Szóste wymieranie
Tekst będzie centralnie z anus mundi ale akurat tak mnie natchnęło. I na dodatek to natchnienie jest kompletnie nie na temat, bo po napisaniu i wielokrotnym przeczytaniu uznaję, że tekst jest do niczego. Ale pochopnie wam go obiecałem i chyba nie mam wyjścia. Aha, tak na dobrą sprawę nie jest to też stricte wizja apokalipsy, to raczej zbiór luźnych spostrzeżeń na temat tego, co by nas po niej mogło czekać. Nie jestem socjologiem, psychologiem ani futurystą a prostym absolwentem zarządzania i marketingu. Dlatego pewnie poniżej znajdziecie sporo bzdur - wszystkich chętnych do sprostowywania zapraszam na forum. Wszystkich zapraszam, chociaż wyjątkowo niechętnie, do lektury.
Czy zastanawiacie się czasami ile magii nas otacza? Nie chodzi mi o magię z gatunku 'You shall not pass', chociaż patrząc na strzeżone obiekty państwowe albo ogrodzone osiedla widać, że jej też jest sporo. Chodzi mi o magię, której nie zauważamy gdyż traktujemy ją jako coś naturalnego. Kino domowe, komórka, komputer, samochód, elektrownia atomowa, most Świętokrzyski albo kopuła Złotych Tarasów. Miejskie wodociągi, internet z gniazdka elektrycznego, odświeżacze powietrza, mydło, karty kredytowe i karta miejska. Służba zdrowia, policja, Gwardia Narodowa i NATO. Międzynarodowe rynki walutowe, handel surowcami, światowe siły podaży i popytu, fuzje oraz wrogie przejęcia. Nie zauważamy tego gdyż wbiło się to w nasz naturalny krajobraz do tego stopnia, że samo stało się częścią tego krajobrazu. Ba, nie musimy sięgać po aż tak skomplikowane przejawy magii życia codziennego. Bieżąca albo butelkowana woda, hermetycznie pakowane wędliny, masło, śmietana i chleb. Dżem truskawkowy, ziemniaki w skrzynce w sklepie na dole, cebula w pęczkach i przyprawy Kamis w eleganckich, zielonych opakowaniach. Bandaż, aspiryna, altacet, jodyna i apap. Nóż do chleba, szklanka i miska. Spodnie, bluza, ciepły polar i glany. Od tego wszystkiego jesteśmy uzależnieni w stopniu, jaki rozumieją tylko rodziny żyjące za 500 zł miesięcznie. A najlepiej nasze uzależnienie widzimy gdy postanowimy spędzić ekscentryczne wakacje pod namiotem w lesie. Do rozmiarów tragedii urasta brak miski do umycia naczyń i Ludwika. Mamy pół godziny z głowy gdy okaże się, że nie wzięliśmy myjki albo mydła. A bez otwieracza do konserw jesteśmy skazani na powolną śmierć głodową.
Oczywiście freaki z gatunku survivalowców są w stanie poradzić sobie w każdej sytuacji. Goście mojego pokroju, którzy kiedyś śmigali co wakacje na obóz harcerski, potem pod namioty w dzicz a teraz na rejsy po Mazurach, też dadzą radę coś zaimprowizować. Naczynia świetnie zmywa się piaskiem z jeziora, konserwę można otworzyć śledziem od namiotu a brakowi miski zaradzi przecięta wzdłuż butelka po wodzie (po przecięciu w poprzek mamy szklankę do browara). Brak jedzenia też nie jest problemem dopóki jesteśmy w stanie znaleźć w lesie jagody, jeżyny, borówki, orzechy laskowe i grzyby (w przypadku tych ostatnich warto odróżniać te jadalne jeden raz od pozostałych). Umiejętność wykopania z ziemi robaków, kawałek leszczyny, sznurek, haczyk i spławik z korka po jabolu dostarczy nam ryb, które oskrobiemy tarką zrobioną z deseczki i sześciu kapsli po piwie. A jak nie ma noża, to rybę zawsze można wypatroszyć i oprawić wzmiankowanym śledziem od namiotu. Co jednak w sytuacji gdy nie mamy żadnych narzędzi oprócz noża i saperki? Będziecie w stanie zrobić sobie szałas, który nie zawali się przy pierwszym wejściu, przetrwa silny wiatr i nie będzie przepuszczał deszczu? Macie pomysły na rozpalenie ognia gdy zamokły zapałki a z drewna można wyciskać wodę wiadrami? Wiecie gdzie w ogóle te cholerne grzyby i jagody rosną i czy warto pakować się do lasu grabowego? Nie wspominam nawet o wyższej szkole jazdy jaką będzie skłusowanie bażanta, zająca albo przepiórki. I wreszcie czy ktoś z was ma pomysł na polowe przefiltrowanie wody, która zdaje się być zdatna do spożycia ale pływa w niej jakieś gówno?
Tak właśnie - uzależniliśmy się od codziennej magii w stopniu nieosiągalnym nawet dla heroinistów w ostatniej fazie nałogu. Awaria światła powoduje, że ludzkość w pół godziny cofa się do epoki jaskiń i zaczyna rabować sklepy oraz rozpierdalać własne miasto. Co byśmy zrobili gdyby tego wszystkiego nagle zabrakło?
Dobra, może słowo wyjaśnienia, bo na razie moje ględzenie wygląda dokładnie jak ględzenie. Konkretnie ględzenie nawiedzonego gościa, który postuluje powrót do natury. Nie jestem idiotą i nigdy czegoś takiego na poważnie nikomu bym nie zaproponował. Ale czasami gdy na moją głowę opada mrok i myśli są mało radosne, wyobrażam sobie sytuację gdy tego wszystkiego zaczyna nagle brakować.
Skąd takie pomysły? Ano źródła są różne. Po pierwsze, od dobrych kilku lat coraz mocniejsze jest we mnie przekonanie, że kumam coraz mniej z otaczających mnie przedmiotów. Mam wrażenie, że z wiekiem głupieję, bo wraz ze zwiększaniem się zasobów mojej wiedzy ogólnej, maleją zasoby wiedzy szczegółowej. Weźmy taki samochód - odkręcam wlew, tankuję, przekręcam kluczyk, sprzęgło, bieg, gaz i jadę. Ale dlaczego jadę? Dlaczego ta swołocz nie wybucha tylko toczy się po drodze z całkiem zadowalającą prędkością? Dajmy spokój samochodom i spróbujmy z czymś mniej złożonym - dlaczego po spuszczeniu wody w kiblu, ta woda nie leci cały czas tylko nagle przestaje i po kilku minutach możemy spuścić ją znowu? Darujmy spłuczce - jak zrobić masło? No dobra, to akurat wiem. Wiem też jak upiec podpłomyki na kamieniu, oczyścić brudną ale nieskażoną wodę, wyprodukować i uwędzić kiełbasę albo schab. Legnę natomiast podczas próby wymyślenia działającego pieca do wypieku chleba. Działającego czyli takiego, który będzie miał cug i w którym ten cholerny chleb się nie zjara na węgiel. Z jednej strony ludzie potrafią wybudować suwnicę unoszącą fragmenty kadłuba okrętu o wadze 600 ton, a z drugiej nie radzą sobie z najprostszymi problemami. Najprostszymi w sytuacji gdy nie musimy ich rozwiązywać. Bo gdyby nagle od upieczenia chleba zależało nasze życie, to ten przeklęty piec stałby się problemem kardynalnym, i dla wielu twórców tej megasuwnicy, nierozwiązywalnym.
Z jednej strony zachwyca mnie geniusz ludzki a z drugiej przeraża mnie myśl, że mógłbym dożyć chwili, w której to wszystko trafiłby szlag i bylibyśmy zdani tylko na własny mózg i ręce.
Pomysłem, że wszystkiego mogłoby nagle zabraknąć, natchnął mnie dawno temu Stephen King ze swoją najbardziej przerażającą książką 'Bastion'. Abstrahuję od aspektu metafizycznego tej historii. Spetryfikował mnie obraz społeczeństwa walącego się w gruzy w sytuacji gdy wszystko się rozpada, gdy centrum już nie trzyma a czysta anarchia szaleje nad światem. I czasami, gdy jest u mnie naprawdę źle, wyobrażam sobie, że bestia dopełzła do Betlejem, tam się narodziła a wszystko dokoła chuj zastrzelił. Co wtedy zrobiłbym ja? Co wtedy zrobiłaby reszta ocalonych? Być może nie powinienem marnować czasu na myślenie o takich bzdetach i zająć się czymś kreatywnym albo pożytecznym ale od pewnego czasu to jest silniejsze ode mnie. I klocek po klocku zbudowałem sobie swój, zapewne nieprawdziwy, obraz drugiego przyjścia. Z tym, że u mnie finał jest taki, że... Zresztą, nie uprzedzajmy faktów i zacznijmy od początku. To nie jest opowiadanie fantastyczno-naukowe, dlatego nie odrobiłem pracy domowej i poniższy tekst najprawdopodobniej zawiera całe stado głupot i nieprawdy: być może nie ma wirusa, który zabija w dobę a elektrownia wybuchnie po dwóch dniach. Olejcie to. Licencia poetica jest u mnie bowiem silniejsza od trzeciej zasady dynamiki.
1 czerwca 2008 roku, ludzkość zafundowała sobie Dzień Dziecka, jakiego nie widzieliśmy nigdy wcześniej i nie zobaczymy już nigdy więcej. Niech to będzie odkrywcze i niezgrane do bólu: na scenę wchodzi zmutowany wirus. Okres inkubacji po zarażeniu trwa 12 godzin. Po tym czasie do wsi przychodzi ponury żniwiarz i posyła do piachu 95% zarażonych. Zakładając, że dane GUS-u są prawdziwe, i że zaraza rozprzestrzenia się w postępie geometrycznym, w dwa tygodnie po odnotowaniu pierwszego zarażenia, zostaje nas w Polsce 1 930 000 osób. Zakładam też optymistycznie, że wirus słyszał cokolwiek o rozkładach statystycznych i kosi w miarę równomiernie. Bo smutne by było gdyby na przykład zaorał wszystkich w przedziale wiekowym 8-70 lat, oszczędzając przedszkolaków i starców. Tego wirusa moglibyśmy nazwać Golding, ale to tak na marginesie. Nasz wirus, załóżmy, że nazywa się X, wykosił 95% z każdej grupy wiekowej. Struktura nie została więc zachwiana ale pogłowie przetrzebiło dosyć konkretnie.
Po dobie wychodzę ze stanu katatonii, zmieniam ubranie na nieobsrane i zaczynam kombinować co jest grane. Na moje telefony nikt nie odpowiada więc muszę ogarnąć się sam. Opuszczam dom, rozglądam się i zaczynam rzygać. Kurwa, brodzę w trupach. Brodzę w stosie 36 690 000 trupów, bo tyle wybił w Polsce X. Dobrze, że jest zima i ogrzewanie w mieszkaniach szlag trafił, bo padłbym ofiarą zarazy w chwilę po tym, jak cudownie ocalałem. Macie pomysł jak pogrzebać prawie 37 milionów ciał? Ja nie mam. Ale nie chcę żeby moja radosna historia zakończyła się już w tym momencie więc ograniczam się do Piaseczna.
Tutaj ocalało około 2500 osób a do pogrzebania jest jakieś 42 000 ciał. Na szczęście większość rogatek miejskich to jeden wielki teren budowy więc po tygodniu udaje nam się zwieźć wywrotkami padłych na teren budowy, na której wykopano już fundamenty, zrzucić ich do tych fundamentów, posypać wapnem i zasypać ziemią. Dobrze, że wódka jest, bo na trzeźwo taka robota jest nie do przyjęcia dla normalnego człowieka. Zaraz, zaraz - jakim nam? Jakim nam? Ile osób spośród dwóch i pół tysiąca survivorów zachowałoby po takiej hekatombie zdrowe zmysły? Wróć, nie dwóch i pół tysiąca. Bo w tym tysiącu sporą część stanowiłyby dzieci i starzy ludzie. Zostało więc nas jakieś 1800 osób. 100 właśnie zwariowało. 100 ma na wszystko wyjebane, chce się obudzić z tego koszmaru i w dupie ma zapobieganie katastrofie epidemiologicznej. 200 socjopatów zakochało się w anarchii i w tym właśnie momencie ogałaca z broni i amunicji posterunek i szkołę policyjną. Za moment zaczną rozpierdalać sklepy, strzelać do innych i gwałcić. To może i ja sobie trochę postrzelam. Ale jako, że nie chcę żeby ta radosna historia zakończyła się już w tym momencie, zakładam, że wszyscy, którzy przeżyli, chcą się w tym gnoju jakoś urządzić i zacząć wszystko od nowa. Wspólnymi siłami zakopaliśmy zwłoki i bez zwłoki przystąpiliśmy do dalszych działań.
W pierwszej kolejności trzeba pomyśleć o podstawowych kwestiach czyli o jedzeniu i piciu. Wody butelkowanej wystarczy na jakiś czas, żarcie nasycone konserwantami i poddane torturom obróbki chemicznej i termicznej wytrzyma kilka lat. Ale co potem? Zaczniemy wpierdalać się nawzajem? A może pochopnie zadołowaliśmy 42 000 potencjalnych półtusz? Oczywiście, że nie - będziemy hodować zwierzęta. Ktoś ma pojęcie jak to się robi? W sumie proste - jest krowa - jest rzeźnia - jest masarnia - jest chabanina. Ale skąd brać nowe? Jak rozróżnić buhaja od krowy, jak odebrać poród, kto będzie na tyle odważny żeby ciągać owego buhaja do chętnej krowy i czym tak naprawdę zajmował się pan inseminator? Olać krowy, których w okolicznych gminach przetrwało 100 sztuk i kmiecie nie oddadzą ich bez walki. Wiem, będziemy wegetarianami. Ile czasu wytrzyma ziarno w silosach? Kiedy obsiewać zboża jare a kiedy ozime. Czym różni się sposób nawożenia pszenicy, żyta, owsa, jęczmienia i prosa? Buraki się sieje czy sadzi? A marchew albo cebulę? Pół biedy jak się sadzi, bo po zbiorze część zostawi się na sadzonki i heja. Co natomiast jeżeli tą swołocz się obsiewa? Skąd weźmiemy nasiona pora i czy ten pieprzony por w ogóle ma nasiona? Na szczęście są biblioteki i pewnie mamy jakiś miesiąc na naukę. Po obrabowaniu sklepów zielarskich i ogrodniczych, zabezpieczeniu nawozów sztucznych trzeba pomyśleć o ogrzewaniu i świetle. Bo gdy nie ma światła, rodzą się demony.
Na szczęście w Polsce nie ma elektrowni atomowych, które pozostawione bez nadzoru, zafundowałyby nam pewnie w ciągu tygodnia atomowy holokaust. Wypada współczuć Francuzom ale to już jest ich problem. Gdzie jest najbliższa elektrownia? Ile czasu będzie działać pozostawiona samej sobie? Kiedy to wszystko się poprzegrzewa i stopi w szklisty pomnik końca? Na szczęście wśród ocalonych jest kilku wymodlonych fachowców, którzy z pomocą fizycznych, ogarniają burdel i przywracają zasilanie. Szkoda tylko, że węgla wystarczy na miesiąc. Albo na dwa? Ktoś wie jakie zapasy paliwa gromadzą elektrownie w sytuacjach niekryzysowych? Well, albo do października skombinujemy skądś miliony ton węgla, albo trzeba rozważyć alternatywne źródła zasilania. Tylko skąd w tym pojebanym kraju wziąć alternatywne źródła zasilania? Nikt o zdrowych zmysłach nie montuje w swoim domu ogniw fotoelektrycznych, wiatraków czy siłowni wodnych, bo państwo w swej niepojętej logice nakłada na to jakieś absurdalne opłaty. A skoro nie ma popytu, to i podaż występuje szczątkowa. Zresztą, kto z was wie jak coś takiego zmontować i podłączyć do istniejącej instalacji? I czy to w ogóle działa z normalną instalacją czy może trzeba coś kombinować z przetwornikami? Wrócimy więc do rąbania drzewa i mam wrażenie, że trzeba będzie o to drzewo walczyć z całym stadem konkurencyjnych grup. A tak w ogóle, to nic z tego wszystkiego nie wyjdzie jeżeli nie zbierze się grupa ludzi, która tym wszystkim pokieruje. Znakiem tego zabraliśmy się do wszystkiego od dupy strony. No ale czego można wymagać od tabunu zszokowanych ludzi, z których połowa do tej pory patrzy w przestrzeń z miną Dzieciątka Jezus i wzrokiem mówiącym 'niech mnie ktoś uszczypnie, bo ten koszmarny sen absolutnie mi się nie podoba'. Zacznijmy więc od początku, czyli od piramidy potrzeb Maslowa.
W pierwszej kolejności musimy powołać jakąś grupę decyzyjną, która wyznaczy cele, przekona ludzi, że trzeba zakasać rękawy aby przeżyć i sformuje brygady robocze. A jeżeli nie chcemy powtórki z Folwarku zwierzęcego, musimy wybrać osoby, które będą myślały o całości a nie tylko o własnych tyłkach. I zaczynają się schody, bo gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie. Załóżmy optymistycznie (bo przecież nie chcemy kończyć opowiastki o szóstym wymieraniu na etapie prostytuowania się sejmiku lokalnego), że daliśmy radę i na czele naszej przetrzebionej wspólnoty stoją społecznicy. Od czego więc zaczniemy. Zaczniemy od pierwszych dwóch stopni piramidy Maslowa, czyli od potrzeb fizjologicznych i potrzeb bezpieczeństwa. Musimy zapewnić ludziom sen - no problem, każdy ma gdzie mieszkać, bo wolnych lokali chwilowo od groma. O jedzeniu i wodzie mówiłem. Brak stresu chwilowo nie do przeskoczenia, potrzeby seksualne też chwilę będą musiały poczekać, bo mało osobiście znam osób, które kręci dymanko na masowych mogiłach.
Co z poczuciem bezpieczeństwa? Trzeba powołać coś na kształt policji i wojska, bo bez tego utoniemy w anarchii albo zajebią nas silniejsze bojówki z warszawskiego Targówka. I tylko pozornie będzie to proste, bo po pierwsze trzeba wybrać do sił porządkowych ludzi normalnych, którzy nie przekształcą ich w bojówki w typie duvalierowskich Tontons Macoutes czy wcześniejszych Royal Dahomets[1]. Pamiętajmy, że swój zawsze bije najmocniej. Załóżmy, że się udało. I na tym na razie poprzestaniemy, bo chwilowo zbyt dużo rzeczy do zrobienia, żeby bujać się z potrzebą protekcji czy wygody (aczkolwiek zależność obskoczyliśmy). Dobra, mamy wojsko, mamy policję, mamy sen, jedzenie i wodę. Trzeci stopień czyli potrzeby afiliacji załatwił za nas wirus X. No bo jak ktoś nie czuje w takim układzie więzi z resztą, to niech spierdala. Natomiast o reszcie wynalazków pana Maslowa chwilowo możemy zapomnieć.
W zasadzie jak się to usystematyzuje, to wszystko wygląda dosyć logicznie i jest do przeprowadzenia. Obawiam się natomiast, że po pierwsze ramy czasowe są bardzo wąskie. Po drugie nie do końca skuteczne może okazać się odwoływanie do rozsądku tłumu[2], w związku z czym masowe grzebanie zwłok, powoływanie sejmiku i sił porządkowych czy wyprawa do elektrowni może napotkać na irracjonalny opór. Irracjonalny z punktu widzenia jednostki ale jak najbardziej logiczny z punktu widzenia tłumu. No bo dlaczego niby ja mam swoją dupę nadstawiać skoro w sklepach pełno jedzenia, na opał mam sztachety z płotu a poza tym doskonale sobie poradzę sam albo z ziomkami z osiedla/bloku/klatki schodowej. Nie trzeba być psychologiem, żeby o tym wiedzieć. Wystarczy, że raz w życiu próbowało się kierować tak małą grupą, jak drużyna harcerska (3-4 zastępy czyli maks 30 osób). A w drużynie występuje hierarchia i polecenia drużynowego i zastępowych są raczej wykonywane. Na tłum działa tylko Hitler.
Nie wspomniałem do tej pory o rzeczach tak oczywistych jak konieczność zorganizowania jakiejkolwiek opieki medycznej (jeżeli ludzkość ma przetrwać, nie może wybić jej na przednówku grypa albo zatrucia żołądkowe), powołanie straży pożarnej, uruchomienie kanalizacji i wodociągów, zapobieżenie wybuchom gazu, który nie wiem jak będzie się zachowywać gdy zabraknie obsługi rozdzielni czy gdzie tam się ten gaz trzyma. Jakaś łączność również by się przydała. Poza tym trzeba się zapoznać z AK-47, celem dogadania z elementem napływowym, który chciałby znaleźć na prowincji ciszę, spokój, jedzenie, węgiel, mieszkanie i kobiety. Każdy dzień przynosiłby dziesiątki takich problemów i ludzie musieliby w początkowym okresie dać z siebie absolutnie wszystko. I chociaż bardzo chcę wierzyć w to, że w sytuacji kryzysowej z ludzi wyjdzie najlepsze a nie najgorsze, to mam wrażenie, że szóste wymieranie byłoby ostatnim. Niedobite resztki same poślą się do piachu. Ba, mam wrażenie, że gdybym sam przeżył takie gówno, to najprawdopodobniej zajebałbym jakąś ciężarówkę, wypakował ją żarciem, wodą, whisky, tequillą, browarem i fajkami. Do tego skrzynia AK-47, kilka wiader amunicji, ze dwie beczki wachy i heja w Bieszczady. A resztę ludzkości miałbym dokładnie tam, gdzie jej miejsce - w dupie. Coż, dupą zacząłem więc dupą wypada zakończyć. Do poczytania.
[1] Jeżeli ktoś ma mocny żołądek, to polecam poguglanie po tych dwóch frazach. Nie twierdzę, że w historii nie było brutalniejszych formacji paramilitarnych czy militarnych - pewnie były. Ale opisy okrucieństw dokonywanych przez Tontons Macoutes wywalał mi żołądek na lewą stronę. Mieli skurwysynowie fantazję.
[2] Znacie wzór na IQ tłumu - najniższe IQ uczestnika tłumu podzielone przez liczbę członków owego tłumu.