Semper Fi, motherfucker.
Słowo się rzekło, kobyłka u płota i na koniec roku pierwsza seria krótkich. Na początek powrót do korzeni czyli Nowe przygody Mikołajka. Niech podniesie rękę ten, kto nie kojarzy Joachima, Rufusa, Euzebiusza czy Kleofasa a pierwszy rzucę w tego kogoś kamieniem. Albowiem każdy powinien (tak, traktuję to jako obowiązek czytelniczy) przeczytać całą serię książeczek panów Sempe i Gościnnego[1] i każdy winien wiedzieć kim jest Bunia, Jadwinia i Rosół albo czym nigdy nie podzieli się Alcest [2].
Opowiadanka w nich pomieszczone traktują o perypetiach grupki szkolnych przyjaciół, przy których nawet Matka Teresa by osiwiała. Dzieci mogą odbierać je (i tak zapewne odbierają) jako krótkie humoreski pokazujące, że Francuskie szkoły od Polskich różni tylko to, że u nich wolny jest czwartek a u nas sobota. Tak, wiem - dla mojego pokolenia opowieści o Mikołajku mają więcej wspólnego ze szkolną rzeczywistością niż dla ludzi młodszych o 10 lat, bo jeśli wierzyć gazetom, to dzisiejsze szkoły przypominają bardziej więzienie o zaostrzonym rygorze niż miejsce bezstresowego i beztroskiego wchłaniania wiedzy. Ale czytelnik starszy też coś tutaj dla siebie znajdzie. Po pierwsze, powrót do pięknych, szczenięcych lat, a po drugie całą kupę celnych spostrzeżeń na temat nas, dorosłych przefiltrowanych przez umysł i oczy kilkulatka. Czasami trzeba aż dziecięcej wrażliwości żebyśmy zdali sobie sprawę z naszej bufonady, śmieszności czy żałosności. Rekapitulując - lektura dla każdego, do księgarni marsz. A już zupełnie abstrahując od radosnej zawartości książki - naprawdę wstyd nie wiedzieć kto był wstrętnym pieszczoszkiem naszej Pani.
Niespodziana niespodzianka dla fanów gatunku - Polacy nie gęsi i też horrory pisać potrafią. Kiedyś był Stefan Grabiński, który tworzył historie z dreszczem w klimacie retro (mnie regularnie straszyły jego kawałki z życia kolei) ale zmarło się mu było jakiś czas temu i od tamtej pory dostawaliśmy jeno horrorzydła, przy których 'penkał mi musk' (no dobra, Ziemkiewicz Rafał napisał przyzwoitą Godzinę przed świtem a i Łukasz Orbitowski produkuje ładne strachy ale to w dalszym ciągu niewiele). A tu, patrzcie państwo, w krótkim odstępie czasu dane mi było przeczytać dwie przyzwoite pozycje. Może nie coś, przed czym się klęczy do końca dni ale moim zdaniem twórcy nie mają się czego wstydzić.
Domofon Zygmunta Miłoszewskiego wpadł mi w ręce przypadkiem. No dobra, przymierzałem się do lektury, ale jakoś tak niemrawo, że gdyby nie kolega z pracy, to pewnie zbierałbym się do tej pory. A tak Mario przyniósł, ja przeczytałem i popadłem w zadumę. A nawet zazdrość - Miłoszewski nie stworzył żadnej nowej jakości, on po prostu zgrabnie w słowa poubierał zgrane do cna i do bólu schematy. Ale chwała mu za to, że poubierał je tak, że Domofon sam się czyta a momentami pokazuje drugie i trzecie dno uciekając od schematu duchy-jatka-krew w korytarzu-koniec.
Scenariuszowo nic specjalnego - ot, w bloku ludzie giną w dziwnych wypadkach, tytułowy domofon gada, w piwnicy i po korytarzach straszyć zaczyna a jeden z głównych bohaterów popada w bardzo malowniczy obłęd. A potem okazuje się, że nikt z bloku wyjść nie może i trzeba ten burdel zrozumieć i spróbować jakoś łamigłówkę rozwiązać. No i gdybyśmy tylko przy tym pozostali, to Domofon dalej byłby przyzwoitym czytadłem (Miłoszowski czuje język i dobrze się go czyta, pomimo kilku kawałków niebezpiecznie ocierających się o grafomanię - zakładam, że był to zabieg celowy) ale zabrakło by mu tego zęba, który powoduje, że do lektury sobie jeszcze kiedyś wrócę. A ząb jest pogrzebany w warstwie obyczajowej - karty książki zaludniają niepapierowe postaci, co cieszy ogromnie. Autor nie odżegnuje się od fascynacji Kingiem i szczęśliwie od Mistrza przyswoił sobie to, co u niego najlepsze. Czyli ta dwu-trzyzdaniowa łatwość w kreśleniu wiarygodnych typów ludzkich[3]. Bohaterowie Domofonu to nasi znajomi, to ludzie awanturujący się w autobusie, to młode ambitne dziewczynki, które dupą próbują robić karierę czy kumple, którzy swój geniusz roztapiają w kolejnych kieliszkach wódki. Spotykamy ich codziennie na naszych wydeptanych ścieżkach, znamy ich z imienia, nazwiska i miejsca zamieszkania. Ja sam podczas lektury miałem ochotę zmienić personalia niektórych bohaterów na takie bardziej przystające do mojej rzeczywistości.
I właśnie dzięki dobrze sportretowanym typom ludzkim Domofon bardzo dobrze się czyta. Bo tak naprawdę, to historia nawiedzonego wieżowca w pewnym momencie schodzi na plan dalszy. Owszem, straszy, momentami nawet solidnie - Miłoszowski potrafi budować nastrój i w niektórych scenach wychodzi mu to prawie tak samo dobrze jak tuzom gatunku. Ale mnie nieporównanie bardziej urzekła mozaika moich rodaków. Polecam.
Księga jesiennych demonów to zbiór pięciu opowiadań, które podtrzymały dobrą passę rodzimych autorów na polu horroru. Zbiór nierówny (to znaczy są rzeczy dobre, lepsze i jedna średnia)[4] i każdemu twórcy bym takiej nierówności życzył. Jarek Grzędowicz pokazuje w Księdze zadziwiająca łatwość w wyczarowywaniu, z jednej strony intrygujących, w miarę świeżych fabuł (Klub absolutnej karty kredytowej) a z drugiej rzadko spotykaną wśród pisarzy krajowych lekkość pióra. Jednym, krótkim zdaniem buduje nastrój, który trzyma nas przez następne 60-70 stron, po czym z kuglarską zręcznością wycina nam kolejnym zdaniem w twarz i zmienia klimat o przysłowiowe 100 stopni, w których wrze woda. Żart średni ale nie chce mi się go kasować i wymyślać innego, śmieszniejszego, więc wybaczcie.
No właśnie - klimat. Księga ma go aż w nadmiarze, momentami emocje wręcz rozsadzają okładki a czytelnika (czyli mnie) pozostawiają w stanie wrzenia, uniemożliwiającego spokojne doczytanie kolejnej strony. Były momenty wesołe, były momenty duszne, niepokojące, przywodzące drżenie rąk, kołatanie w klatce piersiowej. Ma Grzędowicz rację - demonów nie trzeba szukać daleko, one mogą cię dopaść w każdej chwili, bez ostrzeżenia. U niego są to demony z dziedzin nadprzyrodzonych ale nie musimy się tego niewolniczo trzymać. To może być wszystko. I aż się chce strawestować Audena: Abort daemons they were never wrong, The Old masters: how well they understood their human position; how they take place while someone else is eating or opening a window or just walking dully along.
Przepraszam, że tak mamroczę i ładuję w tony górne ale chyba niepotrzebnie uparłem się, żeby o demonach pisać w tym akurat momencie mojego życia. Bo widzicie, dopadły mnie, zupełnie jak u poety, gdy sobie szedłem ulicą. I siedzą na piersi, wysysają, zostawiając pustą skorupę. I dlatego mam z pisaniem o nich pewien kłopot. Bo żeby je piórem okiełznać potrzebny jest lepszy wymiatacz od waszego Grafomana. Zakończę więc może mętny wywód, książkę polecam, aczkolwiek człowiek ogarnięty zimową depresją powinien przyjmować ją zgodnie z zaleceniami lekarza.
I na koniec miła memu sercu niespodzianka kinowa. Ale zanim, garść historycznych dykteryjek na temat. Był to nie dalej jak rok 1992, gdy oczy me modre ujrzały coś niesamowitego. Nie, nie była to pierwsza naga kobieta w moim życiu - mam na myśli klasyczną już pozycję komputerową, czyli Wolfenstein 3D, zwaną Wolfem lub Wolfsztajnem. W produkcie bogów z ID Software zakochaliśmy się miłością bezgraniczną i wzajemną (chociaż początkowo trochę nas mdliło podczas rozgrywki). A potem przyszedł Doom, strącił Wolfa z piedestału a nam skopał dupska straszliwie. Zarwane noce, oczy jak u przepitych wampirów, paraliż nadgarstków, bolesna sztywność palców oraz stan ciągłego napięcia psychicznego, zwłaszcza na korytarzach akademika w drodze do ubikacji, łazienki, kuchni czy gdzie tam człowieka niosło (dużego wysiłku wymagało powstrzymywanie się przed strafe'owaniem przy wychodzeniu z pokoju, natomiast wyciąganie ręki w poszukiwaniu spacji przed zamkniętymi drzwiami było normalne i nikt z tym nie walczył). A w środku nocy człowiek budził się z krzykiem i sięgał nerwowo po BFG9000 albo piłę łańcuchową (najlepsza jatka świata: plansza Barrels o'Fun, IDDQD, piła w dłoń i jechane)[5]. Do tej pory nie wiem jakim cudem w epoce przedgooglowej zdobyliśmy kody na nieśmiertelność, dzięki którym niesportowo udało nam się przejść ostatnią planszę Dooma II, w którego zaczęliśmy grać natychmiast po zakończeniu jedynki. I graliśmy długo. A potem nastał nam Książe czyli Duke Nuke'm 3D, który Doomy zdetronizował na jakiś czas. Ale to zupełnie inna historia.
Co inteligentniejsi czytelnicy (czyli wszyscy) domyślili się na jaką okoliczność skreśliłem te kilka zdań. Ano, film pan Bartkowiak nakręcił. I niech was nie zwiedzie ton wypowiedzi recenzentów - czegoście się kurwa panowie krytycy spodziewali i czego oczekiwaliście po ekranizacji jednej z najbrutalniejszych gier świata? Partii szachów na plaży między Mistrzem Polikarpem i Śmiercią? Deklamacji trzynastozgłoskowcem? Czy może nieśmiertelnych fraz typu 'Być albo nie być'? (no, ten akurat tekst, a właściwie jego drugi człon jest honorowym patronem całego filmu). Przecież od razu było wiadomo, że akcja odbędzie się według schematu znanego z Predatora choćby - duzi, wredni faceci z grupy uderzeniowej, jeszcze większe karabiny, kwadrans sielanki a potem rozpierdolmy wszystko co się rusza (i nie rusza). To jest seek and destroy a nie pole bitwy pod Austerlitz. Dziury scenariuszowe? Nielogiczności? Drętwe dialogi? Gorzej wam, moi mili? To jest kino akcji. AKCJI. Tu się biega, strzela i wysadza, a nie myśli.
Przepraszam, że mi się tak ulewa ale jeżeli widzę przyzwoicie zrealizowany film akcji, o którym krytycy piszą, że jest zły i przytaczają argumenty, które zacytowałem powyżej, to mnie krew zalewa. Zwłaszcza, że ekranizacja Dooma jest jedną z bardziej udanych. Podobnego pecha miał Resident Evil - gry nie znam, ale sam film był fajny. Biegali, wysadzali i zabijali żywe trupy. A na czubku tortu Mila Jovovich. Czego widz, który świadomie wybiera się do kina może sobie więcej życzyć? OK, więcej wybuchów, większych karabinów i więcej golizny - zgodzę się z tym. Ale jak ktoś mi pisze, że Resident był nudny a Doom głupi, to ja się na to nie godzę, bo to najzwyczajniej w świecie jest nieuczciwe w stosunku do czytelnika recenzji. A na dodatek w Doomie występuje jedna z najlepszych sekwencji, jakie dane mi było w filmach akcji oglądać czyli pięciominutowa wędrówka Johna Grimma (bardzo ładny brzydal czyli Karl Urban) po korytarzach bazy, filmowana z perspektywy pierwszej osoby. Natychmiast po jej zakończeniu obejrzałem ją sobie kolejny i kolejny raz a potem zacząłem szukać na dysku Dooma II. I o takie czarowanie widza chodzi chyba w kinie, nespa? Zakończę tak - nie musicie kochać gry, wystarczy że lubicie dobre, szybkie kino akcji a na filmie będziecie się świetnie bawić. Nie lubicie - poniechajcie. Ot, Salomonowy iście osąd. Zresztą - z Rockiem w jednej z głównych ról mógłbym oglądać nawet kino moralnego niepokoju. Aha, tytuł dzisiejszego odcinka nie jest próbą obrażania kogokolwiek - to po prostu jeden z tych cytatów z Dooma, który przez swoją prostotę i kontekst, w którym został użyty, urzekł mnie[6].
A na koniec z innej beczki - rok się kończy więc nie pozostaje mi nic innego niż życzyć wam szampańskiej zabawy Sylwestrowej bez bólu głowy dnia następnego. Wyszalejcie się, żeby na 365 kolejnych dni wystarczyło. A nowy rok niech będzie lepszy od starego. Do poczytania.
[1] W zależności od roku wydania i wydawcy, tytuły mogą się nieco różnić - ja podaję kanoniczny dla mnie zestaw, czyli: Mikołajek, Rekreacje Mikołajka, Wakacje Mikołajka, Mikołajek i inne chłopaki oraz Joachim ma kłopoty. Ostatnio porobili z tego jakiś tytułowy groch z kapustą (np. Mikołajek ma kłopoty) - dla mnie kłopoty zawsze będzie miał Joachim.
[2] Alcest był dobrym kolegą i podzielił się z tobą wszystkim, pod warunkiem, że nie dało się tego zjeść.
[3] Kolejne uroczo niepoprawne zdanie ale podoba mi się ono a wy i tak rozumiecie co miałem na myśli. Więc zostaje.
[4] Niestety - jest i łyżka dziegciu. Rozumiem, że się Amerykanizujemy ale czy człowiek wychowany na Norwidzie, Białoszewskim i Herbercie (w znaczeniu - pojmuję nie tylko wojskowe aluzje) nie powinien dostać szansy sprawdzenia się z opowiadaniami mano-a-mano? Naprawdę nie potrzebuję mniej lub bardziej łopatologicznych point, które wytłumaczą mi 'o co Autorowi chodziło'. Chciałbym pozostać sam na sam ze swoimi przemyśleniami i zakończenia opowiadań mam Jarkowi trochę za złe. Co i tak nie psuje pozytywnego wydźwięku całości.
[5] Taka śmieszna historia, dobrze obrazująca siłę oddziaływania Dooma oraz moje uzależnienie od tej gry. Zdarzyło się pewnego dnia, że sublokatorzy wyjechali na weekend, zostawiając mnie w pokoju akademikowym sam na sam z komputerem i Błyskaczem (Błyskacz był kotem, komputer był Pentium 70 albo coś koło tego). Oczy mi się zaświeciły, bo w perspektywie miałem jakieś 50 godzin nieskrępowanego grania. Granie odbywało się w warunkach, które dzisiejszych wymiataczy mogą jedynie śmieszyć - bez dźwięku, na czarno-białym, 15" monitorze. Teoretycznie powinienem zaprzestać tej męki po kwadransie, w praktyce gra zassała mnie z siłą ruchomych piasków, taki ma klimat skubana. I tak sobie gram, palę papierosy, strzelam, dusze spację, dusze alta (do strafe), 2 albo 3 w nocy, w akademiku cisza jak makiem zasiał (święta chyba jakieś były), siedzę jak na szpilkach, potwory z rykiem, który mogłem sobie wyobrazić, atakują mnie z ciemnych zaułków dużymi grupami i z siłą wodospadu, nerwy napięte jak postronki gdy nagle... Zaskrzypiały mi za plecami drzwi od szafy. Krew zastygła mi w żyłach 'and I mean it'. Poważnie - krążenie ustało. A potem usłyszałem chrobot (pazury na drzwiach), szurnięcie i głuche pac o dywan. Ciśnienie prawie wysadziło mi gałki oczne i wtedy to, po raz pierwszy w życiu dorosłym, prawie posikałem się w nowiutkie pantalony. Sprawcą burdelu hormonalnego i neuroprzekaźnikowego był kot, który przysnął na pawlaczu po obiedzie a w środku nocy przypomniało mu się, że jeszcze kolacji nie jadł. Ze ściśniętą krtanią wyszedłem na korytarz (bokiem, obcinając czy nic na mnie nie biegnie), opadłem ciężko na ziemię i wypaliłem jakieś 9 papierosów. Tak było, żebym skapiał jeśli kłamię. Po wypaleniu fajek wróciłem do pokoju, kota przykleiłem w widocznym miejscu, zamknąłem szafę i kontynuowałem rozgrywkę. Każde następne skrzypnięcie czegokolwiek, zabiłoby mnie na miejscu, a w najlepszym przypadku pozostawiło obsikanego.
[6] Bawiąc uczy więc słowo wyjaśnienia. United States Marine Corps czyli Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, jak chyba każda formacja wojskowa, ma swoje motto. Łacińskie Semper Fidelis czyli Zawsze Wierni zostało z czasem skrócone do Semper Fi. Zupełnie nie wiem dlaczego za każdym razem gdy słyszę to w filmie, przechodzą mnie dreszcze. Podobnie jak w przypadku We're first to fight albo No one gets left behind. To pewnie przez testosteron.