reynolds był gwiazdą serialu Oni, ona i pizzeria więc nie dziwi jego humorystyczne zacięcie) co nie robi dobrze widzowi. Blade w tej części nie dość, że ubiera się jak kochający inaczej, to jeszcze zachowuje się jak cipa - jakoś tak stracił swój ząb i nie sprawia już wrażenia twardziela. Nightstalkers to grupa wyjątkowo nieudanych osobników, spośród których tylko Abigail i Hannibal potrafią przykopać. Reszta to mózgowcy i dlatego wampirom pójdzie z nimi łatwo. Jest nawet niewidoma pani naukowiec z malutką córeczką, co jest wzruszające bardzo. Wampiry obracają się w pył i iskierki od byle szturchnięcia, Abigail ma laserowy łuk a na akcję idzie ze słuchawkami walkmana na uszach (pewnie po to, żeby łatwiej słyszeć zbliżających się wrogów), Snipes ma czerwony, obcisły golfik a Whistler...
Dobra, wystarczy - leżącego glanuje się łatwo. W Trójcy podobało mi się właściwie tylko jedno: jak już skojarzyłem, że to będzie łajno niegodne zacząłem słuchać tekstów Hannibala, bo co mi pozostało? Okazują się być nawet całkiem śmieszne. Mroczną a rebours Trójcę szerokim łukiem omijać.
Vinci - z lekkim poślizgiem obejrzałem najnowszy film Machulskiego i powiem krótko: śmieszny. Nie aż tak, jak jego wczesne rzeczy ale i tak bawiłem się przednio. Plus cudny Szyc. Polecam.
Saw - mam nadzieję, że nie pójdzie to u nas pod awangardowym tytułem typu Mordercza rozgrywka. Otóż Piła to dosyć przyzwoity thriller, który ma niestety tyle dziur logicznych i bezsensów scenariuszowych, że aż człowiek ma ochotę zazgrzytać zębami. Zapowiadało się nieźle, wyszło słabiej chociaż i tak zadowalająco. Przynajmniej mnie. Dwójka głównych bohaterów budzi się w dosyć dużej, zrujnowanej łazience? umywalni? kiblu? Obaj są przykuci za nogi do rur w przeciwległych kątach pomieszczenia i niezbyt pamiętają co im się właściwie przytrafiło. W miarę rozwoju akcji dowiemy się kim są, dlaczego się tu znaleźli i czego oczekuje od nich psychopata, który ich uwięził. Tak znowu trochę enigmatycznie zapodaję ale Saw jest filmem tego typu, że jedno nieopatrznie puszczone zdanie może popsuć seans. Bo Saw to film w typie Basic 8 czyli nawtykajmy do scenariusza tyle zwrotów akcji, że widz pod koniec czuje od tych zwrotów mdłości. No bo jak tu ma nie zemdlić gdy skręca się co 15 minut o 180 stopni - serpentyny górskie to przy tym małe miki. Odchodzi jedno wielkie knucie a człowiek siedzi wślepiony w ekran i zadaje sobie pytanie: ale o co jest kaman? Zwłaszcza w końcówce, która tłumaczy wiele ale jest tak nieprawdopodobna, że aż się śmiać zacząłem - stanowi ona zaprzeczenie wszystkiego, czego przez 33 lata nauczyłem się o funkcjonowaniu ludzkiego organizmu (zrozumiecie ten komentarz po obejrzeniu filmu).
Dwóch kolesi porwał i zapuszkował psychopata znany pod pseudonimem Jigsaw. Ksywa wzięła się stąd, że ma on w zwyczaju stawiać swoje ofiary w obliczu wyjątkowo popieprzonych gier i zabaw ruchowych, których stawką jest życie. Ofiary a nie Jigsawa - taki luzak to on nie jest. To znaczy jeżeli przebrniesz przez wszystkie zagadki i sprawdziany - przeżyjesz. W owych zagadkach odnajdujemy dalekie echa tego, co John Doe wyczyniał w Seven, że zdradzę tylko jedną (bez obaw - nie ma to wpływu na percepcję całości). Cytuję: Witaj Paul. Jesteś całkowicie zdrowym, normalnym, średniozamożnym mężczyzną. Miesiąc temu przeciąłeś sobie nadgarstek. Czy zrobiłeś to bo chciałeś umrzeć? Czy po prostu chciałeś zwrócić uwagę? Dziś to pokażesz... bo jeśli naprawdę chcesz umrzeć to po prostu zostań tam gdzie jesteś. Ale jeśli chcesz żyć będziesz musiał znowu się okaleczyć. Znajdź drogę pomiędzy drutami do drzwi. Ale pośpiesz się - o trzeciej drzwi się zamkną i wtedy... Ten pokój stanie się twoją trumną. Jak dużo krwi poświecisz by się stąd wydostać? No właśnie - Jigsaw zamknął Paula w klatce i kazał mu przejść między gęsto rozwieszonymi drutami kolczastymi do wyjścia. Ma w tym swój cel - on jest mianowicie lekarzem dusz. Drażni go, że ludzie z różnych powodów nie dbają o swoje życie i postanawia pokazać im jak bardzo jest ono cenne i warte ocalenia.
W kontekście tego, co napisałem, dziwić może dobór naszych bohaterów (lekarz, szczęśliwy ojciec i małżonek oraz fotograf free-lancer - może niezbyt udane ma życie ale i nie spieprzył go kompletnie) ale nie zapominajcie - zakręty scenariusza i zwroty akcji. Wszystko się na końcu wyjaśni. A w tak zwanem międzyczasie Adam i Lawrence (tak się chłopaki nazywają) będą rozwiązywać kolejne zagadki, znajdować ciekawie pochowane przedmioty i zgadywać o co Jigsawowi chodzi tym razem. Niestety - z uwagi na zakręcenie filmu nie mogę wam napisać o dziurach logicznych i słabiznach scenariusza bo byłby to zbyt duży spoiler. Natomiast powiem wam, że pomimo tych niedociągnięć, film warto obejrzeć. Pomimo słabego aktorstwa i kilku przegięć, jest to półtorej godziny niepokojącej jazdy w otchłań szaleństwa. Chociaż jeden przegięty patent wam zdradzę. Otóż w 15 minucie filmu, po rozszyfrowaniu kolejnej zagadki, Adam znajduje w spłuczce dwie piłki do metalu. Chłopaki rzucają się do piłowania ogniw łańcucha, po minucie przerywają, bo łańcuch solidny (kłódka też sprawia takie wrażenie) i Lawrence dochodzi do wniosku, że Jigsawowi chodzi o to, żeby obcięli sobie nogę. Niech będzie i tak. Natomiast na mój gust rury, do których zostali przykuci są dziwnie pordzewiałe. No ale wtedy film skończyłby się po dwudziestu minutach. W sumie można obejrzeć chociaż nie spodziewajcie się kina familijnego.
Skarb narodowy chyba na dniach wchodzi do kin ale nie polecam zbyt entuzjastycznie. Spodziewałem się radosnego kina w stylu Indiany Jonesa a dostałem nieco ciężkostrawne danie z dwuminowym (chodzi o ekspresję a nie o środki wybuchowe) Nicolasem Cagem. Zapowiada się nieźle, kończy jak zwykle. Rodzina Gatesów od pokoleń szuka mitycznego skarbu. Jeden z kluczy do rozwiązania zagadki usłyszał dwieście lat temu ich praprapradziadek i od tamtej pory kolejne pokolenia Gatesów przepuszczają majątek rodzinny i niszczą swoje życie osobiste i zawodowe goniąc za skarbem, który jak ten horyzont - oddala się w miarę przybliżania się do niego. Ben Gates (Cage) jest chwilowo ostatnim z rodu, który się bawi w ową fantasmagorię gdyż jego ojciec powiedział stanowcze 'nie' dla tego bezsensu. Nie miał racji, bo w finale skarb zostaje odnaleziony przez pogodzonego ojca (który wplątał się w to łajno niechcący i wbrew własnej woli) i syna. A po drodze oczom naszym ukaże się las. Nie, nie krzyży. Las wyjątkowo bezsensownych historyjek polepionych do kupy w taki sposób, że momentami boli.
Otóż w roli głównej jest tu Spisek - mamy i Templariuszy, i Masonów, i Iluminatów. Scenarzysta z różnych spekulacji tworzy oś fabularną filmu. Okazuje się mianowicie, że Deklaracja Niepodległości kryje w sobie tajemnicę - na jej odwrocie jest ukryta mapa do tytułowego skarbu. No, może nie od razu do skarbu ale do kolejnej 'stacji przesiadkowej' w drodze do niego. Czyli najpierw trzeba ukraść Deklarację, co też Cage czyni. Potem przy pomocy soku z cytryny ujawniamy mapę, kolejnych kilka kwizów i zabaw w słów cięcie-gięcie mówi nam gdzie szukać specjalnych okularów do prawidłowego odczytania owej mapy i tak dalej, i tak dalej.
Mogła być z tego fajna historia. Nie wyszło do końca z bardzo prostego powodu - źle zbalansowane tempo filmu. Na początku jest szybko, potem szybciej a w połowie filmu wszystko hamuje po to, żeby pod koniec prawie stanąć w miejscu. Prawdę mówiąc wolę jak jest na odwrót - niech sobie teaser będzie szybki (tutaj tak jest) a potem zaczynamy od żółwika by skończyć na gepardzie. Niby twórcy wzięli wszystkie ingrediencje dzięki którym mógł powstać dobry film rozrywkowo-familijny ale czegoś zabrakło. Zaprawdę, powiadam wam - skrzyżowanie kawałków z Kodu Leonarda da Vinci z Indianą Jonesem XXI wieku miało szansę zaiskrzyć. Może Cage jest za mało charyzmatyczny (właściwie to jest rozlazły i nijaki taki), może za mało w tym Indiany a za dużo spiskowego ględzenia. A może film powinien być o 20 minut krótszy, co by mu tylko na zdrowie wyszło. Nie wiem ale podczas seansu miałem jakieś takie poczucie niedosytu. Szkoda zmarnowanej szansy bo ja naprawdę lubię tego typu kino. I tylko dlatego nie wdeptałem National treasure w ziemię.
Closer - w trakcie i zaraz po obejrzeniu się mi to nawet podobało. Po kilku dniach stwierdzam, że jest to zwykłe robienie widza w balona. Nie wiem co chciał Mike Nichols w tym filmie pokazać - pewnie jestem Misiem o zbyt małym Rozumku. Bohaterowie snują się po ekranie, schodzą się, rozchodzą, żenią, rozwodzą, kochają i odkochują. Co to niby miało być? Historia ludzi o zwichrowanych psychikach i pojechanej inteligencji emocjonalnej? O tym jak można być samotnym, żyjąc w związku? Czy też może ambicją reżysera było pokazanie najbardziej odpychających i odstręczających bohaterów ostatniej dekady? Studium suczowatości (Roberts Julia) i fiutyzmu (Jude Law)? Może w teatrze to lepiej wyglądało (bo film powstał na podstawie sztuki) i brzmiało - tutaj momentami dialogi aż trzeszczą deskami sceny. Nawet dla kogoś, kto znał proweniencję scenariusza i się na to przygotował (po Polsku - wiedziałem, że to na podstawie sztuki i byłem gotów na przyjęcie filmu z całym dobrodziejstwem inwentarza). Muszę natomiast być uczciwy (chociaż wszystko wewnątrz woła - dopieprz temu filmu, zglanuj go i wetrzyj w piach pustyni) i nie mogę powiedzieć, że film jest totalną katastrofą. Nie może nią być dzięki dwóm naprawdę kapitalnym kreacjom aktorskim. Clive Owen jako grubo ciosany, dosadny i nieco prostacki pan dermatolog i wyuzdana ale ujmująca i słodka Natalie Portman. Ta dwójka, w odróżnieniu od nijakiej Roberts i ciotowatego Law, odegrała prawdziwie bombastyczny show. Owena polubiłem od razu i instynktownie, bo przypominał w wielu momentach mnie (znajomi mogą zaświadczyć) chociaż nie identyfikuję się z jego metodami walki o ukochaną kobietę. Portman natomiast uwielbiam za zjawiskową urodę, charakterystyczny śmiech i przepiękny uśmiech. Oraz za to, że zagrała inaczej niż do tej pory, lepiej, dojrzalej i doroślej. Podobało mi się. I dla nich dwojga można ten film obejrzeć - mocni są. Plus kilka ładnych zdjęć, sympatyczna piosenka na koniec filmu i cudownie prawdziwa scena na czacie. Decyzja należy do was - ja tam Nicholsa wolałem w Absolwencie czy w Wilku. Znaczy jego reżyserię.
Nieco starszy Football Factory to film dokładnie o niczym. I, o paradoksie, ciężko nawet z tego poważny zarzut uczynić. No bo o czym możemy się dowiedzieć oglądając historię kilku fanatycznych kibiców Chelsea Londyn? Że przez cały tydzień pracują po to, żeby w weekend skuć ryje fanom drużyn przeciwnych? To już było. Że wiodą proste życie, bez głębszych celów a w weekend się bawią. To też już było. Że kibice Chelsea nienawidzą Millwall? To, chociaż może z innymi klubami w roli głównej, też już było. I właściwie nie wiem dlaczego tak miło mi się ów film oglądało. To pewnie przez sceny gwałtu i angielski humor. Jak dla mnie jest to krzyżówka Human Traffic, Trainspotting i Romper Stomper. Się mi podobało.
Ladder 49 to wzruszająca bardziej historia o strażakach z Baltimore, która rozwija się zgodnie ze znanymi schematami, przez co jest ciężka do strawienia. Młody trafia do remizy. Najpierw go gnoją, ale tak sympatycznie, potem jest pierwsza udana akcja, potem poznaje kobietę, potem się chajta, potem jest pierwsza krew, potem są chrzciny, potem jest pierwsza uratowana z płomieni osoba, potem jest kryzys małżeński a potem jest akcja nieudana. Taki sobie Joaquin Phoenix, mało wyrazisty Travolta, zgrany do urzygu schemat, to znaczy ewoluujący młody i jego mentor, nawet pożary nie są takie ładne, jak być powinny. I ckliwe to do bólu. Obejrzałem bez uniesień i stwierdzam, że jak ktoś już musi o strażakach to niech sięgnie po stary ale jary Backdraft (Ognisty podmuch).
Garfielda obejrzałem, niepomny ostrzeżeń, z jednego powodu - uwielbiam stripy o tym sierściuchu. Niestety, film to jakieś dramatyczne nieporozumienie. Nie można robić filmu dla dzieci malutkich na podstawie historyjek rysunkowych dla dorosłych, bo to nie wypali. No dobra, może dzieciakom się to spodobało - ja konałem. Jedyna dobra rzecz to Bill Murray, który dał Garfieldowi głos aczkolwiek w temacie dubbingu też były dużo lepsze kreacje. O, pardon - jest jeszcze urocza Jennifer Love Hewitt ale to wszystko za mało. Zdecydowanie nie polecam.
Przy weekendzie obejrzałem, z braku innych opcji, obie części Bridget Jones. Pamiętacie co napisałem o książce? No właśnie - dokładnie to samo, a nawet ostrzej, mógłbym napisać o tym filmiszczu. Łudziłem się, że może Rene Zellweger zdobędzie moje serce. Nie zdobyła bo chociaż bardzo ją lubię, to nie trawię jej jako słodkiej, zdezorganizowanej, chaotycznej, asynchronicznej, nieinteligentnej blondynki. Colin Firth jakiś taki nijaki taki. Niechęci nie wzbudzili we mnie przyjaciele Bridget (zwłaszcza uroczo fuckująca Shazzer) oraz cudowny akcent Hugh Granta. No dobra, soundtrack też jest przyzwoity. Ja wiem, że mój głos to wołanie na puszczy, bo widownia już dawno zagłosowała portfelami ale musiałem to napisać. O części drugiej mogę powiedzieć tylko tyle, że była żenująca i twórcy powinni powinni wziąć sobie do serca podtytuł: w pogoni za rozumem. Idioci uroczo wypadali na ekranie w wydaniu nieśmiertelnych braci Marx - tutaj budzili mój niesmak. Aczkolwiek jedna rzecz mi się podobała - Jacinda Barrett. Cudo kobieta. Reszta jest jakimś nieporozumieniem.
A na koniec będzie o filmie, na którym prawie się popłakałem, taki wzruszający momentami był i wyjątkowo się nie zgrywam. Finding Neverland (Marzyciel) z absolutnie fantastycznym Johnnym Deppem (uwielbiam gościa) to historia prosta, niewydumana i łapiąca za serce - drogie panie, do kina nie wchodzić bez paczki husteczek. Panowie zresztą też. Ciepła, wzruszająca opowieść o tym w jakich okolicznościach James Barrie stworzył postać Piotrusia Pana i Nibylandię. Streszczać tego nie ma sensu, bo moim zdaniem fabuła, chociaż interesująca, nie jest w Marzycielu najważniejsza. Najważniejsze są najprostsze prawdy, o których, w miarę jak czas wytłukuje z nas dziecko, zapominamy. Zapominamy jak wielka może być siła wyobraźni. Dorosły facet w pióropuszu i z pomalowaną twarzą to nie jest nieustraszony Indiański tropiciel - to po prostu jakiś dziwak, który pewnie wypił za dużo. Nie ma już prawdziwych piratów a przecież jeszcze kilkanaście lat temu wystarczyło wziąć do ręki patyk i przewiązać sobie chustkę Mamy na oku i mogliśmy stanąć oko w oko ze sztormem, rafami i Hiszpańską Wielką Armadą. Zapomnieliśmy, że za każdym razem gdy mówimy: nie wierzę w elfy, jeden z nich umiera. Nie dla nas zabawa w policjantów i złodziei, wyprawa po skarb ukryty na wysypisku śmieci, budowanie domku na drzewie i walka na miecze zbite z dwóch kawałków drewna (zaczynam lepiej rozumieć członków bractw rycerskich). Tak to już jest, że w miarę upływu czasu kastrujemy w sobie dziecięcą spontaniczność, wyobraźnię i radość z najprostszych rzeczy. Nie pamiętamy, że w chorobie i nieszczęściu najwięcej ulgi niosły nie lekarstwa za 100 złotych a czytane przez Matkę bajki i jej dłoń na rozpalonym czole. Wielu rzeczy nie pamiętamy.
O tych właśnie podstawowych prawdach mówi ten film. Marzyciel to podróż do krainy niewinnego dzieciństwa, w której niczym dziwnym nie jest pies ścielący łóżko, tykający krokodyl i latające dzieci. I to właśnie mnie w nim ujęło. Marsz do kina, bo historia opowiadająca o tym jak powstawał Piotruś Pan jest absolutnie cudowna. I te 25 przypadkowych miejsc na premierze... Polecam.
Jak widzicie było zwyczajowo - porcja kupy i porcja pereł czyli dla każdego coś miłego. Do poczytania.