Słowo wyjaśnienia. Mieszkam w Piasecznie. Jest siedem metod dostania się do mojego mieszkania z Warszawy: z buta (coś dla Roberta Korzeniowskiego), własnym samochodem (nie po imprezie), pociągiem (jakoś mnie nie ciągnie), PKS-em (za rzadko jeżdżą), prywatnym przewoźnikiem (czasem się zdarza), autobusem 727 oraz absolutnie kultową trasą 709, którą w dalszej części będę nazywał dziewiątką. Dlaczego dziewiątka jest kultowa? Przejedźcie się nią kilka razy po 22:00 i zrozumiecie. Poziomem kultowości dorównuje jej tylko ostatni 727 (ten o 23:05 z Wilanowskiej). Ale tylko ostatni. Jak już się zapewne domyśliliście najczęściej śmigam właśnie 709. I bardzo ją lubię. No dobra, nie licząc tego razu gdy jechałem tym o 22:40 i kibice Legii chcieli mnie wysadzać po drodze. Moje i ich szczęście, że się rozmyślili. Moje, bo pewnie by mnie skatowali okrutnie (ich było 11 a ja sam). Ich, bo byłem zmęczony, po 5 piwach i żywcem bym się nie dał. Więc przynajmniej jednemu dałbym radę odgryźć nos albo policzek (słyszałem o uczciwej i rycerskiej walce, nie chcę mieć z nią nic wspólnego). Poza tym jest w dziewiątce bardzo fajnie. Kilka dni temu zdałem sobie sprawę, że im późniejszy kurs, tym ciekawsze typy ludzkie jadą autobusem. I że po prostu żal nie poświęcić im kilku zdań. Więc poświęcę.

Projekt ten powstał tylko i wyłącznie dla mnie. Nie przyjmuję więc żadnych uwag typu: 'E stary, to bez sensu', 'Lepiej pisz o książkach i filmach', 'Brzydko jest nabijać się z innych zwłaszcza, że ty też pewnie nie jesteś Miss Universum' albo 'Kurwa, jakie to głupie'. Jeżeli ktoś zechce to czytać - OK. Jeżeli nie, to po prostu wystarczy nie klikać w ten jeden link na mojej stronie.

Na Wilanowską, z której odjeżdża dziewiątka, najczęściej dojeżdżam metrem. W metrze jest również pociesznie. Dlatego poniżej znajdziecie również ludzi z metra. A dlaczego całość nazywa się 709 23:40? Bo właśnie o tej godzinie odjeżdża ostatnia dziewiątka. Aczkolwiek przyjąłem, że jeżeli namierzę kogoś fajnego we wcześniejszych godzinach, to też go opiszę. Ale najlepszy jest ostatni kurs. Wejdźcie, skasujcie bilet, siądźcie wygodnie i oglądajcie.

28.02.06

W metrze nic specjalnego. W 'dziewiątce' właściwie tylko dwa okazy. Pan Wracający Z Popijawy Po Pracy - ledwo się trzymał biedaczysko na nogach. Wiek ok. 40 lat, złośliwie niestabilna aktówka pod pachą. Złośliwie, bo wysuwała mu się cały czas i nie bardzo miał koncepcję jak temu zaradzić. Napity w siwy dym opadł na siedzenie przy trzecich drzwiach i błędnym wzrokiem toczył to po pasażerach, to po krajobrazie. W momencie gdy autobus zatrzymał się na właściwym przystanku, zaczęło się przedstawienie pt. Jak szybko wysiąść w sytuacji gdy siedzę przy oknie i ledwo trzymam się na nogach. Udało mu się tylko dlatego, że kierowca chyba obserwował wnętrze pojazdu we wstecznym lusterku a osoba siedząca po zewnętrznej widziała co się święci i w porę wstała. Mission completed.

Zwyczaj mam taki, że w momencie gdy autobus rusza z przedostatniego przystanku na mojej trasie (moja trasa to Wilanowska-Mleczarnia), chowam książkę, wstaję i udaję się na koniec autobusu. Lubię tak, bo dużo fajniej wchodzi mi się w dziewięćdziesięciostopniowy zakręt na stojąco, trzymając się rurki (albo udając, że jest się surferem) niż na siedzeniu. No i na tyle autobusu napotkałem kolejny okaz.

Jestem, Kurwa, Wielkim Dresem w Kapturze, Który Ma Ochotę Na Papierosa Akurat Teraz I Chuj Ci Pedale Do Tego. Niech sobie palą ale dlaczego wszyscy, bez wyjątku, ćmią okrutnie śmierdzące fajki? Ten akurat, na mój węch, palił szluga składającego się w 10% z tytoniu, 70% z suszonego nawozu oraz w 20% z mieszanki typu 'sznurek do snopowiązałki, włosy z odbytu i mielone paznokcie'. Mało nie oślepłem. Wysiadł razem ze mną i tym charakterystycznym rozkołysanym krokiem udał się na kwadrat. Warto wspomnieć, że był wyjątkowo dużym skurwlem - jakieś 2 metry wzrostu. I wyglądał zaiste mrocznie. Oraz zabawnie.

01.03.06

Tym razem w metrze trafiłem jednego okaza. Na Polu Mokotowskim do wagonika wbił się Suchy Młodzian w Sztruksowych Bojówkach I W Słuchawkach Wielkości Naleśnika. Swoją drogą co to za wieśniacki wynalazek jest te sztruksowe bojówki? Opadł ciężko na siedzenie, wyciągnął nogi i zasłuchał się w melodię. Po chwili zrozumiałem skąd te niezborne ruchy głowy i drganie kończyn. On był po prostu mocno naprany. Okazało się, że wysiada razem ze mną na Wilanowskiej a szczęście moje polegało na tym, że wchodził po schodach przede mną. Zamglony wzrok nie pozwolił mu dostrzec wielkiego zegara metrowego i chyba był przekonany, że do odjazdu autobusu ma jeszcze 10 minut. Dlatego próbował po schodach wbiec. Wszyscy Warszawiacy znają zapewne złośliwe poczucie humoru projektantów niektórych stacji metra. Dokładnie to chodzi mi o schody - a to są za wąskie, a to za gęsto rozmieszczone w pionie. Te na Wilanowskiej są akurat i tylko dlatego młody się nie zabił. Bo podczas próby podbiegu, otumaniony alkoholem mózg źle mu obliczył odległość od stopy do schodka i w połowie dystansu chłopaczyna ciężko przyładował butem w stopień (znacie to - myślicie, że do ziemi jeszcze 15 cm a tu niespodzianka i rzepka wyskakuje z łożyska), zniosło go na bok, potem na drugi bok ale spionizował po ciężkim boju postawę, nie zaczepił czubkiem buta o wystający stopień (polecam waszej uwadze schody na Politechnice) i stateczniejszym krokiem doczłapał do bramek, wyjścia i schodów ruchomych. Po czym, już na powierzchni, dostał zajebisty podmuch boczny i zaczął halsować po chodniku niczym dzielna łódeczka po szkwale. Prawdziwy natomiast dramat zaczął się dla niego na pętli - nawierzchnia ułożona jest z czegoś na kształt kostki brukowej. Co 5-6 metrów przecinają ją wyasfaltowane przystanki. Dlatego zimowy spacer po pętli wygląda tak: tup, tup, ślizg, kurwa mać, ja pierdolę, wysoki krawężnik, gładko, gładko, łup, noszfak, moje kolano, ślizg, ślizg, ja pierdolę - zalejcie w końcu to gówno asfaltem, stuk, kurwa, znowu krawężnik, chlup - co za kutas wydłubał pięć brukowców, Alleluja, ostatni brzeg, dobry wieczór, dwie ramki elemów lajtów, Grześka w czekoladzie, dobranoc, folia, pazłotko, klang, pstryk, zaciągnąć się, puffff... Co za ulga, żyję. Let's smoke for anothter lousy day.

No właśnie tak to wygląda w wykonaniu osoby trzeźwej. Drogę Śmierci w wykonaniu młodzianka pozostawiam waszej wyobraźni. A w dziewiątce usiadł tak, że miałem go przed oczami i dostarczał mi radości swoim tańcem głowy i niezborną przytupanką aż do Mysiadła (bo tam opuścił Wesoły Wieprzowóz).

Ostatni kurs na Wichurę nie może obyć się bez Śpiących Rycerzy. To ci, których ścina atmosfera i uderzają w kimono. Najbardziej lubię stukających bokiem głowy w szybę (Dzięcioły) oraz tych, których grawitacja ściąga w kierunku osoby, a dokładniej ramienia osoby siedzącej obok (Kochasie). Mniej zabawni, bo irytujący, są kolesie siedzący bokiem na pojedynczym siedzeniu - owszem, można wtedy oprzeć głowę o szybę ale z reguły po kilku minutach wstrząsy i podskoki dziewiątki zmieniają konfigurację nóg z L (czyli nogi zgięte w kolanach) na I (nogi wyprostowane na całą szerokość przejścia) - tych nazywam Luzaki. Szczególną odmianą Luzaków (Luzaki Masochiści aka Luzaki Jogini) są twardziele (bo kobietom się to nie zdarza), którzy zasypiają z nogą założoną na nogę. Po 30 minutach jazdy następuje przebudzenie, przejście do pionu i z reguły to właśnie wtedy okazuje się, że noga jest bezwładna i kąsają ją mrówy. A ziemia zbliża się w całkiem niezłym tempie do twarzy. Dużo radości dostarczają mi (niestety, gatunek wymierający) osobnicy siedzący przy trzecich drzwiach za barierką (tylko stare typy autobusów), którzy wbijają tyłek w siedzenie i składają głowę na rękach wspartych o barierkę. Między Aleja Lotników a Poleczki jest tyle dziur, że trzeba być albo bardzo głupim albo bardzo odważnym żeby spać w ten sposób - zębów szkoda. Skąd radość twoja? zapytacie. Ano widzicie - często się zdarza, że Stoliczkowcy (styl spania podobny do spania w pociągach, z głową wspartą o rozkładany stolik) przesuwają głowę zbyt blisko okna i za bardzo w przód. A stąd już droga prosta do zaliczenia klasycznego plaskacza drzwiami w szczyt czaszki. A ponieważ ja prawie zawsze siedzę na pojedynczym siedzeniu przy łączniku, tyłem do kierunku jazdy, to miałem okazję kilkukrotnie takie akcje widzieć.

Tym razem niestety nic specjalnego się nie działo - ot, po prostu panowie zasnęli tak, jak usiedli. Jeden dał radę ocknąć się przed Mleczarnią (tam wysiadam), drugiego zapewne obudził kierowca na pętli (przystanek dalej).

W słuchawkach Nighstalker by Kenji Kawai - kawałek idealny do nocnych przejazdów po mieście. Posłuchajcie go sobie kiedyś po 23 w autobusie i zrozumiecie dlaczego. Być może niektórzy zrozumieją wtedy również dlaczego nie kupiłem sobie samochodu i wolę tłuc się komunikacją miejską. Czysta magia.

02.03.06

Metro

Maczomen, Dwie Dziewczyny i Odrzucony Statysta. Dwie dziewczynki w czerwonych kurtkach z Maczomenem - jedna przytulona, druga uwieszona u jego ręki. Obok smutny Odrzucony Statysta, który wzrokiem proszącym wpatrywał się w trójkę swoich znajomych i wyraźnie chciał się podłączyć do tej grupy Laokoona. Nie dał rady i wyglądał coraz bardziej żałośnie. I na dodatek miał tego pecha, że był brzydki. W zasadzie to wyglądał tak, że wrzucenie go na tory i skrócenie jego męk, byłoby aktem łaski. Stary - jeżeli libido blokuje ci nieśmiałość albo niewiara we własną urodę, intelekt czy whatever, to idź na dziwki. Ale nie rób takich min, bo to nie przystoi facetowi. Maczomen był za to prawdziwym stuprocentowym Maczomenem z prowincjonalnej zabawy wiejskiej. I nie chodziło nawet o ubiór, bo wbił się w całkiem przyzwoite ciuchy (garnitur). Ale wyraz jego twarzy (Who's the king baby? - znacie to zapewne) oraz daremna zaczeska spowodowały, że wyglądał jak rasowy burak.

Włosy Mam Fajne Ale Lakier Chujowy - no właśnie, niech mi ktoś to objaśni. Bo siadła sobie obok mnie bardzo sympatyczna dziewczyna, wyraźnie zainteresowana tym, co robię (akurat robiłem notatki o Maczomenie), bo co i rusz zerkała w moją stronę. Pewnie myślała, że spisywałem plan najbliższych ustawek. Może lubi kiboli? Nieważne. Ważne było to, co zrobiła sobie z włosami - jak rzekłem, fryzura bardzo fajna, ciesząca oko i taka akurat. Ale włosy, miast błyszczeć w świetle metrowych neonówek, wyglądały jakby je ktoś obsypał popiołem. Ja rozumiem, że dzień wcześniej środa Popielcowa miała miejsce ale bez przesady. Ktoś mi powie jak się uzyskuje tak chujowy efekt? Bo był wybitnie chujowy, bez dwóch zdań. Zastanawia mnie jej motywacja, bo nigdy nie rozumiałem ładnych dziewczyn/kobiet, które się pobrzydzają.

Romantyczny i Mrozoodporny - postanowiłem odprowadzić dziewczynę na metro a żeby pokazać jej, jak mi na niej zależy, nie myślałem o kurtce. Na dworze minus 10 ale ja jestem twardy, bo miłość mnie grzeje. Słodziutkie.

709

W autobusie piękna tragedia gdyż obok mnie siadła Archetypiczna Gruba Baba. Na szczęście miało to miejsce w nowym Neoplanie, który jako pierwszy autobus miejski ma miejsca bokiem do kierunku jazdy. Chwała niech będzie projektantowi za ten wynalazek - ludzie chyba nie lubią jeździć bokiem więc prawie zawsze są wolne. Na dodatek są aż trzy więc Archetypiczna Gruba Baba nie miażdżyła mi miednicy i nie miałem przez cały czas w zasięgu wzroku jej Płaszcza. Ludzie, czegoś takiego w życiu nie widziałem. Pal sześć krój. Ale ten kolor. Do czwartku nie zdawałem sobie nawet sprawy, że ludzkość potrafi coś takiego uzyskać przy pomocy trzech barw podstawowych. Albo CMYK-a. Wyobraźcie sobie krwawo-piaskowy rzyg i będziecie mieli jako taki obraz tej potworności. Aż żałowałem, że nie miałem w empetrójkowcu Atrocity Exhibition Joy Division. Adekwatne by było. Może nie treściowo ale tytuł idealnie wstrzeliłby się w to, co widziałem.

A jako, że czasami bywa kawior, to dla równowagi, dwa rzędy siedzeń w przód, przyuważyłem Zjawisko. Czegoś tak pięknego dawno nie widziałem. Dwudziestoparoletnia dziewczyna, która wygrałaby każdy casting do roli anioła. I na tym poprzestanę a wy uruchomcie wyobraźnię.

To był wyjątkowo udany kurs. Naprzeciwko mnie siedział sobie Pan Wracający Ze Szkolenia Firmowego. I przeglądał sobie akurat był notatki z tegoż. Miał bardzo ciekawy styl czytania luźnych stron (bo były niepozszywane). Każdy normalny, biały człowiek przeczytaną kartkę odkłada pod spód stosu, co jest wygodne i logiczne. Ówże pan natomiast robił to inaczej. Dół kartki opierał na gustownym, niebieskim segregatorku na gumkę zaś górę kartki wkładał sobie pod brodę. I z każdą przeczytaną stroną było mu coraz mniej wygodnie, fałda na podbródku rosła, notatki wykazywały tendencję do rozjeżdżania się na boki a on był coraz bardziej twardy. Ale nawet nie to przykuło moja uwagę. Bo widzicie, on miał wyjątkowo zabójczy profil. A konkretnie nos i fryz. Są nosy garbate, ostre, płaskie, jastrzębie, perkate, złamane, długie, krótkie, rzymskie albo foremne. Jego nos wyglądał tak, jakby ktoś na końcu przymocował mu ziemniaka. Albo brukselkę. No mówię - czegoś takiego w życiu nie widziałem. Co do fryzury, to najkrócej mogę ją określić jako Dziób Orła z Muppet Show. To plus rosnący w miarę przybywania kartek podbródek złożyło się na najbardziej fascynujący profil ostatniej dekady.

Na tyle autobusu usadowili się dwaj Mamy Piwo Więc Jesteśmy Głośno Zachowującymi Się Luzakami. Nie wiem o czym rozmawiali, bo słuchałem muzyki ale ich śmiech przebijał się nawet przez grające z maksymalną głośnością melodie. Pewnie wszyscy znacie ten śmiech. Tak śmiać potrafią się tylko młodzi ludzie w dresach pijący Królewskie. Ostry, przenikający wszystko chichot chłopca, któremu jeszcze kilka lat brakuje do mutacji. Coś niesamowitego, bo oprócz zgrzytu paznokci po tablicy i tarcia styropianu jest jedynym dźwiękiem, który potrafi skruszyć beton, rozciąć diament i rozpuścić mój mózg.

Przy Poleczki do autobusu chwiejnym krokiem wbiegł Mam Wieśniacką Czapkę Opuszczona Na Oczy, Nic Przez Nią Nie Widzę, Ale Za To Jaki Lans. Siadł sobie bokiem na foteliku, przydusił do ściany wątłe dziewcze, które miało nieszczęście siedzieć obok, wyjął komórkę i rozpoczął dziesięciominutową konwersację. Coś mnie tknęło i zastopowałem muzykę. Tak, miałem rację - mówił tak głośno, że pół autobusu mogło posłuchać o czym rozmawia. A jako, że nie było to nic ciekawego, wcisnąłem play i oddałem się dalszym obserwacjom. Po zakończeniu pierwszej rozmowy, natychmiast rozpoczął drugą. I gdyby nie fakt, że dojechaliśmy do stacji Jet przed Mysiadłem i musiał wysiadać, to pewnie zobaczyłbym jak dzwoni jeszcze do kilku osób. Aha, z autobusu prawie wypadł, bo najpierw nie mógł się zdecydować czy to już tutaj a potem okazało się, że jak się jest pijanym, to słabym pomysłem jest równoczesna rozmowa przez komórkę i próba wcelowania w drzwi a właściwie w dosyć strome schody.

03.03.06

Tym razem dziewiątka nie była autobusem a tramwajem gdyż wieczorem jechałem na imprezę a nie do domu. Wsiadłem przy rondzie de Gaulle'a o 22:45, opadłem ciężko na plastikowe siedzonko tylko po to, żeby po 15 sekundach wstać, wyjąć z podajnika przy kabinie ulotkę i spisać to, co widzą me oczy modre. Coś niesamowitego, mówię wam.

Ponieważ w większości tramwajów nogi mi się nie mieszczą, zazwyczaj siedzę bokiem. I dlatego mogłem sobie ową parę obejrzeć dokładnie bez zbędnej nachalności. Przedstawiam Polską wersję Napoleona Dynamite i Młodej Geeny Davis. Żeby mieć pełniejszy obraz, wyguglajcie sobie fotki odtwórcy tytułowej roli w filmie Napoleon Dynamite i dobrze się mu przyjrzyjcie. Nasza nadwiślańska wersja była nawet lepsza od oryginału. Dwie górne jedynki z gatunku Wszystkie Króliki Mi Ich Zazdroszczą, oprawki okularów takie, że nawet po litrze wódki popitym pięcioma piwami wrodzone poczucie obciachu nie pozwoliłoby mi na założenie tego czegoś na twarz. Czarne skórzane rękawiczki nie byłyby niczym nadzwyczajnym gdyby nie to, że miały zajebiście kultowe suwaczki. No i niczym wisienka na czubku tortu oczy tego kolesia. Wyglądały tak, jakby w jego czaszce siedział mały, złośliwy gnom, którego jedynym zadaniem jest wypychanie gałek ocznych na zewnątrz. Do tej pory nie rozumiem jakim cudem one mu (chłopakowi a nie gnomowi) nie wypadły z oczodołów.

Młoda Geena Davis w zasadzie była naprawdę ładną dziewczyną i jako taka, znalazłaby się u mnie tylko na zasadzie pieknego zjawiska. Niestety, białe futerkowe obszycie jej białego kapturka przy trendy białej kurteczce mnie zdewastowało. I nawet nie o kolor czy futerko chodzi. Po prostu to włókno szklane, czy z czego te misie robią, wchodziło jej do oczu a chwilami nawet do ust. I tego zdzierżyć nie mogłem. A nie chcąc się śmiać w głos, musiałem odwrócić wzrok. Niestety, trafiłem na kolejny obiekt i stwierdziłem, że ten piątek będzie naprawdę magiczny (był, jak się później okazało). Poznajcie proszę panią Moje Futro Jest Więcej Warte Od Pojazdu Którym Jadę. Tak, tak - są na tej planecie luzacy, którzy śmigają tramwajami chociaż bardziej pasowaliby do Maybacha albo Jaguara. Poważnie. Zadbana kobieta około trzydziestki wsiadła w centrum a ja zdębiałem. No bo nie rozumiem ludzi, którzy wkładają na grzbiet norki w kolorze platyny za kilka albo kilkanaście tysięcy złotych po czym wbijają się do pojazdu, który jest wygodny ale łatwo się w nim pobrudzić. Ktoś mi to wytłumaczy? Aha, beret z zielono-czarnego tartanu z wielkim, zielonym pomponem na czubku spowodował, że wysiadłem przystanek dalej niż zamierzałem.

05.03.06

Po południu musiałem udać się do stolycy i znowu mi się poszczęściło. Tym razem byli to dwaj Jesteśmy Twardzi, Źli i Brzydcy. Przerośnięci panowie w dresach, którzy porozumiewali się przy pomocy czegoś, co mógłbym nazwać komunikacją prewerbalną. No i oczywiście 'za mało kurwa panowie'. Dialogi ich były przecudnej urody: grrr wrrr, kurwa, chrrr brrr, kurwa, arrrr errr kurwa. Kurwa. Świetnie się dogadywali. No i nie zapominajmy o dwóch najważniejszych rzeczach. Tylko oni potrafią wypowiedzieć kurwa w ten sposób: ku/yrwa. To u/y oznacza dźwięk, który osiągniecie próbując wypowiedzieć te dwie litery w tym samym czasie. To, plus ton zastraszająco-wygrażający i podniesione głosy, dostarczyło mi mnóstwa dobrej, acz starannie ukrywanej za kamienną twarzą zabawy. Zwłaszcza gdy jeden oburzył się na drugiego za to, że ten drugi zacytował mu jego własne słowa z jakiejś poprzedniej popijawy: 'jestem kobietą i mam ochotę na papierosa i browar'. Zgadliście, to ta kobieta mu nie podeszła, bo twardziel w dresie nie może być nazywany kobietą a sam na siebie powiedział tak w zupełnie innym kontekście. A na sam koniec rozbawili mnie jeszcze bardziej, bo jak autobus stał na czerwonym świetle, to postanowili sobie oszczędzić dwuminutowego spacerku z przystanku na inny przystanek, otworzyli drzwi i zniknęli z mojego życia.

Droga powrotna też nie była stracona, bo pan Moje Pomarańczowe Butki Praktycznie Nie Mają Czubków Ale Są Dżezi wyglądał bardzo pociesznie. Normalne buty zaczynają się od czubka (albo od obcasa, jak kto woli), potem jest język łagodnie otulający wierzch stopy, cholewka, pięta, obcas i takie tam. Pomarańczowe obuwie miało czubek długości 3 centymetrów, po których następował wybitnie stromy i gruby język. Przez co chłopaczyna wyglądał jakby miał małe stópki i miał się za moment wywrócić. Dodajmy do tego twarz człowieka tęskniącego za rozumem i dostaniemy obraz przerażającej rzeczywistości. Żałowałem, że wysiadł w Mysiadle, bo nic mi tak nie urozmaica podróży jak takie wynalazki.

A na sam koniec zapoznałem się z panią Mam Niewidzialnego Przyjaciela Damiana. Siedziała sobie na końcu autobusu, sama, zupełnie niepozornie i nic nie mówiła. Wyglądała też normalnie, ot starsza kobieta. Ale gdy dziewiątka zatrzymała się przy Laminie, pani poderwała się z siedzenia, machnęła energicznie ręką i krzyknęła Damian, Damian - wysiadamy! Po czym wysiedli. Dziwne ale prawdziwe.

07.03.06

Fajny był. Oj fajny. Najpierw wysiadł z impetem z metra. Potem sadził po 3 stopnie na górę. Następnie wyciął z kujawiaka w drzwi wyjściowe. Ale z takim przytupem to wykonał, że prawie je wyrwał z zawiasów (bo te zawiasy dobrze naoliwione i drzwi lekko chodzą). Jedno ze skrzydeł w swojej drodze powrotnej prawie skasowało mi lewy bark. Dalej był bieg po schodach ruchomych (celem spuszczenia deczka energii), obowiązkowa odlewka pod drzewem (no bo w tojtojkach śmierdzi przecież, nie?) wykonana w ten charakterystyczny, niewymuszony i wyluzowany sposób. Pewnie znacie - jedna ręka przy rozporku, łokciem drugiej wspieramy się o drzewo, dłoń przy głowie i poooooszło... nawozimy, nawozimy aż para bucha. Po odlewce zakupy czyli fajek ramka i dwa Króle. A na zakończenie. Tak jest - głośna rozmowa przez komórkę: ku/yrwa, chuj zajebany mi spierdolił. Ale zaraz ku/yrwa wsiadam do następnego, ja pierdolę, jak zimno, ku/yrwa. No i chuj, będę, ku/yrwa, za pół godziny na chacie, ku/yrwa. A dlaczego piszę o tym indywiduum? Ano widzicie - pan Coś Za Bardzo Wyrobiły Mi Się Łożyska W Biodrach I Obręczy Barkowej był mistrzem świata w konkurencji: chód nonszalancko-wyluzowany. Znacie to wszyscy - nogi do przodu a od pasa w górę wszystko zasuwa na boki i dookoła. Ale u niego wszystko zasuwało na boki i dookoła tak, że bałem się, że za chwilę koleś przełamie się w pół albo spojrzy sobie między pośladki bez konieczności bolesnego skręcania szyi. No mówię wam, mistrzostwo świata. Autentycznie. I to był ten moment, w którym żałowałem, że nie mam kamery, bo słowa są zbyt ubogie żebym mógł przy ich pomocy opisać ten nieopisany luz od pasa w górę. Coś pięknego.

O śpiących królewiczach już pisałem. We wtorek miałem przyjemność siedzieć naprzeciwko rzadko spotykanego typu śniętych. Przedstawiam pana A Może Lodzik Z Wieczora. Na początku drzemał sobie normalnie czyli głowa przyciśnięta do szyby. Następnie coś mu się przyśniło, bo się wyprostował. A potem ciążenie wygrało i zaczęło go giąć w przód. Niestety - koniec łuku, który zataczała jego głowa znajdował się dokładnie w moim kroczu. Wystawcież sobie moją konfuzję gdy wąsy owego osobnika zaczęły niemalże smyrać me dziewicze łono. I tak do samego Piaseczna. Do tej pory nie wiem dlaczego się nie przesiadłem. A właściwie wiem. Trzeba kolekcjonować mocne wrażenia. Kolejny kamyczek do ogródka Jazda Prawie Ekstremalna.

08.03.06

Metro

Będę okrutny ale nie mogę się powstrzymać. Zresztą, też kiedyś byłem nastolatkiem i wiem, że pryszcze są w pewnym wieku rzeczą naturalną. Bolesną, wstydliwą i wkurzającą ale naturalną. No i tak się zdarzyło, że przez kilka przystanków stałem naprzeciwko pary Połącz Punkty Linią Ciągłą A Otrzymasz Obrazek. Obrazek, który otrzymalibyśmy łącząc punkty na twarzach Onej i Onego, mógłby śmiało służyć do testów Rorschacha, bo takiego stężenia wyprysków skórnych na centymetr kwadratowy dawno nie widziałem. Ale żeby nie było, że jestem świnia, cham i prostak pragnę stwierdzić, że praktyka podpowiada mi rzecz następującą: ich pryszcze nie pozostawią żadnych śladów i za kilka lat ich twarze będą gładkie jak dno Wielkiego Słonego Jeziora. Jak tafla wody w bezwietrzny, letni dzień. Jak Niemiecka autostrada. I właśnie dlatego teraz należy połączyć te punkty. Bo szkoda by było stracić taki cudny malun dla potomności.

Kolejny okaz był fajny, bo dawno nie widziałem takiej radości płynącej ze stanu upojenia alkoholowego. Kolega Trzymam Się Rurek I Jestem Taki Pozytywnie Zawadiacko Wyluzowany wzbudził mój niekłamany entuzjazm i rodzaj szacunku. No bo ile osób znajdujących się w stanie niemalże terminalnego ścięcia białka wesoło sobie pogwizduje i ma cały świat gdzieś? Znaczy owszem, ludzie miewają świat gdzieś. Zwłaszcza po przemysłowych dawkach alkoholu. Ale zazwyczaj albo wtedy przeklinają, albo mamroczą, albo śpiewają durne piosenki. A ten sobie radośnie pogwizdywał. Nie wychodziło mu za bardzo ale nie w jakości wykonania było clou. On po prostu wyglądał na ogólnie zadowolonego z tej akurat chwili. I za to, w kraju wkurwionych i sfrustrowanych ludzi, ma moją sympatię.

A w autobusie było zaskakująco pusto i bezbarwnie.

09.03.06

Tym razem radości dostarczali mi jedynie pijani użytkownicy dziewiątki. A właściwie jeden, bo o bydle z tyłu autobusu, które zostawiło po sobie Matkę Wszystkich Chlewów nie będę pisał - niegodni są.

Pokażę Wam Sztuczkę Z Papierosem okazał się niezłym magikiem. Coś w stylu Copperfielda, z tym, że David raczej nie dałby rady powtórzyć tego numeru. Otóż znowu jechałem nowym Neoplanem na siedzeniu bocznym więc miałem dobry ogląd sytuacji. Na siedzeniu przy łączniku, tyłem do kierunku jazdy, rozparł się nasz prestidigitator. A właściwie nie na siedzeniu tylko na siedzeniach i nie rozparł a rozpostarł. Zgięty w biodrach o 90 stopni, złożył swe strudzone czoło na ścianie autobusu i w pozycji hinduskiego jogina przejechał całą drogę z Wilanowskiej do Piaseczna. Na Laminie się ocknął, potoczył dzikim wzrokiem po autobusie, wyuczonym ruchem sięgnął po reklamówkę, która walała się przez całą drogę po podłodze i usiadł. Wzrok mój powędrował za jego prawe ucho. No coś niesamowitego - tkwił tam papieros. Wesoło stercząc ku górze, obwieszczał światu radosną nowinę: będę miał co na przystanku zajarać, hosanna. Nie był złamany ani pogięty. Nie wypadł podczas jazdy na podłogę. Sir Ruppert Murdoch podróżując swoim Rolls-Roycem, wygodnie rozparty na tylnej kanapie, nie dałby rady dowieźć papierosa w tak nienagannym stanie na zebranie rady nadzorczej albo wrogie przejęcie. A nasz pan magik dał. Nie wiem jak to zrobił co tylko zwiększa mój podziw dla jego umiejętności survivalowych w wielkim mieście. Rewelacja. Rzadko widziana rewelacja.

19.03.06

Od ostatniego wrzutu, dykteryjek autobusowych nazbierało mi się całkiem sporo (około 10-15 sztuk). I nawet je wszystkie spisałem. Po czym przeczytałem je raz, drugi i trzeci i większość wypierdoliłem do kosza. Albowiem stwierdziłem, że dopadł mnie terror nadprodukcji. Kurde, nie mogę się ekscytować każdym wypłochem, który jedzie ze mną w jednym wagoniku albo autobusie. To trzeba selekcjonować jakoś a nie stukać na masę. Na masę niech stuka Łepkowska. Albo Andre Norton. No i to co znajdziecie poniżej jest owocem selekcji. Wyjątkowo brutalnej selekcji. Jej brutalność można porównać tylko z brutalnością pana Morawskiego na egzaminie z historii gospodarczej. Zapraszam do lektury brutalnie wyselekcjonowanych okazów.

Wracałem akurat byłem z całoweekendowej imprezy (konkretnie 3 imprezy w 2 dni) a jako, że udało mi się wyrwać z obłędnego kręgu orgiastycznej pijatyki przed 16:00, to zapisy będą tylko z metra. Dwa. Na stacji Świętokrzyska zszedłem lekko chwiejnym krokiem i nie bardzo wiedziałem co ze sobą zrobić. Jechać do domu czy przespać się na peronie? W końcu wytrzeźwieć czy kontynuować bibę? Samotne piwko na Wilanowskiej czy miekkie łóżeczko w Piasecznie? Sami widzicie, że nie było łatwo. I trwałaby ta goń myślowa pewnie jeszcze ze 3 kursy metra gdyby nie Zjawisko. Ja nawet nie wiem jak to opisać (muszę sobie kupić komórkę z aparatem, po prostu muszę) tak, żebyście mieli zgrubne przynajmniej pojęcie o traumie jaką przeżyłem ale może uda się coś wyrzeźbić. Wyobraźcie sobie panią W Latach Siedemdziesiątych Wyjechałam Do Stanów A Teraz Zwiedzam Ziemię Przodków. Takiego stężenia archetypów nie widziałem chyba nigdy i nawet przez moment zastanawiałem się czy nie biorę bezwiednie udziału w filmie. Albo jakimś performensie. Szybki rzut oka po kątach zniszczył moje marzenia o karierze w Hollywood, bo nikt tego nie filmował. A szkoda. Pani Ameryka zaczynała się dosyć gwałtownie i monumentalnie. A mianowicie wielką futrzaną czarną czapą. Znaczy było to takie futro plastikowe - coś a'la igielitowe bobrzanki, które z upodobaniem wkładają na głowę kierowcy 'maluchów' w małych miasteczkach i na wsiach. Następnie oczom mym ukazała się upiorność pod tytułem makijaż nakładany najwidoczniej paletką do ping ponga i o fakturze przypominającej narzucony i nieroztarty tynk. Na nosie pyszniły się okulary wielkości talerzyków deserowych. Mózg mi spłonął ale rejestrowałem dalej. Futro z plastiku, czarne spodnie na kształt dresowych. Kurna, nie wiem jak je opisać - takie luźne, materiałowe, modne 20 lat temu. Kompleksowo rzecz ujmując pani przypominała mi Polonusów ze starych filmów. A na sam koniec zapercepowałem coś tak absolutnie pięknego, że mało nie padłem z zachwytu. Otóż na palcu serdecznym prawej ręki pysznił się pierścionek. Ale nie jakaś tam popierdułka. To był Pierścionek. Kwadratowy. O gabarytach stoliczka. W zasadzie można było na nim urządzić podwieczorek z ciastem i kawką. I zaprosić trzy sąsiadki. Spokojnie by się pomieściły. Do wagonika się wczołgałem. Niestety, spokój ducha, który zacząłem powoli odzyskiwać w okolicach Centrum został zniszczony na Politechnice. Do pociągu wszedł Kolega Zrobię Porządki W Swojej Fajnej Damskiej Torebce, który usiadł sobie naprzeciwko mnie. No dobra, to nie była damska torebka. To było takie coś podłużne, wąskie, na pasku, zapinane na suwak. Często widuję to u dziewczątek plastikowych napierających na weekendowe potupajki. No ale przecież nie będę dyskryminował faceta tylko dlatego, że nosi damskie torby - mamy tolerancję, wolność i demokrację, i każdy może nosić na boku co mu się tylko podoba. Niestety, koleś postanowił mnie dobić i zaczął w owej torbie robić porządki. I tego już opisać nie potrafię. Powiem tylko co zauważyłem - 15 pirackich płytek CD/DVD, 3 oryginalne cedeki z muzyką, jakiś notesik, książka, dwie drożdżówki w folii, komórka, klucze, dokumenty i chyba szminka. No dobra, przy szmince się nie upieram chociaż bardzo by koledze pasowała. Porządki zakończyły się przed Wierzbnem i w tym momencie stwierdziłem, że jeszcze sekunda i zacznę wyć ze śmiechu. Tak, wyć. W związku z powyższem wstałem, oparłem twarz o drzwi suwane i zacząłem płakać. Poważnie, łzy mi ciekły po policzkach. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo jak przeczytałem to, co napisałem to stwierdziłem, że nie dość, że nieśmieszne, to na dodatek głupie i naznaczone sznytem machismo. I za dużo 'to' i 'że'. Ale niech już sobie zostanie.

Aha, dobry humor nie opuścił mnie do samego domu. I nawet brak okazów w 'dziewiątce' mi nie przeszkadzał.

30.03.06

Ten wpis jest trochę na siłę ale nie potrafię sobie pewnych rzeczy wytłumaczyć i dlatego się tu znajdzie. Na dwie panie zwróciłem uwagę tylko dlatego, że były niebrzydkie, ładnie ubrane i fajnie pachniały. No to siadłem obok i obcinałem. A potem zacząłem słuchać. I aż mi się słabo zrobiło. I tutaj taki wtręt - nie wiem i nie wnikam specjalnie jakie podejście mają do wierności w związku inne osoby. Wiem i wnikam natomiast w to, jakie podejście prezentuję ja. A podejście moje jest takie - albo się komuś ufa, albo się komuś nie ufa. Nie widzę możliwości ufania komuś trochę albo w połowie. Bo to zupełnie tak, jakby być w ciąży trochę. Albo w połowie. No nie widzę tego. Ufasz bezwarunkowo. Gdy zaczynasz mieć wątpliwości, to nie robisz gnoju tylko odbywasz szczerą rozmowę. A jeżeli po wyjaśnieniu sobie nieporozumień nie ufasz dalej, to może warto przemyśleć opcję 'tu masz walizki i wypierdalaj' albo 'to ja się spakuję i wypierdalam'. Ja prosty analityk i nie mam za bardzo czasu ani umiejętności na komplikowanie sobie spraw prostych. A te dwie panie miały. W związku z czym przedstawiam: Grzebię Mu W Gadu i Grzebię Mu W Komórce.

Bo widzicie, każda z dwóch Grzebalczyń miała inny modus operandi. Jedna czuła organiczny wręcz wstręt przed przeglądaniem rejestru rozmów odbytych oraz czytaniem sms-ów wysłanych i odebranych przez jej chłopaka. Nie miała natomiast najmniejszego problemu z przeglądaniem archiwum rozmów odbytych przez niego na Gadu. Druga dla odmiany, strzelała rentgena po telefonie ale Gada już nie dotknęła. Pomijając nawet kompletny brak logiki, jakim charakteryzowały się owe panie (w czym telefon gorszy od Gadu i vice versa), poraziło mnie ich ubeckie podejście do zagadnienia. Ja wiem, że facet ma niewierność wpisaną w geny. I ja rozumiem, że brak zaufania wnosimy do związku z defaulta. I rozumiem, że kobieta chce się na własne oczy przekonać, że jej mężczyzna jest Inny. No ale są, kurna, granice zidiocenia.

Gdyby moja potencjalna partnerka lub hipotetyczna żona przeczytała sms-y, jakimi wymieniam się z zaprzyjaźnionymi kobietami, to sąd orzekłby zapewne rozwód z mojej winy w ciągu tygodnia. Gdyby moja potencjalna partnerka lub hipotetyczna żona poczytała archiwum moich rozmów z przyjaciółkami na Gadu, sąd orzekłby rozwód z mojej winy w ciągu dwóch dni a potem kazałby mnie wykastrować, żebym nie mógł już nigdy w życiu skrzywdzić żadnej kobiety. W czym tkwi haczyk? Ano w tym, że z przyjaciółkami (powtarzam - przyjaciółkami) zdarza mi się przekraczać granice, które dla osoby nieznającej układów między nami, będą na pierwszy i na drugi rzut oka granicami zdrady. I na dodatek w rozmowach netowych rzadko używam smile'ów. Problem polega na tym, że są to granice pozorne a ich percepcja wynika z nieznajomości wspomnianych układów. Układów przyjacielskich, które rządzą się nieco innymi prawami od każdego innego układu między dwojgiem ludzi. I nigdy nie pozwoliłbym sobie na przekroczenie tych granic z kobietą, z którą nie wypiłem cysterny wódki, nie ukradłem stada koni i nie zjadłem beczki soli, bo to już by było cięcie w chuja. Ale skąd o tym ma wiedzieć moja potencjalna partnerka lub hipotetyczna żona? No właśnie - przyłapany, oceniony, osądzony i znienawidzony.

A tym dwóm dziewczynom, z tego miejsca życzę jakiejś promocji na wyposażenie i usługi. Pomyślcie jakie możliwości dają pluskwy (może świntuszy przez Skype), małe kamery (może wali konia przed kamerką), key-loggery (może zdradza na ircu) i usługi wyspecjalizowanych firm detektywistycznych (może puka ją w motelu pod miastem). Życzę powodzenia w namierzaniu i likwidowaniu w zarodku wszystkich możliwych zagrożeń, jakie dla związku niesie ze sobą obecność chuja. W sensie penisa.

Ach, zapomniałem napisać rzecz najważniejszą - obie doszły do bardzo zgodnego wniosku, że jak tylko coś znajdą, to od razu dają facetom kopa w dupę. A ja powtórzę za mądrą księgą: szukajcie a znajdziecie. Ale to zdanie dedykuję ich mężczyznom - panowie, jeżeli to czytacie, to dawajcie w długą. Im szybciej, tym lepiej.

12.04.06

Zawsze wydawało mi się, że ciekawe osobniki zdarzają się przez cały dzień. Odkąd ostatnią dziewiątką jeżdżę rzadziej (tak się akurat złożyło), zacząłem baczniejszą uwagę zwracać na bliźnich przemieszczającymi się komunikacją masowego rażenia (TM) w porach bardziej konwencjonalnych. I co się okazało? Ano to, że im później, tym więcej dziwnych indywiduów wypełza z dziwnych miejsc i usadza się w autobusach jeżdżących w dziwnych porach. Nie oznacza to oczywiście, że normalne godziny oznaczają normalnych pasażerów. Co to, to nie. Po prostu tych normalnych jest na tyle dużo, że wypatrzenie okaza jest trudniejsze. Co nie oznacza niemożliwe. Popatrzcie na pana Oldskulowa Technologia Jest Najlepsza. Napotkałem go w autobusie 301, który wiózł mnie z pracy do metra. Sam autobus, a właściwie trzoda ludzka go wypełniająca, zasługuje na osobną wzmiankę, którą poczynię, jak tylko oblecę ze wzmiankowanym osobnikiem.

Otóż ów osobnik wyglądał na pierwszy rzut oka całkiem schludnie. Na drugi, trzeci i czwarty schludność okazywała się być tak zwaną patyną czasu. Spatynowany był tak, że mało nie odpadł mi nos a w oczach stanęły przysłowiowe świeczki, które, nomen omen, płynnie przeszły w płacz porównywalny z tym, jaki kobiety notują podczas lektury Wichrowych Wzgórz albo seansu Przeminęło z wiatrem. Pan Oldskul miał przy nodze gustowną reklamówkę o pojemności zbliżonej do osiedlowego kubła na śmieci i zawartości analogicznej, z której to reklamówki dobywał co i raz niedające się zidentyfikować, na wpół zabite kawałki jedzenia, którymi pożywiał się w sposób dosyć ekscentryczny. Jak już się skrzepił, sięgnął do torby po raz kolejny, wyciągnął telefon komórkowy gabarytów cegły i przez szemranie muzyki z empetrójkowca usłyszałem coś takiego: 'Teraz to kurwa produkują jakieś cuda. A ten telefon jest najlepszy i nigdy go nie zamienię na żaden inny'. Modelu nie rozpoznałem. Ja tam człowieka rozumiem, bo sam jestem usatysfakcjonowanym posiadaczem Nokii 5110. I nawet bym nie wnosił pretensji ale onże dżentelmen zaczął wymachiwać mi swoim sprzętem przed twarzą i podnosząc coraz bardziej głos, zachwalał stare technologie tak, jakbym miał na koszulce napis: skupuję starocie za absurdalnie wielkie pieniądze. I nawet to bym zniósł ale koleś jął się przymierzać do postukania mnie ręką w kolano. Tego było zdecydowanie za wiele. Postanowiłem przenieść się w rejony gdzie mnie nie stukają i gdzie smród nie wypala mi włosów w nosie. Na moim miejscu usiadła najstarsza ze starowinek, która miała to nieszczęście, że wsiadła 3 sekundy wcześniej na przystanku i nie chciało jej się iść do oddalonych nieco bardziej krzesełek. Po 5 sekundach Pan Oldskul zaczął wymachiwać telefonem przed jej twarzą ale dostał opierdol. Przeprosił, przesiadł się i jął czynić wysiłki mające na celu zainteresowanie swoim cudeńkiem reszty autobusu. Nie znalazł zrozumienia. Co było dalej - nie wiem, bo nadjechało Metro Pole Mokotowskie i wysiadłem. Ale wnioskując po jego uporze w lansowaniu ósmego technologicznego cudu świata, to do tej pory albo ktoś ten telefon od niego odkupił albo mu go wetknął głęboko w dupę. Butem.

I słów kilka o autobusie. Ci, którzy oglądali Dzień Świra zrozumieją szybko o co chodzi. Tym, którzy nie widzieli postaram się przystępnie wytłumaczyć. Otóż był to jeden z nielicznych autobusów, o których, patrząc na komunikację z perspektywy ostatnich kilku lat, mogę śmiało powiedzieć: Szachownica. Każdy kto jeździ KMR zetknął się zapewne niejednokrotnie ze zjawiskiem Moje Miejsce Jest Fajne Ale Tamto Zdaje Mi Się Fajniejsze. Skutkuje to ruchami Browna w skali makro. Lewa stronu autobusu przepycha się na prawą, prawa na lewą, przód na tył a tył na przód. Bo za Przegubem trawa jest zieleńsza, woda czystsza a powietrze bardziej krystaliczne. I trwa ten Sajgon przez minutę, dwie, ludzie się tratują, stare baby sapią, młodzież klnie, bo buty ktoś im zgniótł, siaty obijają pasażerom kolana, torby monterskie miażdżą genitalia a łokcie łamią nosy. Jest fajnie. Ale rzadko kiedy zdarza się, żeby owej przedziwnej dla mnie czynności oddawało się więcej niż 2-3 osoby na raz. W 301 miało zaś miejsce jakieś pandemonium. Po zwolnieniu miejsca naprzeciw Pana Oldskul Rządzi, przemieściłem się ku przodowi. W momencie gdy znalazłem sobie dobre miejsce do stania i przyjąłem optymalną pozycję, ludzie zaczęli się tasować. W zabawie Odwiedź Wszystkie Pola Szachownicy 301 Ruchem Konika Szachowego wzięło udział, lekko licząc, jakieś 10-12 osób. Czegoś takiego nigdy nie widziałem. I nie czułem, bo kasacji uległy moje nerki, biodro, łydka prawa, podbicie lewe, genitalia, potylica oraz łopatki obie. Przy okazji mało brakowało a przewalający się po autobusie tłum porwałby moją torbę, która nie spodziewając się niczego, wisiała sobie swobodnie na boku prawym. Może to jakiś flash-mob był? Albo inwazja małych, wrednych, gryzących meszek? Dość powiedzieć, że pomimo obrażeń, bawiłem się setnie, zwłaszcza w momentach gdy w wąskim przejściu próbowały minąć się 3 osoby. Żal, że nie był to autobus niskopodłogowy, bo zabawa byłaby jeszcze lepsza. Nawet jak na wieprzowóz jadący o 18 z minutami.

Kwiecień

W notce z 28.02 pisałem o dużym kolesiu w kapturze, który palił sobie papieroska, nieskrępowany obecnością pasażerów, kierowcy i przepisami. Otóż okazało się, że kolega ów nader często wraca ostatnią dziewiątką i palenie papierosów to małe piwo w porównaniu z tym, co potrafi zrobić ze swoim przyjacielem. Poświęcę im oddzielny kawałek, bez dat, bo będzie to kompilacja kilku ciekawych akcji w wykonaniu tychże. Poznajcie bliżej Dużego Kolegę W Kapturze i jego znajomego Zdzisława Z Reklamówką.

Jak już wspomniałem, ci dwaj panowie często razem wracają po nocy do Piaseczna. W 9 przypadkach na 10 powrót wiąże się z imprezą zaimprowizowaną na tyle autobusu. Najczęściej jest to kontynuacja imprezy, bo chłopaki wsiadają do wieprzowozu podtrzymując się wzajemnie, przy okazji mając szalone problemy z trafieniem na przystanek, do autobusu, w drzwi i w stopnie. W tej kolejności. Nie nastręcza im natomiast najmniejszych problemów trafienie do sklepu, w którym uzupełniają zapasy na drogę. No wiecie, trochę nabojów na grubego zwierza, pemmikan, lina, pledy, namiot, pasza dla konia. Oraz śmierdzące fajki i piwo. Dużo piwa. Które to piwo zaczynają pić w 3 sekundy po wejściu do autobusu. Przy okazji są młodzieńcami nader gościnnymi i któregoś dnia przyuważyłem jak mało co nie upili na śmierć dwóch małolatów, którzy na moje oko mogli mieć po 15 lat (rozbawili mnie ci małoletni na przystanku moim końcowym gdy głosem nieco bełkotliwym i z obłędem, pomieszanym z dumą w oku, próbowali obsępić mnie z fajki). Proces upijania młodzieży zaczął się w okolicach Służewca, młodym nie honor było odmówić gdy piwem częstują ich Bracia Starsi W Dresie i było bardzo śmiesznie. Do tego stopnia śmiesznie, że na przedostatnim przystanku doszło do drobnej niesnaski między kierowcą a Dużym Kolegą W Dresie. Mianowicie temu ostatniemu coś się przywidziało i stojąc jedną nogą na trotuarze a drugą na stopniu autobusu, głosem gromkim a nieznoszącym sprzeciwu, domagał się od kogoś jakiejś zapalniczki. Nie wiem o co chodziło ale był śmieszny. A potem próbował kopnąć autobus. Zdzisław z Reklamówką, w tym samym czasie tłumaczył młodym coś o banditierce i więzieniu. Miny nieletnich możecie sobie wyobrazić - taki więcej terror i zastraszenie malował się na ich twarzach. Pomieszany z dumą, rzecz jasna.

Kilka dni później Duży i Zdzisław doszli najwidoczniej do wniosku, że dzielenie się alkoholem z niewdzięcznymi gówniarzami nie ma sensu i konfesjonalnie nakurwili się we dwóch. Tym razem palili coś jeszcze bardziej śmierdzącego, byli pijani bardziej niż zwykle i wypowiedzi szamerowali kurwami, chujami, cwelami, konfidentami i frajerami w takim stopniu, że poza kurwami, chujami, cwelami, konfidentami i frajerami nie dali wcisnąć do nich niczego więcej. Po raz kolejny było pouczająco. A po kilku powtórkach z rozrywki stali się niemalże nieodzownym elementem krajobrazu i nikt już nie zwracał na nich uwagi. Znaczy wróć, ludzie w dalszym ciągu czują się przez nich sterroryzowani - to ja nie zwracam na nich uwagi. W związku z czym temat Dużego Kaptura i Zdziśka z Reklamówką uważam za zamknięty. No, chyba że uda im się wyprodukować takiego folklora, że zasłużą na honorową wzmiankę. Właśnie - nikt się jeszcze w dziewiątce nie obnażał. Defekacji i womitu też nie stwierdziłem. A te dwie rzeczy mogłyby zainteresować niektórych czytelników. Poza tym zawsze jest śmiesznie gdy skuta w trupa osoba robi coś przy ludziach, a po tym co robi, łatwo można zorientować się, że wydaje się jej, iż znajduje się w odosobnieniu. Pożyjemy, zobaczymy, napiszemy. Ach, byłbym zapomniał - któregoś dnia na przystanku krańcowym podbił do mnie, lekko kulejąc, Duży W Kapturze, wysępił fajka, dostał ognia a na koniec powiedział 'dziękuwa/dziękówa' (bo ni grzyba nie wiem jak to napisać). A ja w szoku podreptałem do domu.

No i jak ja niby mam sobie kupić własny samochód? Dobrowolnie się pozbawić takiej radochy? Eeee... póki tchu w piersi i krwi w żyłach będę ładował kartę miejską i śmigał wieprzowozami. Tako rzekłem.

19.05.06 - NOWE

12 kwietnia opisując żywe szachy wewnątrz autobusu 301 użyłem następującego sformułowania: 'Żal, że nie był to autobus niskopodłogowy, bo zabawa byłaby jeszcze lepsza.'. No cóż - uważaj o co prosisz, bo możesz to dostać. Pewnego pięknego, majowego dnia śmigałem sobie niskopodłogowcem po Ujazdowskich i kara mnie spotkała. Znaczy może nie kara, bo to nawet i śmieszne było ale plecy bolały jeszcze w 2 dni po zajściu. Jechałem sobie otóż z przyjaciółką. Jazda z kobietą, która chce usiąść i równocześnie porozmawiać wymusza pewne zachowania. To znaczy nie mogłem się wpasować w kącik dla wózków, oprzeć o rurę i przyglądać się współjadącym. Musiałem za to stanąć na środku autobusu obok siedzenia na którym przycupnęła L. i zabawiać ją dworną rozmową. Ujechaliśmy jeden przystanek, drugi, trzeci, enty. I zupełnie nic się nie dzieje. Podjeżdżamy pod Łazienki, do wysiadki jeszcze dwa przystanki, już widać cel... gdy nagle... Jakby ich demon opętał. Łup - siata wyrżnęła mi w doły podkolanowe. No prawie kucnąłem. Za chwilę znowu 'przepraszam' i jakieś grabie przeszorowały mi po nerkach. 'Przepraszam' i kobieca szpilka zdarła mi wierzchnią warstwę skóry na czubie Steela. Bez przeprosin obskoczyłem łokciem w ucho. Nadjechał Plac na Rozdrożu. Ludzie zaczęli wysiadać. Nie było gdzie spierdalać. Mało mnie nie rozdeptali. Odjechał Plac na Rozdrożu. Ludzie zaczęli szukać lepszych miejscówek. Do listy urazów dopisałem wykręcony łokieć, wywichnięty bark i opuchnięte jądra (to był ten cholerny wózeczek na kółkach). L. się śmiała a ja mełłem w zębach przekleństwa i środki przeciwbólowe. W ciągu 3 minut doznałem więcej obrażeń i kontuzji niż żołnierz podczas tury w Wietnamie. Nie lubię niskopodłogowych. O, właśnie: dobrze, że mi się to napisało. Bo właściwie to jest więcej powodów, dla których nie lubię niskopodłogowych i tylko dwa powody, dla których niskopodłogowe lubię.

Dlaczego lubię niskopodłogowe: część z nich ma trzy rewelacyjne krzesełka w układzie 'bokiem do kierunku jazdy'. I jeżeli tylko autobus jedzie odpowiednio w stosunku do grzejącego słońca (to znaczy słońce oświetla drugi bok autobusu), to zawsze tam siadam. Mam pewność, że nie siądzie obok mnie żadna starsza pani z siatami, bo dla nich jazda bokiem do kierunku jazdy jest jeszcze gorsza niż jazda, apage satanas, tyłem do kierunku jazdy. Drugim powodem, dla których lubię niskopodłogowe jest to, że podczas wyjątkowo siarczystych mrozów jest tam w miarę ciepło dzięki czemu od mrozu nie bolą mnie sutki.

Dlaczego nie lubię niskopodłogowych?

Czasami zimą jest w nich tak ciepło, że ludzie zaczynają rozpinać katany. A że Polacy są jacyś dziwnie zmarznięci i chodzą okutani niczym Eskimos, to po pewnym czasie zaczynają się pod tym odzieniem pocić. I ten pot przez rozpięcia katan zaczyna być wyczuwalny. A ja kurwa nienawidzę smrodu. I może od razu disklajmer, żebyście nie pomyśleli, że jakiś dziwak jestem. Ja wiem, że ludzie się pocą. Wiem nawet w jakim celu (piszę o tym kawałek dalej). I ja rozumiem, że nie sposób z tym walczyć. Ale wkurzają mnie osobnicy, którym wydaje się, że prysznic należy brać raz na 3 dni a dwudniowa koszulka świetnie nadaje się do dalszego noszenia. Wystarczy tylko pokropić się Hugo Bossem. Otóż nie jest to prawda i to właśnie ten smród doprowadza mnie do szału. Smród zapoconego, niemytego kilka dni cielska, okrytego koszulką świeżą niczym ręcznik w kiblu na Centralnym Dworcu. Wracamy do flekowania niskopodłogowców.

Latem można w nich umrzeć. Mają małe lufciki przy suficie (ten gorszy typ) i szyberdach otwierany z panelu kierowcy (a te łosie zawsze otwierają szybera na przestrzał zamiast zrobić z niego łapacz wiatru) więc wiosną, latem i jesienią można w nich zejść z przegrzania. Lepsze typy mają uchylane okna w dwóch miejscach dostępnych dla osoby stojącej. Jedno jest usytuowane przy trzecich drzwiach i jak się tam stanie, to osoby siedzące po obu twoich stronach dopieprzają ci z buta w przeszczepy za każdym razem, jak im nogi zdrętwieją i zmieniają pozycję. Drugie okno jest przy drugich drzwiach. Znajduje się w miejscu przeznaczonym dla wózków. Jak siedzę, to w autobusie wózków nie ma. Jak stoję przy tym oknie, to wózek zawsze się cudownie zjawia. Czasami nawet dwa. I rower.

Z powodów opisanych powyżej w autobusach niskopodłogowych jest zawsze gorąco. Organizm ludzki wykombinował sobie sprytny mechanizm obronny przed przegrzaniem. Otóż zaczynamy się pocić a pot, parując ze skóry, chłodzi ciało. Polacy się nie myją, więc jak się pocą, to śmierdzą niczym skarpety żołnierza po dwóch tygodniach letniego poligonu. I jazda w takim zapoconym autobusie jest dla mnie makabrą. Potrafię znieść wiele. Oprócz borowania zęba, żołądkowej gorzkiej, ciepłej wódki czystej, dresiarzy i śmierdzących bliźnich. A bliźni w niskopodłogowcach śmierdzą wręcz infernalnie. I robi mi się wtedy przykro. Chce mi się również wymiotować.

Niektóre autobusy niskopodłogowe mają klimę. Jak kierowca jest sensowny a w niskopodłogowym jedzie mało osób, klima jest fajnym patentem. Jak kierowca jest bezsensowny a niskopodłogowy jest nabity ludźmi po dach, klima jest narzędziem brutalnego mordu. Bezsensowny kierowca to taki kierowca, który nie bacząc na włączoną klimę otwiera na przystanku wszystkie drzwi autobusu. Nawet jeżeli wchodzi tylko jedna osoba. Sensowny kierowca uruchamia gorący guzik. Ludzie się już zdążyli do niego przyzwyczaić przez te kilka lat. Najbardziej bezsensowny kierowca otwiera na przystankach wszystkie drzwi i, dodatkowo, nie zwraca uwagi na skamlania pasażerów, że erkondyszyn słabowity (jechałem kiedyś z takim). Otóż ów kierowca stwierdził, że klima jest włączona i on okien nie odblokuje (bo zaklimione niskopodłogowce mają zaspawane okna - to dla tych, którzy nie mieli przyjemności jechać tym wynalazkiem na miarę XXII wieku). Ludzie zaczęli się ciskać, że klima tłoczy gorące powietrze i najprawdopodobniej coś się w niej spierdoliło. Na takie dictum woditiel trzasnął okienkiem i nabrał wody z usta. Ja natomiast opuściłem na najbliższym przystanku gościnne progi niskopodłogowca.

Autobusy niskopodłogowe projektował karłowaty Azjata dla swoich jeszcze bardziej karłowatych rodaków. Nie jestem przesadnie wysoki (184,5 cm) i nóg modelki też nie mam. Ale nijak nie mogę się wmontować w te opiździałe krzesełka. Pół biedy jak podjedzie niskopodłogowiec z siedzeniami bocznymi. Cała bieda jak podjeżdża niskopodłogowiec bez siedzeń bocznych. W takiej sytuacji nawet nie próbuję siadać, bo wszystkie miejsca bez siedzeń z przodu są przeznaczone dla osób z krzyżykiem. Znaczy dla osób starych, zniedołężniałych i schorowanych. Jak stoję, to w autobusie jadą wyłącznie młode, zdrowe i wysportowane byki ze szkoły policyjnej. Jak siadam na tych siedzeniach, to na następnym przystanku do autobusu wbija się wycieczka z pobliskiego domu spokojnej starości i trzeba się dźwignąć bez szans na dobre miejsce stojące.

W niskopodłogowych nie ma pojedynczych siedzeń. Owocuje to wieloma zabawnymi sytuacjami. A to pani siedząca obok wbija mi łokieć w bok, bo jej ciasno (trzeba było kobieto tyle nie konsumować, to byś się mieściła obok postawnego i rosłego mężczyzny, który skonsumował za dużo). A to jakiś psychopata musi sobie założyć nogę na nogę i napierdala mnie podeszwą w udo bolesne, brudząc przy okazji moje nowe, kościołowe spodnie. A już najgorsze jest to, że jak usiądzie obok ciebie jakiś śmierdziel, to nie ma gdzie spierdalać. Znaczy wróć - jest gdzie. Tylko trzeba obok niego przejść. Przecisnąć się. Dotykać go. Wolę stać. Jakiś tydzień temu zostałem w ten sposób zaatakowany przez najstarszą starowinkę. Rozumiem, że osobom starszym mycie przychodzi z trudem. Ale na Boga - przy niedzieli można. No i mało mi głowa nie odpadła, bo ostatnia niedziela kupalna wypadła u tej pani w Niedzielę Palmową, po zapachu sądząc. No jatka, proszę państwa.

Normalne, stare autobusy jadą tak, jakby miały kwadratowe koła. I jest fajnie gdy wątroba uderza ci o podniebienie. Niskopodłogowce płyną. I jest niefajnie gdy treść żołądka uderza ci o podniebienie. Wolę jak telepie niż kołysze.

Normalne, stare autobusy mają siedzenia obite skajodermą, do której w upalny dzień skóra pasażera może się przykleić. No i wstajemy z delikatnymi obrażeniami ciała. Ale to się zagoi i zrośnie. A w niskopodłogowych małe krzesełka są obite jakimś pluszem czy innym gównem. Które to gówno, tak na oko, jest w stanie wciągnąć i utrzymać wewnątrz siebie jakieś pół litra potu i innych płynów organicznych. Jak muszę na tym usiąść, to czuję się jakbym jadł obiad na oddziale zakaźnym. Wybierając kawałki schabowego spomiędzy zużytych strzykawek. Obleśne to jest. Wolę przywierającą ale niechłonącą potu skajodermę. A skąd wiem, że ona nie chłonie a plusz tak? Bo jak wstaję z tych skajodermowych siedzeń, to one się błyszczą od mojego potu. Pluszaki nie błyszczą, czyli pot wciągnęły. QED.

Niskopodłogowe mają zamontowane w sobie tajemnicze czujniki temperatury otoczenia. W wyniku czego, pewnego pięknego, czerwcowego wieczoru poczułem jak włosy na nogach mi się zwijają. A potem stanęły w ogniu. Bo widzicie - to nic, że w autobusie +25 stopni i masz ochotę umrzeć. Kierowca włączył ogrzewanie. I tak się tłukliśmy aż do pętli, na której podbiłem do szoferki i się zapytałem dlaczego w środku lata w autobusie grzało. Wtedy właśnie dowiedziałem się o tych złowoniaszczych czujnikach, które mierzą temperaturę na zewnątrz i jak jest dostatecznie chłodno, to z automatu włączają ogrzewanie w wieprzowozie. I nieważna temperatura wewnątrz, pora roku i odczucia pasażerów. Wpadliśmy w poduszkę zimnego powietrza i grzejemy. Owszem, zimą jest to fajny pomysł gdyż uniemożliwia ręczne manipulowanie ogrzewaniem przez kierowcę. Ale latem? Ktoś miał zły dzień, jak to wymyślał. Ja miałem zły dzień gdy jechałem w czerwcu w ogrzewanym niskopodłogowcu. Polecam wszystkim.

W autobusach normalnych po stronie kierowcy jest rząd pojedynczych siedzeń a po stronie przeciwnej podwójnych. W niskopodłogowcach po obu stronach są siedzenia podwójne. Skutkuje to brakiem krzesełek pojedynczych, o czym wspomniałem wcześniej. Skutkuje to również bardzo wąskimi przejściami. Zasadniczo to jeżeli chcą się minąć dwie osoby, to jedna musi wbić pośladki albo genitalia w twarz pechowca siedzącego w miejscu mijanki zaś druga wykonuje seksowny skręt bioder i wułala, gotowe. Szkoda tylko, że trzeba za każdym razem gwałcić kogoś w ucho, oko, policzek, nos, fryzurę bądź usta. No szkoda bardzo.

Ostatnia rzecz, jaka mnie wkurza w niskopodłogowcach to ta gumowata plastmasa, którą pokryta jest podłoga w łączniku (w niektórych typach). Nie ma opcji, żeby wmontować tyłek między barierki, lekko się oprzeć i poczytać książkę. Bo nogi się ślizgają jak na jakimś cholernym lodowisku. A przynajmniej moje nogi obute w Steele. No i próba czytania bez trzymanki kilka razy o mało nie skończyła się połamaniem kości ogonowej. Chrzanię takie udogodnienia.

Jak widzicie, nie jestem fanem niskopodłogowców. I dlatego z coraz większym przerażeniem konstatuję przybierającą na sile ofensywę tych narzędzi szatana na naszą ukochaną stolicę i przyległości. Jeszcze 3-4 lata i całkowicie skasują stare, dobre, rozklekotane autobusy, w których można sobie samemu szyberdach otworzyć i nie umrzeć z gorąca. Obiecuję uronić po nich łzę.

20.05.06

Jakoś tak się zdarzyło, że dzień po dniu przytrafiły mi się dziwaczne zajścia. Znaczy sobotnie było mniej dziwaczne ale trójka, która wbiła się do ostatniej 'dziewiątki' warta jest wzmianki. Ludzie ci (ona i dwóch onych) wracali z jakiejś ponurej imprezy, na której oprócz alkoholu były prochy, i nie mam tu na myśli aspiryny dla dzieci czy Dosi. Wsiadali przy Wałbrzyskiej a że siedziałem wyjątkowo dziwacznie (miejsce z krzyżykiem, bokiem do kierunku jazdy, tuż przy drugich drzwiach) więc widziałem wszystko. Najpierw pierwszy On, następnie uwieszona na nim Ona. A na końcu drugi On - ten śmieszniejszy. Ale wprzódy o pierwszym Onym i kobiecie jego życia. Koleś był upierdolony do tego stopnia, że nie wiedział gdzie pion a gdzie poziom i na dodatek odkrywał uroki komunikacji prewerbalnej. Objawiało się to następująco: siadł sobie na tym niefajnym krzesełku przodem do kierunku jazdy (strona kierowcy, trzecie od szoferki), na kolanach usadził niewiastę, po czym do samego Piaseczna robił wszystko, żeby się z owego krzesełka spierdolić na glebę. Razem ze swoją bogdanką. Ale nie to było najweselsze. Najweselsze były ich, nazwijmy to, rozmowy. Ona: weź no się kurwa czegoś trzymaj, bo ja już kurwa nie mam siły ciebie trzymać. No kurwa, weź się trzymaj. On: Aaaurrrghaaa, eeeerrrrr buebueeee wuuuu. Ona: Nie, no kurwa nie mogę z tobą. Pierdolę, wysiadam. On: brrregheeebuuueaaa, wrrraaang, łorrraysss. Ona: Spierdalaj. I cały autobus śpiewa: brrregheeebuuueaaa, wrraaang, srraaang, pitang. Jako jedyny nie śpiewałem, bo mało się nie udusiłem ze śmiechu. Ale oni byli jeszcze spoko. Bo drugim Onym był pan Nie Mam Brody I Wyglądam Zajebiście Dziwnie. Coś jak małe, szare ludziki z Archiwum X. Czegoś takiego w życiu na żywo nie widziałem. Wyobraźcie sobie profil gościa: czoło, dalej czoło, lekko w bok pod skosem (to nos), gwałtownie w poprzek (to dół nosa), lekki łuk (tam zazwyczaj rosną wąsy), warga wąska górna, warga wąska dolna i jebudu, ostrym skosem do jabłka Adama. A ja się pytam: gdzie jest broda? I nie mam na myśli zarostu tylko tą część twarzy, na której zarost rośnie. Nie było jej. Aż się chciałem dźwignąć i palcyma sprawdzić, czy mi się coś nie przywidziało. Ale nie zaryzykowałem, bo koleś był tak słabosilny, że nie miał nawet siły wdrapać się po schodach i stał przy drzwiach, kołysząc się śmiesznie na ugiętych kolanach. No to jakbym go dotknął paluchem finezyjnym pod ustami, mogłaby mu głowa odpaść, albo co. Nie zaryzykowałem ale całą drogę do Piaseczna miałem wielką radość obcinając ten rozkosznie wynaturzony profil. Wiem, że to głupia historia ale co na to poradzę, że ubawiłem się lepiej niż na kabarecie Mumio?

04.06.06

Tym razem był to powrót poranny z imprezy. No dobra, wczesnopopołudniowy. Tak gdzieś około 13:00 to było. Do metra wbiłem się w Centrum, zająłem miejsce taktycznie optymalne (pierwszy wagon, trzecie drzwi - z rowerami i wózkami pchają się na przód albo na tył wagonu) i rozpocząłem ową przedziwną podróż do domu. Na Polu Mokotowskim do wagonika wczłapał dosyć elegancki, starszy pan. Elegancja jego była jednak skażona nieco. I nie chodzi mi o źle dobrany krawat czy temu podobne drobiazgi. Owszem, dobór barw garnituru i koszuli był nieco ekscentryczny ale nie o to chodzi. Otóż ów pan śmierdział upiornie. Nie wiem jak ten zapach opisać, bo nie był podobny do niczego, co da się wytworzyć bez mieszania ohydnych substancji. Ale przez analogię postaram się zapodać. Był to bodajże 3 rok studiów. Mieszkałem sobie w akademiku i zdawało mi się, że nic mnie już wtedy nie zaskoczy (no w tym sensie, że przez te 3 lata się napatrzyłem na różne zwyrodnienia). O jakże się myliłem. Wychynąłem na korytarz coby papieroska sobie zapalić gdy w nozdrza przywalił mnie z siłą młota pneumatycznego zapach niewypowiedzianie i niewyobrażalnie porażający. Lovecraft mógłby o nim napisać: bluźniercza Woń spoza czasu i przestrzeni. No jebało jakby wilk zdechł. Nos doprowadził mnie z trzeciego piętra na pierwsze. Do kuchni. W kuchni były palniki. Na palnikach stały gary i patelnie. Na jednej patelni mili, mali, żółci ludzie robili sobie jedzenie. Śmierdziało tak, jakby ktoś po trzech dniach picia na ową patelnię się wyrzygał, dolał octu i zaczął to smażyć. Oczy mi się zeszkliły, wbiegłem na górę, zamknąłem się w pokoju, otworzyłem okno i obiecałem sobie, że rzucę palenie.

No właśnie - ten pan śmierdział podobnie tylko jakby octu więcej dodał. Zgadnijcie gdzie stanął? Tak jest - pół wagonika wolne a on sobie stanął 30 cm ode mnie. I to tak sprytnie, że prawie wepchnął mi zaczeskę między zęby. Co było robić - wykonałem taneczne pas (nie wiem jak wygląda taneczne pas, nie zrobiłbym go nawet gdyby od tego zależał pokój na świecie ale fajnie brzmi) i oddryfowałem w kierunku pierwszych drzwi. Na Wilanowskiej wyrywałem jakby mnie demony z dziewiątego kręgu piekieł goniły. A smród kroczył za mną. Żwawym dosyć krokiem podbiłem do dziewiątki, wsiadłem, obejrzałem wnętrze, moje miejsce było zajęte (przy łączniku, pojedyncze siedzenie, tyłem do kierunku jazdy) więc stwierdziłem, że będę stał. Na wysokości drugich drzwi, przy otwartym oknie. Minęła minuta i kogo moje piękne oczy widzą? Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie ale to naprawdę był pan Rzygi z Octem. I gdzie stanął? Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie ale stanął tuż przede mną. Wystawiłem głowę za okno. Trochę pomogło. W tym sensie, że włosy w nosie w dalszym ciągu mi się skręcały ale przestało mi się ścinać białko w oczach. Po kolejnej minucie pan pochylił się w moją stronę i zadał pytanie: Budują, nie? Ogólnie rzecz biorąc pierdoli mnie postęp prac w ponurych mrówkowcach przy Wilanowskiej więc zgodnie z prawdą odrzekłem, że nie interesuje mnie to, podgłośniłem muzykę i wychyliłem się bardziej, bo chmura która mnie owionęła była wyjątkowo zjadliwa. Minęły kolejne 2 minuty. Do autobusu weszła pani z wózkiem. Stwierdziłem, że pan Rzygi z Octem na pewno będzie dżentelmenem i się przesunie. Słusznie podejrzewałem, odsunął się ode mnie i zrobił miejsce na wózek. Bardzo mi pasował ten scenariusz i do Karczunkowskiej było fajnie, bo przestało śmierdzieć infernalnie i jebało ledwie Dworcem Centralnym. Niestety, w okolicach Karczunkowskiej miły, rumiany bobas z wózeczka zesrał się był. Chwalić Boga matka nie wpadła na pomysł, żeby go przewijać w autobusie, bo wtedy na pewno bym rzucił pawia. I tak sobie jechaliśmy do Energetycznej: ja, obsrany małoletni i śmierdzący pan. Po czym wysiedli a ja, strudzony ponad ludzką wytrzymałość, opadłem na siedzenie pod krzyżykiem.

Obiecałem sobie, że nic mnie już w tym autobusie nie zdziwi, nie zszokuje i nie zaskoczy. Przygłupawy jakiś jestem. Trzydzieści sekund po tym, jak ruszyliśmy, zacząłem rozglądać się po dziewiątce. I co zobaczyłem. Nie, no ja sam w to nie wierzę, co opisuję, chociaż to najprawdziwsza prawda. Jakkolwiek by to nie wyglądało i nie brzmiało, to wszystko jest prawda. I to co za chwilę przeczytacie, to też prawda. Otóż koleś siedzący na krzesełku za mną wyciągnął z kieszeni nóż sprężynowy. A że napity był jak tobół Rumuna, to ludzie w autobusie zaczęli się nerwowo rozglądać na boki, że niby ukryta kamera albo Piaseczyńscy Jackassi. Nic z tych rzeczy. W duszy owego nakurwionego młodzieńca drzemał duch artystyczny, bo począł tym nożem strugać kapsel po wódce. Ludzie pouciekali a ja patrzyłem zafascynowany. Owszem, było to z mojej strony bardzo lekkomyślne, bo nie wiadomo co pijanemu do łba strzeli ale ciekawość mnie zżerała a kac zmielił mózg. Po pierwsze napity był w siwy dym. Po drugie autobus zbliżał się do dwóch rokendrolowych zakrętów na wlocie do miasta, po trzecie była to dziewiątka starego typu, w związku z czym telepała się na wybojach jak starej kurwie noga na mrozie. Oczekiwałem kastracji. Wbicia noża w tętnicę udową. Przebicia na wylot ręki trzymającej kapsel. No najmarniej amputacji palca albo dwóch. Nic z tych rzeczy. Koleś resztką gasnącej świadomości skojarzył, że skulptura idzie mu niesporo, wyrzucił kapsel a otwarty nóż schował sobie do kieszeni. Wysiadł w centrum, a ja nie miałem sił iść za nim i przyglądać się, czy jądro nie wypada mu nogawką. Dojechałem na kwadrat, siadłem w fotelu i zacząłem się zastanawiać, co wczoraj piłem. No dawka była młodzieżowa i nie ma opcji żebym miał od rana aż takie haluny. Czyli wszystko co mi się przytrafiło w metrze i w dziewiątce było prawdą, tak? Tak. Ja pierdolę, czy ja jestem jakiś nienormalny. Czy zawsze muszę ściągać do siebie śmierdzieli i freaków? Może by tak sobie kupić mieszkanie w Warszawie i skuter? E tam, może byłoby mniej śmierdząco i dziwacznie ale ta nuda by mnie zabiła.

Powtórzę jeszcze raz: wszystkie opisane w tej sekcji wydarzenia miały miejsce naprawdę. I nawet niespecjalnie je ubarwiłem.

Czerwiec

Znowu bez dat, bo owo indywiduum widuję w dziewiątce dosyć często a opisać je chcę ku przestrodze. I będzie mało śmiesznie ale za to zajebiście żenująco.

Odrzucają nas różne rzeczy aczkolwiek nad niektórymi łatwiej niż nad innymi jest nam przejść do porządku dziennego. Napity nastolatek z fajką, siedzący na końcu autobusu jest wkurwiający ale pocieszny. Pocieszny w tym sensie, że nikt tak, jak nastolatki nie potrafi zrobić z siebie idioty, będąc jednocześnie przekonanym, że postępuje bardzo luzacko i 'po dorosłemu'. Nagrzany facet, który leży na przystanku i coś sobie podśpiewuje pod nosem wzbudza w Polsce z reguły dobrotliwe zainteresowanie. Coś w typie 'aleś się chłopie po wypłacie nastukał'. Obsikany lump śpiący pod drzewem wywołuje u mnie refleksje typu 'jak jego życie musi być przejebane, że doprowadził się aż do takiego stanu'. Trzy panie 'pod muchą' znaczą tyle, że udał się babski wieczór. Ale są pewne, nazwę je tabu, których przekraczanie wzbudza we mnie tylko i wyłącznie zażenowanie i wstyd.

Pierwsze dotyczy napitych dziewczynek małoletnich. Kiedyś chciało mi się z tego śmiać. Teraz się wstydzę. Być może też tak macie; podczas oglądania kolejnego jełopa błaźniącego się w Szansie na sukces albo w Idolu, wcale się nie śmieję. Jest mi wstyd. Gdy widzę polityka łgającego w szkiełku w żywe oczy, nie wkurwiam się na to, że robi ze mnie idiotę. Jest mi wstyd. Gdy widzę napite gówniary, nie wnikam jak wychowali je rodzice i jaką mają sytuację w domu. Jest mi wstyd. Ale to nie jest największy wstyd jaki odczuwam patrząc na innych. Najbardziej się wstydzę gdy widzę najebaną w trupa starszą kobietę, która zamiast spać, robi w autobusie przedstawienie. Jest mi wtedy tak bardzo wstyd, że na mojej twarzy można zagotować wodę.

Po co wywlekam te intymne szczegóły. Ano po to, żebyście zrozumieli dlaczego przez ostatnie dwa miesiące bardzo często się w dziewiątce wstydzę. Pani ma na oko lat 55-60, siwe włosy i wygląda jak babcia z bajek. Znaczy wyglądałaby gdyby nie lekko opuchnięta twarz i mętny wzrok. A wrażenie pryska całkowicie gdy zaczyna się odzywać. Ani razu nie widziałem jej trzeźwej, kilka razy trafiłem na nią w ostatniej dziewiątce, raz rano, gdy jechałem do pracy (ok. 8:30).

Dlaczego się wstydzę gdy na nią patrzę? No ma dziewczyna stajla, po prostu. Zdarza mi się bluzgać, co łatwo stwierdzić czytając moją stronę. Na żywo grubsze wyrazy wyrywają mi się częściej ale staram się, żeby przekleństwa nie były przecinkami lecz niosły ze sobą jakąś treść. Czasami jest to emfaza, czasami lepiej opisują rzeczywistość (na wyjątkowego złamasa mógłbym powiedzieć fiut, ale 'zwykły chuj z niego' lepiej pasuje do takiego typa) a czasami idealnie oddają mój stan ducha (znajdźcie mi dobry zamiennik dla 'dżizas, kurwa, ja pierdolę' - gdy tak mówię, to każdy wie co czuję i wie, że przez najbliższe pięć minut nie zaczepiamy pana Radka, nespa?). A poza tym czasami rezygnując z przekleństwa, popadamy w niezamierzoną śmieszność - jak przygrzmocę kolanem w kant biurka, to nie powiem 'cholerka', bo moi koworkerzy padliby ze śmiechu. Mówię wtedy 'o żesz kurwa twoja' i każdy wie o co chodzi. Kilka osób uważa, że przesadzam z przekleństwami ale taka już moja uroda. Zresztą wiem, w jakich sytuacjach mowa ma być dworna i trącać Wersalem, więc nie jest ze mną tak najgorzej. A inkryminowana pani zna w sumie jakieś 40 słów, z czego 25 to bluzgi takie, że szewc by się zarumienił, furman zadziwił a Marsylska dziwka poprosiłaby o powtórzenie, bo nie zdążyła zapisać. Mowa tej pani to grób. Ale to by mi nawet nie przeszkadzało tak bardzo gdyby nie fakt, że starowinka wyrykuje swoje plugastwa na cały autobus. I nie przejmuje się za bardzo tym, że dokoła dzieci jakieś siedzą. Czy matki tych dzieci zszokowane. Otóż ona ma wszystko w dupie.

Jej mądrości życiowe mogą zwalić z nóg największego twardziela. I wyjątkowo powstrzymam się od cytowania, bo to ma być kącik lekko humorystyczny a nie wykopki na cmentarzu. Dodajcie do tego końskie zaloty i gadki w łamanej angielszczyźnie i będziecie mieli komplet. A jak wyglądają końskie zaloty w wykonaniu tej pani? Im chłopak młodszy, tym goręcej z nim dyskutuje. Znaczy głównie monologuje, bo większość udaje, że jej nie słyszy. I to jest błąd, bo w jej przypadku nie ma co udawać, tylko trzeba spierdalać. Dlaczego spierdalać? Bo pani potrafi podejść do swojej ofiary, złapać ją za rękę i próbować posadzić ją sobie na kolanach. Żeby to nie było obleśne, to mogłoby być nawet śmieszne. Dla fanów twórczości Drozdy Tadeusza. I okazuje się, że grono miłośników pana Drozdy jest w naszym społeczeństwie wcale liczne. Po czym wnoszę? Ano po tym, że występy tej pani wzbudzają u sporej grupy pasażerów wielką wesołość. I jak to widzę, to zastanawiam się za kogo bardziej się wstydzę: za nią czy za nich. Mam też nadzieję, że nasze drogi będą się krzyżować jak najrzadziej. Nasze czyli moje, tej pani i ludzików, których ona śmieszy.

A po co o tym napisałem? Bo miałem taką wewnętrzną potrzebę, i na tym poprzestańmy.

26.06.06

Autobus 301 powoli wyrasta na cichą gwiazdę mojego zestawienia. Z pracy jeżdżę do metra kilkoma liniami ale tylko w 301 zdarzają się wesołe typy. Inne linie wożą ludzi jakichś takich statecznych. No i 26 czerwca przytrafiła mi się pewna radosna i wyluzowana starsza pani. Wszystko zaczęło się na przystanku. A konkretnie przed kioskiem nieopodal przystanku. Zapalniczka mi umarła więc ustawiłem się w krótkiej kolejce, celem nabycia zapałek. Szło szybko do momentu gdy do okienka podeszła pani stojąca w tej kolejce tuż przede mną. Kupić chciała sobie dezodorant. Taki za 3,50. Ale niech wam się nie zdaje, że kupno dezodorantu za 3,50 to łatwa sprawa. Bo on musi ładnie pachnieć - wiecie, taki rześki, odświeżający zapach. Nie mam bladego pojęcia jakim cudem muchozol mógłby pachnieć odświeżająco ale nie znam się na kobiecych kosmetykach z półki 'economics', więc wybaczcie laikowi. No i stoi pani, wydziwia, cuduje, przebiera, kioskarza chuj strzela a ludzie z kolejki zaczynają nerwowo szukać w torbach noży, kastetów i łańcuchów. 'Nie, ten to nie. Ja bym wolała ten taki w seledynowym opakowaniu.' Pssssyk. 'Nie, właściwie to ten we fioletowym'. Pssssyk. 'Nie nie, ten we fiołkowym'. Po dwóch minutach stwierdziłem, że już nie muszę palić, bo zostałem przy kiosku profesjonalnie zagazowany dezodorantami o zapachu toi-toia. W związku z czym wyszedłem z kolejki. 15 sekund później podjechał 301.

Wsiadłem, na siedzenie (obowiązkowo tyłem do kierunku jazdy) opadłem i napieram do metra. Po ujechaniu 50 metrów przyuważyłem, że pani od dezodortantu gmyra w torebce. Wygmyrała. Zdjęła wieczko. Powitajcie panią A Teraz Kołki Wąchajcie Fiołki. No ja pierdolę, na dworze gorąco jak w tropikach, w autobusie powietrze leniwie się kotłuje a ta durna baba odpala dezodorant i smaga się pod pachami. Po karku. Za uszami. Jeszcze se kurwa na nadgarstki psiknij, to będziesz bardziej ponętna. Po pięciu sekundach smród dotarł do mnie. Pachniało to faktycznie jak fiołki. Obsrane przez krowę. Po kolejnych dziesięciu sekundach uderzył mnie montypajtonizm tej sytuacji. I zacząłem się śmiać jak psychiczny. Ludzie nie bardzo wiedzieli co robić - opieprzać panią od dezodorantu czy uciekać przed dużym łysym, który ewidentnie zwariował. Radość nie opuściła mnie aż do stacji metra, bo im bardziej próbowałem się przestać śmiać, tym było ze mną gorzej. Dawno nie wysiadałem z autobusu tak odświeżony i rozluźniony. Polecam wszystkim. A jak nie zapomnę, to sprawdzę w kiosku co to był za dezodorant - może ktoś się skusi i kupi? Bo odświeża i luzuje tak, że ho ho.

09.07.06

Tym razem w roli głównej będę ja. Tak, tak - mi też zdarzają się akcje, które od biedy kwalifikowałyby się na stronę. O większości pisać się wstydzę ale ta jedna jakoś tak we mnie utkwiła, że się nią podzielę. Impreza była w sobotę, no wiecie - jakieś piwo, potem fajka w Fajce i o 5:00 stwierdziłem, że czas do domu. Kroki swoje skierowałem do metra Centrum. Byłem tak pijany, że postanowiłem być przemyślny. Najpierw obejrzałem sobie stację z dystansu, żeby sprawdzić czy ludzie przed nią nie stoją. Bo jak stoją, to znaczy, że stacja zamknięta i czekać trzeba. A ja nie lubię czekać. Ludzie nie stali, co bardzo mnie ucieszyło.

Przebiłem się, nie bez problemów, przez te cholerne bramki obrotowe - nie da się ich otworzyć empetrójkowcem, nie da się ich otworzyć palmem, nie da się ich otworzyć butelką z wodą, nie da się ich otworzyć kluczami do domu, nie da się ich otworzyć paczką papierosów ani zapalniczką, a w końcu nie da się ich otworzyć aktualnie czytaną książką. Oporne są bydlęta i tyle. Po minucie przypomniałem sobie, że karta miejska je otwiera. Schodami w dół zjechałem, oparłem się o ścianę i zacząłem ogniskować wzrok na zegarze peronowym. Szło mi wyjątkowo niesporo, bo pora wczesna a ja, nie dość, że śpiący, to na dodatek legitymuję się małą wadą wzroku. Po minucie stwierdziłem, że coś nie gra, bo co ma niby znaczyć ten dziwny zapis - -:- - W alfabet Morse'a się ze mną gnojki bawicie, tak? Nie ze mną te numery, w harcerstwie byłem, to wiem, że dwie kreski znaczą M. Tylko co tam ten cholerny dwukropek robi. Po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że wyświetlacz im słabuje i że to nie dwukropek tylko dwie kropki. A dwie kropki to I. Czyli zegar chce mi powiedzieć MIM.

Rozejrzałem się. Żadnego faceta z bladą twarzą i w czarnym stroju nie stwierdziłem. Nikogo z redakcji Magii i Miecza też nie namierzyłem, bo w promieniu 10 metrów oprócz mnie nie było nikogo. Co to za rebus? Może inaczej trzeba te cholerne kreski i kropki porozdzielać? - - . .- - znaczy GW. Skąd wiedzą, że mam coś wspólnego z Gazetą Wyborczą? Spisek jakiś? A może - -.. - - czyli ZM. Co to kurwa jest ZM? Zapity Matoł? Obrażacie mnie łachmaniarze? Już miałem zacząć glanować drzwi do stróżówki gdy przez opary alkoholu przebiła się druga przytomna myśl tego poranka: a może to oznacza, że metro jeszcze nie jeździ? No brawo Jasiu, i tak trzymać. Nie jeździło. A jako, że nie lubię czekać, postanowiłem podjechać schodami ruchomymi w górę i udać się na tramwaj.

Wystawcież sobie moją konfuzję gdy okazało się, że schody jeżdżą tylko w dół. W górę stoją. Bydlaki, chcą mnie tu głodem zamorzyć. Bo stan mój fizyczny uniemożliwiał wdrapanie się na górę, zaś stan mój psychiczny wykluczał skojarzenie, że na drugim końcu peronu są drugie schody ruchome, które być może jadą również w górę. Co zrobiłby normalny, biały, trzeźwy człowiek w mojej sytuacji? Nie wiem. Wiem, co zrobiłem ja. Krokiem marszowym batalionów Goebellsa udałem się do żółtego telefonu alarmowego i zacząłem wybierać kolejne numery uwidocznione na naklejce. Pierwszy nie odpowiadał. Drugi nie odpowiadał. Trzeci odpowiedział zaspanym głosem: Słucham? Proszę pana, odrzekłem. Jak to kurna jest - w poprzek nie jeździcie, w górę nie jeździcie, tylko w dół jeździcie. No to co ja mam zrobić, jak się chcę stąd wydostać? Eeee... ale o co panu chodzi? Chodzi mi o to, że w poprzek metro nie jeździ, w górę schody ruchome nie jeżdżą. A ja chcę się stąd wydostać. Co mam zrobić? Pan poczeka? Na co? Na metro? A kiedy będzie? Za kilka minut? A schody kiedy ruszą w górę? Klik... Halo? Halo? HALO? Nie odpowiedział, bo się cham nieuprzejmy rozłączył. Cóż było robić, zaczekałem na to cholerne metro. I nawet po kilku minutach przybyło. A reszta? No cóż, reszta jest milczeniem. Dosłownie, bo w dziewiątce spałem jak niemowlę.

25.07.06

Jakoś tak było gorąco tego dnia, że po pracy postanowiłem udać się na jedno aliganckie (jedno aliganckie oznacza jedno piwo. No góra dwa). Wychyliłem. Dobrze mi książka wchodziła, więc wychyliłem kolejne. Książka się skończyła więc ja skończyłem wychylać i udałem się na przystanek. O 21:46 podjechało 301, numer boczny 6413. Mając w pamięci panią od dezodorantu, z pewną taką nieśmiałością wkroczyłem do środka. A dziesięć sekund później było jak u Łony 'Ja grzecznie, w środku tej zbieraniny chorej, stałem i kurczowo trzymałem się za poręcz'.

Powtarzam, muszę sobie kupić komórkę z aparatem fotograficznym. Albo lepiej z kamerą, bo w chwili gdy piszę te słowa, sam nie wierzę w to, co tam ujrzałem. Wszystko było tak psychodeliczne, że aż sobie na gorąco wklepałem hasłowo do palma opis kolejnych dziwnych osobników, którzy znaleźli się w zasięgu mojego wzroku. Ale po kolei, jak rzekli Indianie podkładając dynamit pod tory (kurde, stare to, sucharowate i czerstwe ale mi się podoba).

Po pierwszym odcinku dostałem burę za to, że się nabijam z innych. No, na tym polega ten cykl jakby - na nabijaniu się z charakterystycznych lub ekscentrycznych przedstawicieli ludności podróżującej miast i wsi. I teraz znowu będę okrutny, aczkolwiek w przypadku pierwszej osoby powstrzymam się od jakichkolwiek komentarzy odautorskich. Bo przecież zostałbym zlinczowany za brak serca i wrażliwości i dostał etykietkę bucowatego skurwysyna. Pierwsza była twarda pani starsza. Twarda, bo pomimo licznych wolnych miejsc siedzących, wolała stać przy środkowych drzwiach i trzymać się rury swoimi wątłymi rączętami. A właściwie rączką, bo w drugiej dzierżyła zakupy, które mi wyrwałyby najprawdopodobniej przeszczep z barku. No i tak ją rzucało po połowie autobusu. Ale nie dlatego zwróciłem na nią uwagę - twardych starowinek, które nie siądą w komunikacji, 'bo nie', jest legion. Otóż pani ta wyglądała jak Quasimodo (nie strzelajcie - naprawdę miała imponującego garba). A na dodatek cały czas przeżuwała swoją wargę. Jak wyżuła z niej cały smak, zaczęła przeżuwać ślinę. Skojarzyła mi się z Mr Priapem, jednym z bohaterów Agenta Dołu. Bardzo mnie to ubawiło ale wewnętrznie. Bo przecież nie powinienem śmiać się z tego w głos. Zdewastowany odwróciłem wzrok w lewo.

A tam Młodziutka Turystka, Która Karimatę Swą Kocha Ponad Życie. Chcecie wierzcie, nie chcecie - nie wierzcie. To był najbardziej erotyczny pokaz przytulania do siebie karimaty. Dziewcze było młode (ale nie aż tak młode, żeby mnie kastrować drutem kolczastym za kryptopedofilię), śliczne i karimatę tuliło do siebie w taki sposób, że zacząłem oddychać szybciej. I szybciej. I jeszcze szybciej. A potem zacząłem przeklinać pod nosem, że nie mam kamery - minutowy filmik zrobiłby na jutjubie światową karierę, jestem o tym przekonany. Jestem również przekonany, że robiła to nieświadomie. Co nie zmienia faktu, że było to urocze. Zmęczony tym obrazkiem oraz obawiając się hiperwentylacji obróciłem się na rurze w prawo.

'Trzystajedynka' była krótka, więc pomimo wypitego piwa i drobnej wady wzroku, całkiem nieźle widziałem co się dzieje na końcu. A na końcu stał Najprawdziwszy Szalony Cyklista. W życiu swoim widziałem dwóch oryginalnych psychicznych - obaj mieszkali w moim akademiku. W związku z tym wiem jak wygląda spojrzenie osoby umysłowo szczęśliwej. Ale w porównaniu z tym szaleńcem z końca autobusu, A. i P. (podaję tylko inicjały akademikowych freaków, bo nie mam kasy na kosztowne procesy o zniesławienie) wyglądali na normalnych, spokojnych i kulturalnych młodych chłopców. Koleś miał po prostu w oczach stężony obłęd. Przylepiony do twarzy uśmiech psycha dopełniał dosyć przerażającej całości. Ja się poważnie poczułem nieswojo. Bardziej nawet niż w obecności pijanego rzeźbiarza z nożem sprężynowym w dziewiątce. Ponownie odwróciłem się w lewo, chcąc ukoić skołatane nerwy i pogapić się znowu na dziewczę z karimatą. Niestety, zły los sprawił, że mój wzrok prześlizgnął się po starszym panu, który siedział prawie naprzeciwko mnie. Nie, no kurwa - ja w to w dalszym ciągu nie wierzę. To się nie powinno zdarzać. Ja powinienem jeździć w autobusach, w których siedziałyby same dziewczyny z karimatami. Najlepiej jakby były toples (dziewczyny, nie karimaty). I się do mnie uśmiechały. Albo coś zagaiły nieśmiało. Piwo zimne też byłoby miłe. Ja nie chcę jeździć z garbatą panią, z pierdolniętym rowerzystą (który później wsiada za mną do metra) i z dziadkiem, który wygląda jak wannabe Aussie. Któremu z szyi zwiesza się komórka, aparat fotograficzny, jakieś klucze, laserek na sznurku i skórzany rzemyk. Który ma na sobie beżowe spodnie od garnituru, białą koszulę z krótkimi rękawami a na głowie słomkowy kapelusz. Nie chcę jeździć z facetem, który przeczytał książkę o Australijskich ludziach z interioru, obejrzał chujowo zreprodukowane obrazki i uparł się, że na starość będzie wyglądał jak Krokodyl Dundee. Co to jest? Dr Livingstone, I suppose? Ja mam kurna półtora fakultetu, języki znam, bezwzrokowo piszę na komputerze, obcuję z literaturą i nie zasługuję na takie obrazki. Ja się domagam normalnego traktowania. Dobra, koniec histerii, przechodzimy do następnego pana.

28.07.06

No jak mam kurde nie histeryzować jak mijają ledwie trzy dni a mnie w oczy uderza kolejny okaz wiochy stylistycznej w centrum miasta? No jak? Tym razem krótka akcja miała miejsce w 180 gdyż postanowiłem się udać po pracy na jedno małe, do knajpy mojej ulubionej. Ledwo skręciliśmy w Ujazdowskie, na pierwszym przystanku naprzeciwko Hyatta się zatrzymaliśmy, jak wkitrał się do autobusu koleś, którego nie mogę określić inaczej niż Modowy Analfabeta Funkcjonalny. Jezusie, to już nawet nasi bracia Rosjanie, Ukraińcy i Białorusini ubierają się z większym smakiem... no dobra, smaku w tym za grosz ale stajla mają mniej odrzucającego, od tego typa. No ale może usystematyzuję to emocjonalnie naładowane wystąpienie i jakoś wam tego czereśniaka opiszę.

Na nogach zajebiste beżowe skarpety. A na skarpetach ciemnobrązowe sandały. Srać na kolory. Mnie po prostu odrzuca jak widzę typa w skarpetach i sandałach. Niezależnie od zaleceń fachmanów od mody, to po prostu wygląda po maksie buracko. Zabójcze krótkie spodenki - z takiego kolorowego materiału. Pamiętacie je może, pionowe różnobarwne (zielone, fioletowe, żółtawe), dosyć szerokie, nieregularne pasy. Modne było to jakąś dekadę temu. A do tego seksownie wyrzucone na zewnątrz sznureczki przy pasie. Aaaaaa.... Nie, to nie koniec. Pantalony owe pan podciągnął sobie nieco nad pępek, w wyniku czego sięgały mu w pół uda. A na dodatek tak mu opinały strefy genitalne, że mogłem dokładnie prześledzić szlak żył na jego penisie. Obłęd po prostu. W owe seksi spodenki pan wziął był wpuścił sobie koszulę. Jasnoniebieską. Z krótkimi rękawami. Taką od garnituru. Całości dopełniły okulary w pozłacanych oprawkach, elegancko wytarta reklamówka w ręku i delikatna 'pożyczka' okrywająca niewielką łysinę na czubku głowy (aaaaargh... czas jakiś temu zacząłem łysieć ale w życiu bym sobie włosów z potylicy albo z boku głowy nie zaczesał na placek bez włosów).

Poważnie, przez całą drogę byłem przekonany, że to jakiś eksperyment psychologiczno-socjologiczny. Typ był na tyle młody, że nijak nie pasował mi do niego styl charakterystyczny dla starszych panów, którym wszystko jedno. A może luzakiem po prostu był? Albo ubrał się odświętnie, bo na rozmowę kwalifikacyjną jechał? Nie wiem ale bardzo chciałbym poznać przesłanki, jakie nim powodowały. Bo na zdrowy rozum nie da się tego pojąć.

A jak już jesteśmy przy modzie, to chciałbym podzielić się mało odkrywczym spostrzeżeniem. Co roku jakaś cwana gapa lansuje, przynajmniej w Warszawie i przyległościach, co kobiety (czasem faceci) będą nosić w danym sezonie. Dwa lata temu, jeżeli pamięć mnie nie myli, były to bojówki. Rok temu chyba rządziły damskie buciki z długim, ostrym szpicem (jeżeli mylę okresy, to nie bijcie - nie prowadzę kroniki wpadek modowych). W tym roku zaczęło się od balerinek, następnie klapki plażowe się wylansowały zaś ukoronowaniem tego baraniego pędu są damskie okulary na pół twarzy. No i o ile mogę się zgodzić z tym, że bojówki pasują prawie na każdego, nawet na osoby z dużą dupą zaś lansowane obuwie jest na tyle uniwersalne, że większość damskich nóżek wbijemy w dowolnego z wymienionych glanów, to nie godzę się z bezrefleksyjnym kserowaniem mody na te wielkie i przerażające szkła spawalnicze. Według moich obserwacji tego typu okulary stanowią w tym sezonie jakieś 80-90% wszystkich okularów przeciwsłonecznych widzianych na kobiecych twarzach. Dalsze obserwacje dowodzą, że spośród tych kobiet jedynie 10-15% przed wyjściem z domu zerknęło w lustro. Otóż zakarbujcie sobie, drogie modne panie, że z okularami jest ten problem, że niekoniecznie muszą pasować do każdej twarzy. A zwłaszcza nie muszą pasować te obłędnie wielkie spodki.

Garść statystyki własnej płynącej z obserwacji: spośród 100 kobiet noszących dżezi okulary, dobrze w nich wygląda 10-15. W lepszym tygodniu 20. Kolejne 20 przypomina Wojciecha Jaruzelskiego i wzbudza we mnie dziką radość. Około 50 wygląda 'jak z dupy wyjęte' z powodów różnych: twarz za wąska, twarz za szeroka, okulary dramatycznie niedobrane do oprawy oczu, do fryzury. Zresztą co ja wam tutaj będę gadał - wyjdźcie na ulice i sami zobaczycie o czym mówię. Pozostałe 10 kobiet dzieli się na dwie kategorie. Dla obu tych kategorii warto było wylansować taką modę. Pierwsza kategoria to kobiety, które potrafią skomponować okulary z resztą swojej garderoby, z dodatkami, z makijażem, z torebką, fryzurą i budową twarzy. I jeżeli wielkie szkła do tego nie pasują, to ich nie zakładają. Proste. Takich jest przeciętnie 2-3 na 100, czyli nic nowego pod słońcem - rozkład normalny się kłania. I na te panie aż przyjemnie popatrzeć. Co ja gadam, w czasie jazdy nie sposób od nich oczu oderwać. Zresztą, to są te kobiety, które wyglądają dobrze nawet w podartym worku po saletrze amonowej, mają styl i potrafią perfekcyjnie dobierać elementy ubioru. Szkoda tylko, że tak ich mało. Pozostałe 7-8 pań to kategoria najlepsza ze wszystkich, bo od nich też oczu nie można oderwać. Są to mianowicie te modne kobiety, które nie wnikają w żadne ograniczenia własne i nałożą na siebie wszystko, co podpowie im kobieca prasa kolorowa. To właśnie ta grupa wciąga na nogi buty na koturnach i porusza się na nich z gracją komody Gdańskiej na gąsiennicach. To właśnie ta grupa wdziewa bojówki, chociaż wygląda w nich jak karykatura sanitariuszki. To wreszcie ta grupa nałożyłaby na głowę nawet zdechłego szczura gdyby tak powiedziały im gazety. Dla mnie bomba, bo mam nieustający ubaw. Pora roku - dowolna. Miejsce - dowolne. Zawsze się znajdą modne, wylansowane i wylaszczone dziewoje, dzięki którym mam albo czkawkę albo hiperwentyluję. Ze śmiechu. Akcja okulary jest wyjątkowo zabawna, bo sporo tych 'żon modnych' przypomina mi Bzyka z Pszczółki Mai. Inne wyglądają jak spawacz, pijany student podczas Juwenaliów, wyluzowany Muniek Staszczyk albo po prostu jak idiota. O myślenie apelować nie mam zamiaru, bo wiem, że za te panie myśli czytana przez nie prasa. I aż mnie trzęsie jak sobie pomyślę, że należę do tego samego gatunku co one. Ale jest przynajmniej śmiesznie.


Wróć do głównej