Złote rybki i inne historie

ZŁOTE RYBKI I INNE HISTORIE

Kiedy przybyłem do L.A., miałem wrażenie, że otaczają mnie setki starych filmów.
Na lotnisku czekał na mnie kierowca w czarnej liberii, trzymający w dłoniach biały kawałek 
tektury ze starannie, choć błędnie wypisanym moim nazwiskiem.
- Zabiorę pana prosto do hotelu - oznajmił. Sprawiał wrażenie nieco zawiedzionego, że nie 
mam ze sobą walizek, jedynie wysłużoną torbę, wypchaną koszulkami, bielizną i skarpetami.
- Czy to daleko? Pokręcił głową.
- Jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści minut jazdy. Był pan już kiedyś w L.A.?
- Nie.
- Stale powtarzam, że L.A. to trzydziestominutowe miasto. Gdziekolwiek chce się pan udać, 
zawsze dotrze pan tam najpóźniej w trzydzieści minut, nie więcej.
Schował moje rzeczy w bagażniku, który nazywał kufrem, i otworzył przede mną drzwi limuzyny.
- Skąd pan pochodzi? - spytał. Limuzyna skręciła z lotniska na gładką, mokrą od deszczu, 
rozjarzoną neonami ulicę.
- Z Anglii.
- Z Anglii, co?
- Tak. Był pan tam kiedyś?
- Nie, proszę pana. Widziałem na filmach. Jest pan aktorem?
- Pisarzem.
Natychmiast stracił zainteresowanie. Od czasu do czasu jedynie klął cicho pod nosem na 
innych kierowców.
Nagle zjechał na bok, zmieniając pas. Minęliśmy karambol, w którym uczestniczyły cztery 
samochody.
- Wystarczy, że trochę popada i wszyscy zapominają, jak się jeździ - mruknął. Wbiłem się 
głębiej w poduszki fotela. 
- Słyszałem, że u was w Anglii też pada. - To było stwierdzenie, nie pytanie.
- Odrobinę.
- Więcej niż odrobinę. W Anglii co dzień leje. - Roześmiał się. - Macie też gęstą mgłę. 
Naprawdę gęstą.
- Niezupełnie.
- Co to znaczy, niezupełnie? - bronił się zaskoczony. - Widziałem na filmach.
Odtąd siedzieliśmy w milczeniu, jadąc w hollywoodzkim deszczu. Po długiej chwili znów 
się odezwał.
- Niech pan poprosi o pokój, w którym umarł Belushi.
- Słucham?
- Belushi. John Belushi. Umarł właśnie w pańskim hotelu, Narkotyki. Słyszał pan o tym?
- A, tak.
- Nakręcili film o jego śmierci. Grał go jakiś grubas, zupełnie nie przypominał Belushiego. 
Ale nikt nie powie o tym całej prawdy. Bo widzi pan, on nie był wtedy sam, tylko z jeszcze 
dworna facetami. Studio nie chciało zadymy, ale kiedy się jest kierowcą, słyszy się różne rzeczy.
- Naprawdę?
- Robin Williams i Robert De Niro. To oni z nim wtedy byli. Cała trójka naćpana aż po uszy.
Hotel okazał się białym, niby-gotyckim zameczkiem. Pożegnałem się z szoferem i zgłosiłem 
na recepcji. Nie prosiłem o pokój, w którym zmarł Belushi.
Wyszedłem na deszcz, zmierzając do mojego domku. W jednej ręce trzymałem torbę, w drugiej
ściskałem pęk kluczy, które, jak twierdził recepcjonista, pozwolą mi przejść przez kolejne drzwi 
i bramki. W powietrzu unosiła się woń mokrej ziemi i, o dziwo, kropli na kaszel. Zapadał zmierzch. 
Robiło się ciemno.
Wszędzie wokół chlupała woda. Spływała strumyczkami przez dziedziniec. Wpadała do niewielkiej 
sadzawki, zawieszonej na jednym z murów.
Wspiąłem się po schodach do wilgotnego pokoju. Dziwne, że gwiazdor mógł umrzeć w takim nędznym 
miejscu.
Łóżko było nieco zatęchłe. Deszcz wybijał szalony rytm na blasze klimatyzatora.
Dłuższą chwile oglądałem telewizję - cmentarzysko powtórek: Zdrówko niedostrzegalnie przeszło w 
Taksówkę, która straciła nagle kolor, stając się Kocham Lucy. Potem osunąłem się w sen.
Śnili mi się perkusiści, bębniący obłąkańczo w odległości trzydziestu minut jazdy.
Obudził mnie telefon.
- Hej, hej, hej, hej. Dotarł pan cało i zdrowo?
- Kto mówi?
- Jacob. Ze studia. Wciąż jesteśmy umówieni na śniadanie, hej?
- Śniadanie...!
- Nie ma sprawy. Za pół godziny odbiorę pana w hotelu. Zrobiłem już rezerwację. Nie ma sprawy. 
Dostał pan wiadomość?
- Ja...
- Przesłałem ją faksem wczoraj wieczorem. Do zobaczenia.
Deszcz ustał. Na niebie świeciło jasne, ciepłe słońce: prawdziwe hollywoodzkie światło. Przeszedłem 
do głównego budynku, stąpając po kobiercu zgniecionych liści eukaliptusa stąd się wziął wczorajszy 
zapach lekarstwa na kaszel.
W recepcji wręczyli mi kopertę z faksem - planem zajęć na najbliższe kilka dni, dodającymi otuchy liścikami 
i odręcznymi notkami na marginesie, głoszącymi: "To będzie prawdziwy przebój!" i "Zapowiada się superfilm!". 
Faks podpisał Jacob Klein, do którego niewątpliwe należał głos w telefonie. Nigdy wcześniej nie słyszałem 
o żadnym Jacobie Kleinie.
Przed hotelem zatrzymał się mały, czerwony sportowy samochód. Kierowca wysiadł i pomachał do mnie. 
Podszedłem bliżej. Miał krótką, szpakowatą brodę, uśmiech tak bogaty, że można by go zamienić na gotówkę, 
i złoty łańcuch na szyi. Pokazał mi egzemplarz Synów człowieczych.
To był Jacob. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
- A gdzie Dawid? Dawid Gambol?
Właśnie z nim rozmawiałem wcześniej, załatwiając wyjazd. Nie był producentem. Nie miałem pojęcia, 
co robił. Sam siebie określił jako "związanego z projektem".
- David już nie pracuje w studio. Teraz ja kieruję projektem. Chcę, żeby pan wiedział, że jestem naprawdę 
nakręcony. Hej, hej.
- To dobrze? Wsiedliśmy do wozu.
- Gdzie odbędzie się spotkanie? Potrząsnął głową.
- To nie spotkanie - rzekł. - Tylko śniadanie. Spojrzałem na niego pytająco. Zlitował się.
- Takie spotkanie przed spotkaniem - wyjaśnił.
Pojechaliśmy do centrum handlowego, odległego o jakieś pół godziny jazdy, w czasie której Jacob opowiadał, 
jak bardzo podobała mu się moja książka i jak ogromnie się cieszy, że związał się z tym projektem. Oznajmił, 
iż umieszczenie mnie w tym hotelu było jego pomysłem - oto prawdziwe hollywoodzkie przeżycie, którego nie 
zapewni Four Seasons czy Ma Maison - i spytał, czy zatrzymałem się w domku, w którym umarł John Belushi. 
Odparłem, że nie wiem, ale raczej wątpię.
- Wie pan, z kim był, kiedy umarł? Studio to wyciszyło.
- Nie. Z kim?
- Z Meryl i Dustinem.
- Mówimy o Meryl Streep i Dustinie Hoffmanie?
- Jasne.
- Skąd pan to wie?
- Ludzie gadają. To Hollywood. No wie pan. Przytaknąłem, jakbym rzeczywiście wiedział, choć w istocie nie miałem pojęcia.
Ludzie często mówią o książkach, które napisały się same To kłamstwo. Książki nie piszą się same. Stworzenie 
książki wymaga namysłu, zbierania materiałów, ciężkiej pracy, notatek, więcej czasu i energii, niż można to sobie 
wyobrazić - z wyjątkiem Synów człowieczych. Oni rzeczywiście napisali się sami.
Nam, pisarzom, często zadaje się niezwykle irytujące pytanie: Skąd bierzecie pomysły?
Odpowiedź brzmi: Zetknięcie. Różne idee spotykają się, właściwe składniki łączą i nagle abrakadabra!
Wszystko zaczęło się od filmu dokumentalnego o Charlesie Mansonie. Obejrzałem go przez czysty przypadek (był 
nagrany na taśmie, którą pożyczył mi przyjaciel, po kilku programach, które rzeczywiście chciałem obejrzeć): zdjęcia 
Mansona, kiedy został aresztowany, gdy ludzie sądzili jeszcze, że jest niewinny, i że to spisek rządu wymierzony 
w hippisów. Na ekranie widziałem Mansona - charyzmatycznego, przystojnego mówce, męczennika. Kogoś, kto 
mógłby cię powieść wprost do piekła, kogoś, dla kogo byłbyś zdolny zabić.
Rozpoczął się proces. Po kilku tygodniach mówca zniknął, zastąpiony przez roztrzęsionego, połykającego słowa 
małpoluda z wyciętym na czole krzyżem. Geniusz, który krył się w nim wcześniej, zniknął. Ale tam był.
Dalszy ciąg filmu: twardooki oszust, który siedział z Mansonem w więzieniu.
- Charles Manson? Słuchaj, Charlie to pryszcz. Był nikim. Śmialiśmy się z niego. Był zerem.
Przytaknąłem. Działo się to w czasach, nim jeszcze Manson stał się królem charyzmy. Skojarzyło mi się to 
z błogosławieństwem, czymś danym, a potem odebranym.
Z obsesyjną uwagą obejrzałem resztę dokumentu, a potem obraz znieruchomiał, ukazując czarno-białe zdjęcie, 
a narrator coś powiedział. Przewinąłem. Powtórzył to samo.
Wpadłem na pomysł. Miałem książkę, która sama się napisała.
Oto, co powiedział narrator: niemowlęta, które Manson spłodził z kobietami z Rodziny, zostały wysłane do różnych 
domów dziecka i przeznaczone do adopcji. Sąd każde z nich obdarzył innym nazwiskiem. Żadne nie nazywało się 
Manson. I pomyślałem o tuzinie dwudziestopięcioletnich Mansonów. O tym, jak w tej samej chwili spada na 
nich dar charyzmy. 
Dwunastu młodych Mansonów w pełnej chwale, z całego świata zmierzających do Los Angeles. I córce Mansona, 
rozpaczliwie próbującej nie dopuścić do ich spotkania, podczas którego, jak napisano na tylnej okładce, wypełniłoby 
się ich przerażające przeznaczenie.
Stworzyłem Synów człowieczych, pisząc w białej gorączce. Po miesiącu książka była gotowa i wysłałem ją agentce, 
która przyjęła ją z pewnym zaskoczeniem ("Nie przypomina twoich innych historii, mój drogi" rzekła). Agentka sprzedała 
ją po licytacji - mojej pierwszej - za sumę większą, niż wydawało mi się to możliwe. (Moje pozostałe książki, trzy zbiory
 eleganckich, aluzyjnych i niedopowiedzianych historii o duchach zarobiły zaledwie na komputer, na którym je napisałem).
Potem zaś książkę - jeszcze przed wydaniem - kupiło Hollywood, znów po licytacji. Interesowały się nią trzy czy 
cztery studia. Zdecydowałem się na to, które chciało, bym sam napisał scenariusz. Wiedziałem, że nigdy do tego 
nie dojdzie, że nie dotrzymają słowa, potem jednak mój faks zaczął nocami wypluwać kolejne wiadomości 
- większość tryskającą entuzjazmem i podpisaną przez niejakiego Davida Gambola. Pewnego ranka podpisałem 
pięć egzemplarzy umowy, grubej jak książka 
telefoniczna. W kilka tygodni później agentka doniosła, że otrzymałem pierwszy czek i bilety do Hollywood. 
Czekały mnie "rozmowy wstępne". Wszystko to przypominało sen.
Bilety były na klasę biznesową. W chwili, gdy to zobaczyłem, zrozumiałem, iż sen się ziścił.
Poleciałem do Hollywood w kabinie na szczycie jumbo jeta, żując wędzonego łososia i trzymając w dłoniach świeżutki 
egzemplarz Synów człowieczych w twardej oprawie.
A zatem śniadanie.
Powiedzieli mi jak bardzo podobała im się książka. Nie zapamiętałem niczyich imion. Mężczyźni mieli brody, nosili czapki 
z daszkiem, bądź jedno i drugie. Kobiety były zdumiewająco atrakcyjne, w specyficzny, higieniczny sposób.
Jacob zamówił śniadanie i zapłacił rachunek. Wyjaśnił, że czekające nas spotkanie to tylko formalność.
- Jesteśmy zachwyceni twoją książką. Czemu byśmy ją kupowali, gdybyśmy nie chcieli zrobić z niej filmu? Po co mielibyśmy 
cię zatrudniać, gdybyśmy nie chcieli, byś to ty napisał scenariusz, wnosząc do niego to coś wyjątkowego? To coś.
Przytaknąłem bardzo poważnie, jakbym godzinami zastanawiał się nad moim literackim "tym czymś".
- Co za pomysł. Co za książka. Jesteś wyjątkowy.
- Jeden z najwyjątkowszych - dodała kobieta, imieniem Dina, Tina czy może Deanna. Uniosłem brwi.
- Co zatem mam robić na spotkaniu?
- Słuchać - odparł Jacob. - Z pozytywnym nastawieniem.
Jazda do studia małym czerwonym wozem Jacoba trwała pół godziny. Podjechaliśmy do bramy. Tam Jacob stoczył 
krótką kłótnię ze strażnikiem. Zrozumiałem z niej, że dopiero niedawno pracuje w studiu i nie dostał jeszcze stałej 
przepustki.
Gdy wdarliśmy się do środka, odkryłem, że nie ma też stałego miejsca parkingowego. Wciąż nie rozumiem znaczenia 
tego faktu. Z tego, co mówił, miejsca parkingowe są w studiu oznaką statusu, tak jak w starożytnych Chinach cesarskie 
nadania dworskie.
Przejechaliśmy przez ulice dziwnie płaskiego Nowego Jorku i zaparkowaliśmy przed wielkim, starym bankiem. Po dziesięciu 
minutach znalazłem się w sali konferencyjnej, wraz z Jacobem i innymi ludźmi ze śniadania. Czekaliśmy na kogoś, 
lecz w całym tym zamieszaniu nie dosłyszałem na kogo i co robi ów ktoś. Wyjąłem egzemplarz książki i położyłem 
go przed sobą. Taki talizman.
W końcu ktoś wszedł do środka. Był wysoki. Miał spiczasty nos, spiczasty podbródek i stanowczo za długie włosy - wyglądał, 
jakby porwał kogoś znacznie młodszego i ukradł mu je. Ze zdumieniem odkryłem, iż jest Australijczykiem.
Usiadł.
Spojrzał na mnie.
- Wal - rzekł.
Powiodłem spojrzeniem po obecnych, nikt jednak na mnie nie patrzył. Unikali mojego wzroku. Zacząłem więc mówić 
o książce, o akcji, o zakończeniu, strzelaninie w nocnym klubie, gdzie dobra córka Mansona rozwala resztę - albo 
przynajmniej tak się jej wydaje. O tym, że według mnie wszystkich chłopców powinien grać jeden aktor.
- Wierzysz w to?
Tak brzmiało pierwsze pytanie Kogoś. Łatwizna. Podobne zadał mi co najmniej tuzin brytyjskich dziennikarzy.
- Czy wierzę, że Charles Manson dysponował na krótko nadprzyrodzoną mocą, która potem go opuściła, a teraz nawiedza 
jego dzieci? Nie. Czy wierzę, że zdarzyło się coś dziwnego? Chyba tak. Może po prostu przez krótki czas jego szaleństwo 
pasowało do szaleństwa ogarniającego resztę świata. Nie wiem.
- Hmm. Ten młody Manson. Mógłby go zagrać Keanu Reeves? "O Boże, nie" - pomyślałem. Jacob spojrzał na mnie 
i desperacko skinął głową.
- Czemu nie - rzekłem. "To tylko wyobraźnia. Nic z tego nie dzieje się naprawdę".
- Negocjujemy z jego ludźmi - oświadczył Ktoś, z namysłem kiwając głową.
Kazali mi napisać abstrakt scenariusza. Ktoś miał go zatwierdzić. Przypuszczam, że mieli na myśli australijskiego Kogoś, 
choć nie mam pewności.
Nim odszedłem, ktoś inny wręczył mi siedemset dolarów i kazał podpisać pokwitowanie. Zapłata za dwa tygodnie pracy.
Przez dwa dni pisałem abstrakt. Próbowałem zapomnieć o książce i przedstawić całą historię jako film. Praca szła nieźle, 
Siedziałem w swoim pokoju, pisząc na notebooku, przysłanymi przez studio, i drukując kolejne strony na atramentowej 
drukarce, także ze studia. Posiłki jadłem u siebie.
Po południu codziennie wybierałem się na krótki spacer Bulwarem Zachodzącego Słońca. Dochodziłem do "prawie 
całonocnej" księgarni. Tam kupowałem gazetę. Pół godziny siedziałem na hotelowym dziedzińcu, czytając ją, a potem, 
wchłonąwszy dawkę świeżego powietrza i słońca, wracałem w mrok, by zamienić mą książkę w coś zupełnie innego.
Każdego dnia widywałem na dziedzińcu bardzo starego Murzyna, pracownika hotelu. Boleśnie, powoli szedł naprzód, 
podlewając rośliny i przyglądając się rybom. Uśmiechał się do mnie, a ja pozdrawiałem go skinieniem głowy.
Trzeciego dnia wstałem i podszedłem do niego. Stał właśnie obok sadzawki, wyciągając ręką śmieci: parę monet 
i paczkę papierosów.
- Dzień dobry - powiedziałem.
- Sir - odparł. Brzmiało to jak "seh". Wolałbym, by mnie tak nie nazywał, ale nie potrafiłem ująć tego w słowa; 
bałem się go obrazić.
- Ładne ryby.
Przytaknął, uśmiechając się szeroko.
- Karpie ozdobne. Sprowadzone aż z Chin. Patrzyliśmy chwilę, jak pływają w niewielkiej sadzawce.
- Ciekawe, czy im się nudzi? Potrząsnął głową.
- Mój wnuk jest ichtiologiem. Wie pan, co to?
- Bada ryby.
- Aha. Twierdzi, że ich pamięć sięga zaledwie trzydziestu sekund. Pływają więc w sadzawce i stale przeżywają 
niespodzianki. "Jeszcze nigdy tu nie byłem". Spotykają inną rybę, którą znają od stu lat, i mówią: "Kim jesteś, nieznajomy?".
- Zechce pan spytać o coś wnuka? - Starzec przytaknął. - Czytałem kiedyś, że karpie nie mają określonej długości życia. 
Nie starzeją się tak jak my. Umierają zabite przez ludzi, choroby bądź drapieżniki, ale nie starzeją się i nie umierają. 
Teoretycznie mogłyby żyć wiecznie.
Skinął głową.
- Zapytam. Brzmi to nieźle. Te trzy. O ten. Nazywam go Duch. Ma zaledwie cztery, pięć lat. Lecz pozostałe sprowadzono 
z Chin, kiedy się tu zatrudniłem.
- Czyli kiedy?
- W roku Pańskim 1924. Jak pan sądzi, ile mam lat?
Nie potrafiłem tego określić. Równie dobrze mógł być wyrzeźbiony ze starego drewna. Więcej niż pięćdziesiąt. Mniej 
niż Matuzalem. Powiedziałem to głośno.
- Urodziłem się w 1906. Bóg mi świadkiem.
- Tutaj? W L.A.? Pokręcił głową.
- Kiedy się urodziłem, Los Angeles było zaledwie gajem pomarańczowym, daleko od Nowego Jorku. - Wysypał na 
powierzchnię wody karmę. Trzy ryby podpłynęły do niej - srebrzyste, zwiewne duchy. Spoglądały na nas, czy może 
tylko tak to wyglądało. Ich okrągłe pyszczki otwierały się i zamykały, jakby przemawiały w jakimś niemym, tajemnym języku.
Wskazałem tę, którą pokazał mi przedtem.
- Czyli to jest Duch, tak?
- To Duch. Zgadza się. Ten pod lilią, widzi pan jego ogon, prawda? Nazywa się Buster. Na pamiątkę Bustera Keatona. 
Keaton mieszkał tutaj, gdy go kupiliśmy. A to nasza Księżniczka.
Księżniczka była najbardziej charakterystyczna z trzech ryb: bladokremowa z jaskrawoszkarłatną plamą na grzbiecie, 
wyróżniającą ją spośród pozostałych.
- Jest piękna.
- O, tak. Bez dwóch zdań.
Odetchnął głęboko i zaczął kaszleć, krztusząc się i rzężąc, z siłą, która zatrzęsła całym szczupłym ciałem. Wówczas po 
raz pierwszy uwierzyłem, że ma dziewięćdziesiąt lat.
- Nic panu nie jest? Pokręcił głową.
- W porządku. Stare kości - rzekł.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i wróciłem w mrok do mojego abstraktu.
Wydrukowałem ukończony abstrakt i wysłałem go faksem do Jacoba w studio.
Następnego dnia zjawił się w moim domku. Sprawiał wrażenie przygnębionego.
- Wszystko w porządku? Jakieś problemy z abstraktem?
- Nie. Tylko ogólny syf. Nakręciliśmy film z... - Wymienił nazwisko znanej aktorki, która kilka lat wcześniej grała w paru 
przebojach kasowych. - Gwarantowany hit, prawda? Tyle że nie jest już tak młoda; jak kiedyś. I upiera się, by wciąż 
występować w rozbieranych scenach. A wierz mi, nikt nie chce oglądać takiego ciała.
Chodzi o to, że pewien fotograf namawia kobiety, by zdejmowały przed nim ubrania. Potem je dmucha. Tyle że nikt nie 
wierzy, że to robi. Więc szefowa policji - grana przez panią Pokażę Światu Mój Goły Tyłek - rozumie, że może go aresztować 
tylko jeśli uda jedną z nich. Więc się z nim przesypia. Jest jeszcze haczyk...
- Zakochuje się w nim?
- O, tak. A potem pojmuje, że kobiety zawsze pozostaną więźniarkami męskich wyobrażeń. By dowieść swej miłości, 
kiedy zjawia się policja, żeby aresztować ich obydwoje, bohaterka podpala wszystkie zdjęcia i ginie w płomieniach. 
Jej ubranie pali się pierwsze. Jak to brzmi?
- Głupio.
- My też tak pomyśleliśmy, gdy to zobaczyliśmy. Wylaliśmy zatem reżysera, przemontowaliśmy film i zrobiliśmy dokrętki. 
Teraz bohaterka, kiedy się z nim kocha, ma na sobie podsłuch. A gdy zaczyna się w nim zakochiwać, odkrywa, 
że zabił jej brata. Ma sen, w którym płonie je ubranie. Potem wraz z grupą antyterrorystyczną rusza go aresztować. 
On jednak ginie, zastrzelony przez jej młodszą siostrę, którą także przerżnął.
- Tak jest lepiej? Potrząsnął głową.
- To bzdura. Gdyby pozwoliła nam użyć dublerki w gołych scenach, może coś by z tego było.
- A co z abstraktem?
- Z czym?
- Z moim abstraktem. Z tym, który ci posłałem.
- A, jasne. Tym abstraktem. Jesteśmy nim zachwyceni. Wszyscy. Jest wspaniały. Naprawdę świetny. Wszyscy j
esteśmy podekscytowani.
- I co teraz?
- Gdy tylko wszyscy się z nim zapoznają, spotkamy się i porozmawiamy.
Poklepał mnie po plecach i odszedł, pozostawiając mnie samego bez zajęcia w Hollywood.
Postanowiłem napisać opowiadanie. Jeszcze przed wyjazdem z Anglii przyszedł mi do głowy pewien pomysł. 
Coś o niewielkim teatrze na przystani. Magicznych sztuczkach i deszczu. Widowni, która nie potrafi odróżnić magii 
od złudzenia i która nie dba o to, czy złudzenie nie jest może prawdą.
Tego popołudnia podczas spaceru kupiłem w "niemal całonocnej księgarni" kilka książek o magicznych sztuczkach 
i wiktoriańskich iluzjonistach. W mojej głowie tkwiła już historia, czy raczej jej zalążek. Chciałem go rozwinąć. 
Usiadłem na ławce i zacząłem przeglądać książki. Pragnąłem uchwycić pewną specyficzną atmosferę.
Czytałem właśnie o Ludziach z Kieszeniami, osobnikach o kieszeniach wypchanych najróżniejszymi małymi 
przedmiotami. Ludzie ci na żądanie wyciągali z nich wymagany przedmiot. Nie było to złudzenie, lecz niezwykły 
przykład pamięci i dobrej organizacji. Nagle na kartki padł cień. Uniosłem wzrok.
- Witam - rzekłem do starego Murzyna.
- Seh - odparł.
- Proszę tak mnie nie nazywać. Czuję się, jakbym musiał włożyć garnitur czy coś w tym stylu. - Przedstawiłem mu się. 
On mnie także.
- Pious Dundas.
- Pious? Pobożny? - Nie byłem pewien, czy dobrze usłyszałem.
- Czasami jestem pobożny, czasami nie. Tak nazwała mnie mama. To dobre imię.
- O, tak.
- Co pan tu robi, seh?
- Nie jestem pewien. Podobno mam pisać film. Tak mi się zdaje. A przynajmniej czekam, by powiedzieli mi, że mam zacząć.
Podrapał się po nosie.
- Mieszkali tu wszyscy znani filmowcy. Gdybym zaczął ich teraz wymieniać, mógłbym gadać do przyszłej środy, 
a wciąż byłaby to dopiero połowa.
- Kogo najbardziej pan lubił?
- Harry'ego Langdona. Był prawdziwym dżentelmenem. George'a Sandersa, Anglika, jak pan. Mówił: O, Pious, 
módl się o moją dusze. A ja odpowiadałem: Pańska dusza to pańska sprawa, panie Sanders. Mimo to i tak się 
za niego modliłem. I June Lincoln.
- June Lincoln?
Jego oczy rozbłysły. Uśmiechnął się.
- Królowa srebrnego ekranu. Była lepsza od nich wszystkich. Mary Pickford i Lilian Gish, Thedy Bary i Louise Brooks... 
Najlepsza. Miała "to". Wie pan, o co chodzi?
- Seksapil.
- Coś więcej. Była wszystkim, o czym śnili mężczyźni. Na filmie z June Lincoln chciało się... - Urwał i machnął ręką, 
zataczając krąg, jakby szukał zapomnianego słowa. - Sam nie wiem. Uklęknąć niczym rycerz w lśniącej zbroi 
u stóp królowej. June Lincoln była najlepsza. Opowiedziałem o niej wnukowi. Próbował znaleźć jakąś kasetę. 
Ale niestety, nic już nie ma. Przetrwała tylko w głowach starców, takich jak ja. - Poklepał się po czole.
- Musiała być niezwykła. Przytaknął.
- Co się z nią stało?
- Powiesiła się. Ludzie gadali, że to dlatego, bo nie radziła sobie w filmach dźwiękowych. Ale nieprawda. Miała głos, 
który, gdy raz się go usłyszało, pamiętało się do końca życia. Słodki i mroczny, niczym kawa po irlandzku. Niektórzy 
mówią, że ktoś złamał jej serce. Mężczyzna, a może kobieta. Może chodziło o hazard, gangsterów albo wódkę. 
Kto wie. To były szalone czasy.
- Rozumiem, że słyszał pan jej głos. Uśmiechnął się szeroko.
- Powiedziała: Chłopcze, możesz znaleźć moje futro? A gdy się z nim zjawiłem, dodała: Pięknie sobie radzisz, chłopcze.
Mężczyzna, który jej towarzyszył, rzekł: June, nie igraj ze służbą. A ona uśmiechnęła się do mnie, dała mi pięć dolarów 
i powiedziała: On nie ma nic przeciw temu. Prawda, chłopcze? Potem zrobiła to coś z ustami. Wie pan.
- Ciup?
- Coś w tym stylu. Poczułem to tutaj. - Poklepał się po piersi. - Te usta mogły powalić mężczyznę.
Na moment przygryzł wargę, spoglądając w wieczność, w dal. Zastanawiałem się, gdzie jest teraz. Potem spojrzał na mnie.
- Chce pan zobaczyć jej usta?
- Jak to?
- Proszę tu podejść. Za mną.
- Co my... - Oczyma duszy ujrzałem wizję ust odciśniętych w cemencie, niczym odciski dłoni przed Graumann's Chinese Theatre.
Potrząsnął głową, unosząc palec. "Cicho".
Zamknąłem książki. Przeszliśmy przez dziedziniec. Gdy dotarliśmy do niewielkiej sadzawki, zatrzymał się.
- Proszę spojrzeć na Księżniczkę - polecił.
- Tę z czerwoną plamą, tak?
Przytaknął. Ryba przypominała chińskiego smoka. Jasna i mądra. Widmowa ryba, biała jak stara kość, oprócz szkarłatnej 
plamy na grzbiecie, długiego na cal podwójnego łuku. Unosiła się w wodzie, zamyślona.
- To one. Na jej grzbiecie. Widzi pan?
- Niezupełnie rozumiem.
Na moment zamilkł, obserwując rybę.
- Chciałby pan usiąść? - Przypomniałem sobie nagle o wieku pana Dundasa.
- Nie płacą mi za to, żebym siedział - odparł z powagą. A potem rzekł, jakby wyjaśniał coś małemu dziecku: - W tamtych 
czasach oni byli bogami. Dziś to tylko telewizja. Mali bohaterowie. Mali ludzie w pudełkach. Widuję ich tutaj. Mali ludzie.
Dawne gwiazdy to byli olbrzymi. Skąpani w srebrnym blasku. Wielcy niczym domy. A kiedy się ich spotykało, wciąż 
pozostawali wielcy. Ludzie w nich wierzyli.
Urządzali przyjęcia. Kiedy człowiek tu pracował, widział, co się działo. Alkohol, trawa, wyczyny, których nie da się opisać. 
Podczas jednego przyjęcia... Chodziło o film Serca pustyni. Słyszał pan o nim?
Pokręciłem głową.
- Jeden z największych przebojów 1926 roku, na równi z What Price Glory z Yictorem Mc Lagenem i Dolores del Rio 
i Ellą Cinders z Coleen Moore. O tych pan słyszał?
Ponownie zaprzeczyłem.
- Słyszał pan kiedyś o Warnerze Baxterze? Belle Bennett?
- Kto to?
- Wielkie gwiazdy w dwudziestym szóstym roku - zawiesił głos. - Serca pustyni. Po zakończeniu zdjęć urządzili przyjęcie tu, 
w hotelu. Mieli wino, piwo, whisky i gin. Działo się to w czasach prohibicji, ale tutejsza policja należała do studia, toteż 
nie zwracała uwagi. Było też jedzenie i mnóstwo głupich zabaw. Zjawił się Ronald Collman i Douglas Fairbanks - ojciec, 
nie syn - a także cały zespół i obsada, i orkiestra jazzowa, grająca w miejscu, gdzie teraz stoją domki.
Tej nocy June Lincoln była najjaśniejszą gwiazdą Hollywood. W filmie grała arabską księżniczkę. W tamtych czasach 
Arabia oznaczała namiętność i żądzę. W dzisiejszych... świat się zmienia.
Nie wiem, od czego się zaczęło. Chyba od zakładu czy wyzwania. Może po prostu była pijana. Tak mi się zdawało. 
W każdym razie wstała. Orkiestra grała coś powolnego, a ona podeszła tutaj, w miejsce, gdzie stoję w tej chwili, zanurzyła 
dłonie w sadzawce. Śmiała się, śmiała, śmiała...
Panna Lincoln wyłowiła rybę. Złapała jedną z nich oburącz i wyciągnęła z wody. A potem uniosła ją tuż przed twarzą.
Trochę się niepokoiłem, bo dopiero co sprowadzili te ryby z Chin. Kosztowały dwieście dolarów sztuka. Wtedy jeszcze 
nie opiekowałem się rybami, nie mnie obcięto by pensję, ale mimo wszystko, w tamtych czasach dwieście dolarów 
to była niemała sumka
I wtedy panna Lincoln uśmiechnęła się do nas, pochyliła i ucałowała rybę, powoli, w grzbiet. Ryba nie szarpała się, 
po prostu leżała w jej dłoni, a ona ucałowała ją ustami czerwonymi niczym koral. Ludzie z przyjęcia śmiali się i wiwatowali.
Potem włożyła rybę do wody. Przez moment wydawało się że Księżniczka nie chce jej opuścić - trzymała się blisko, 
ocierając się jej o palce. Wówczas odpalono pierwsze fajerwerki. Ryba odpłynęła.
Jej szminka była czerwona, czerwona jak krew. Pozostawił ślad ust na grzbiecie ryby. O tu, widzi pan?
Księżniczka, biały karp z koralową plamą na grzbiecie, poruszyła płetwą, kontynuując odwieczną serię 
trzydziestosekundowych wypraw wokół sadzawki. Czerwony znak rzeczywiście przypominał odcisk warg.
Mój towarzysz wsypał do wody garść karmy. Trzy ryby podpłynęły ku powierzchni.
Wróciłem do mego domku, niosąc książki o starych, magicznych sztuczkach. Dzwonił telefon. Ktoś ze studia. 
Chcieli porozmawiać o abstrakcie. Za pół godziny zjawi się samochód.
- Czy będzie tam Jacob?
Mój rozmówca odłożył już słuchawkę.
W spotkaniu uczestniczył australijski Ktoś i jego asystent, mężczyzna w okularach i garniturze. Był to pierwszy garnitur, 
który ujrzałem w L. A. Okulary miał jaskrawobłękitne. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego.
- Gdzie się zatrzymałeś? - spytał Ktoś. Powiedziałem.
- Czy to tam Belushi...?
- Tak mi mówiono. Przytaknął.
- Kiedy umarł, nie był sam.
- Nie?
Podrapał się palcem po grzbiecie spiczastego nosa.
- Imprezowało tam jeszcze kilka osób. Dwóch reżyserów z tych największych. Nie musisz znać nazwisk. Dowiedziałem się 
o tym, gdy kręciłem ostatni film z Indianą Jonesem.
Zapadła pełna niepokoju cisza. Siedzieliśmy przy olbrzymim, okrągłym stole, jedynie we trzech. Przed każdym z nas leżał 
egzemplarz napisanego przeze mnie abstraktu. W końcu odezwałem się pierwszy.
- I co o tym sądzicie?
Obaj niemal jednocześnie skinęli głowami. A potem starali się usilnie przekazać mi, że okropnie im się nie spodobał, 
jednocześnie próbując nie powiedzieć nic, co mogłoby mnie zdenerwować. Była to bardzo dziwna rozmowa. 
- Mamy problem z trzecim aktem - oznajmili. W ich głosie czaiła się sugestia, że problem nie wiąże się ze mną ani 
abstraktem, ani nawet z trzecim aktem, lecz wyłącznie z nimi samymi. Chcieli, by ludzie byli bardziej sympatyczni. 
Pragnęli ostrych świateł i cieni, nie odcieni szarości. Chcieli, by bohaterka stała się bohaterem. Ja kiwałem głową, 
sporządzając notatki.
Pod koniec spotkania uścisnąłem dłoń Kogoś. Asystent w niebieskich okularach poprowadził mnie przez labirynt korytarzy 
w stronę zewnętrznego świata, gdzie czekał mój samochód i kierowca.
Po drodze spytałem, czy w studio są jakieś zdjęcia June Lincoln.
- Czyje? - Okazało się, że ma na imię Greg. Wyciągnął mały notesik i zapisał w nim coś ołówkiem.
- Gwiazdy kina niemego. Sławnej w 1926 roku.
- Czy kręciła w naszym studio?
- Nie mam pojęcia - przyznałem. - Ale była sławna. Słynniejsza niż Marie Provost.
- Kto?
- "Gwiazda snów, która stała się karmą dla psów". Jedna z największych gwiazd kina niemego. Umarła w biedzie, gdy nastały 
czasy filmu dźwiękowego. Zjadł ją jej własny jamnik. Nick Lowe napisał o niej piosenkę.
- Kto?
- "Znałem ją, gdy żył w niej rock'n'roll". W każdym razie, wracając do June Lincoln, czy ktoś mógłby mi znaleźć jej zdjęcie?
Zapisał coś jeszcze. Przez moment przyglądał się własnym notatkom. Potem dodał kilka słów i skinął głową.
Wyszliśmy na światło dnia. Samochód już czekał.
- A przy okazji - dodał - powinieneś wiedzieć, że to wszystko to kupa bzdur.
- Przepraszam?
- Kupa bzdur. Wtedy, z Belushim, to nie był wcale Spielberg i Lucas, tylko Bette Midler i Linda Ronstadt. Orgia kokainowa, 
Wszyscy to wiedzą. Gada bzdury. Był tylko młodszym księgowym, kiedy kręcili Indianę Jonesa. Gada, jakby to był jego film. 
Dupek.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Wsiadłem do samochodu i wróciłem do hotelu.
Tej nocy dopadła mnie w końcu różnica czasów i obudziłem się całkowicie przytomny o czwartej rano.
Wstałem, wysikałem się, naciągnąłem dżinsy (sypiam w koszulce) i wyszedłem na dwór.
Chciałem popatrzeć w gwiazdy, lecz światła miasta okazały się zbyt jasne, powietrze za bardzo zanieczyszczone. 
Niebo miało barwę brudnej, pozbawionej gwiazd żółci. Pomyślałem o wszystkich gwiazdozbiorach, które widziałem 
na angielskiej prowincji. Po raz pierwszy poczułem głęboką, głupią tęsknotę za domem.
Brakowało mi gwiazd.
Chciałem popracować nad opowiadaniem albo zabrać się za scenariusz filmu. Zamiast tego musiałem pisać drugą 
wersję abstraktu.
Zmniejszyłem liczbę Mansonów juniorów z dwunastu do pięciu i od początku dałem jasno do zrozumienia, że jeden z nich, 
obecnie płci męskiej, nie jest zły, pozostała czwórka zaś z całą pewnością.
Przysłali mi egzemplarz pisma filmowego, pachnący starym tanim papierem. Na okładce odbito fioletową pieczątkę 
z nazwą studia i napisem: Archiwa. Pod tytułem pisma widniało zdjęcie Johna Barrymore'a na łodzi.
Artykuł wewnątrz traktował o śmierci June Lincoln. Czytało mi się go trudno, rozumiało jeszcze trudniej. Roiło się w nim 
od aluzji dotyczących grzechów, które doprowadziły do jej śmierci. Tyle zdołałem pojąć. Miałem jednak wrażenie, że cały 
czas dziennikarz odwołuje się do szyfru, do którego współczesnemu czytelnikowi brak jest klucza. A może po prostu 
autor wspomnienia pośmiertnego nic nie wiedział i celował w próżnie.
Znacznie bardziej interesujące - a w każdym razie bardziej zrozumiałe - okazały się zdjęcia. Całostronicowy portret w czarnych 
ramach, przedstawiający kobietę o wielkich oczach i łagodnym uśmiechu, palącą papierosa (dym został bardzo niezręcznie 
wyretuszowany. Czy ludzie kiedykolwiek nabierali się na podobnie niezdarne fałszerstwa?); inne zdjęcie przedstawiało 
ją w wystudiowanej pozie z Douglasem Fairbanksem. Mała fotografia obok samochodu z dworna maleńkimi psami.
Sądząc ze zdjęć, nie była współczesną pięknością. Brakowało jej ulotnej urody Louise Brooks, seksapilu Marilyn Monroe, 
wulgarnej elegancji Rity Hayworth. Oto gwiazdka z lat dwudziestych, równie nieciekawa, jak inne ówczesne gwiazdki. 
W jej wielkich oczach i obciętych krótko włosach nie dostrzegłem nawet cienia tajemnicy. Miała idealnie wymalowane usta 
w kształcie serca. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak wyglądałaby, gdyby żyła dzisiaj.
Mimo wszystko jednak była prawdziwa. Żyła. Ludzie w kinowych pałacach wielbili ją, oddawali jej cześć. Ucałowała rybę 
i spacerowała po moim hotelu siedemdziesiąt lat temu. W Anglii to drobnostka, w Hollywood cała wieczność.
Kolejna rozmowa o abstrakcie. Nie dostrzegłem żadnej osoby, z którą wcześniej rozmawiałem. Wprowadzono mnie do 
niewielkiego biura; bardzo młody mężczyzna, który w ogóle się nie uśmiechał, oznajmił, że jest zachwycony abstraktem 
i cieszy się, iż studio zakupiło moją książkę.
Oznajmił, że spodobała mu się zwłaszcza postać Charlesa Mansona i że może, "gdy w pełni się wykrystalizuje", Manson 
mógłby stać się następnym Hannibalem Lecterem.
- Ale, hmm, Manson, on... jest prawdziwy. Siedzi teraz z więzieniu. Jego ludzie zabili Sharon Tate.
- Sharon Tate?
- Była aktorką. Gwiazdą filmową. Była w ciąży, a oni ją zabili. Żona Polańskiego.
- Romana Polańskiego?
- Reżysera. Owszem. Zmarszczył brwi.
- Ale my właśnie podpisujemy umowę z Polańskim.
- To dobrze. Świetny reżyser.
- Czy on o tym wie?
- O czym? O książce? Naszym filmie? Śmierci Sharon Tate? Potrząsnął głową. Żadna z tych rzeczy.
- To umowa opiewająca na trzy filmy. Wstępnie interesuje się nią Julia Roberts. Twierdzi pan, że Polański nie wie o 
tym abstrakcie?
- Nie. Mówiłem, że... Zerknął na zegarek.
- Gdzie się pan zatrzymał? - spytał. - Umieściliśmy pana w porządnym hotelu?
- Tak, dziękuję - powiedziałem. - Dwa domki o od miejsca, w którym umarł Belushi.
Oczekiwałem kolejnych - "mówiąc między nami" - informacji, że John Belushi kopnął w kalendarz w towarzystwie 
Julie Andrews i panny Piggy z Muppetów. Myliłem się.
- Belushi nie żyje? - Zmarszczył czoło. - Belushi żyje. Kręcimy film z Belushim.
- To był jego brat - wyjaśniłem. - Zmarł wiele lat temu. Młody człowiek wzruszył ramionami.
- Pewnie jakaś dziura - rzekł. - Następnym razem proszę powiedzieć, że chce pan mieszkać w Bel Air. Mamy tam 
pana przenieść?
- Nie, dziękuję - rzekłem. - Już przywykłem. A co z abstraktem? - spytałem.
- Proszę go tu zostawić.
Coraz bardziej fascynowały mnie dwie stare sztuczki iluzjonistów, o których przeczytałem w książkach: "Sen Artysty" 
i "Zaklęte okno". Nie wątpiłem, że stanowią one nośne metafory. Brakowało mi jednak opowieści, która by im towarzyszyła. 
Pisałem pierwsze zdania, które nie prowadziły do pierwszego akapitu, pierwsze akapity, nie tworzące pierwszej strony. 
Pisałem je na komputerze, po czym wychodziłem bez zapamiętywania.
Usiadłem na dworze, obserwując dwa białe karpie i jednego szkarłatnobiałego. Przypominały Escherowski rysunek ryb. 
To skojarzenie zdumiało mnie, nigdy bowiem wcześniej nie dostrzegałem w rysunkach Eschera niczego realistycznego.
Pious Dundas glansował liście doniczkowych roślin. W ręku trzymał butelkę płynu nabłyszczającego i szmatkę.
- Cześć, Pious!
- Seh.
- Piękny mamy dzień.
Skinął głową. Zakasłał. Uderzył się w pierś pięścią i ponownie przytaknął.
Zostawiłem w spokoju ryby i usiadłem na ławce.
- Czemu nie odesłali cię na emeryturę? - spytałem. - Powinieneś był skończyć pracę piętnaście lat temu.
- Ależ nie - odparł, nie przerywając zajęcia. - Jestem tu symbolem. Mogą sobie mówić, że mieszkały tu wszystkie gwiazdy 
na niebie, ale tylko ja potrafię powiedzieć, co jadł na śniadanie Cary Grant.
- Pamiętasz?
- Pewnie, że nie, do licha. Ale oni o tym nie wiedzą. - Ponownie zakasłał. - Co pan pisze?
- W zeszłym tygodniu napisałem abstrakt filmu, a potem kolejny abstrakt. A teraz piszę... coś innego.
- Czyli co?
- Opowiadanie, które nie chce ułożyć mi się do kupy. Chodzi o wiktoriańską magiczną sztuczkę, zwaną "Sen artysty". 
Artysta wychodzi na scenę, niosąc wielkie płótno, które umieszcza na sztalugach. Jest na nim portret młodej kobiety. 
Mężczyzna patrzy na kobietę, w rozpaczy mówi, że nigdy nie będzie prawdziwym malarzem. Potem siada i zasypia, 
a obraz ożywa.
Dziewczyna wychodzi z ram, szepcze, by się nie poddawał, by walczył dalej. Któregoś dnia zostanie wielkim malarzem. 
Potem z powrotem wchodzi w ramy, światło przygasa, a kiedy on się budzi, widzimy tylko obraz...
- A drugą iluzję - poinformowałem kobietę ze studia, która popełniła ten błąd, że udała zainteresowanie moją 
pracą - nazwano "Zaklęte okno". W powietrzu zawisa okno. Pojawiają się w nim twarze, lecz w pobliżu nie ma nikogo.
 Potrafię przeprowadzić paralelę pomiędzy zamkniętym oknem a chyba telewizją. Mam wrażenie, że to oczywista kandydatka.
- Lubię Seinfelda - odparła kobieta. - Ogląda pan to? Opowiada zupełnie o niczym. Całe odcinki o niczym. Lubiłam 
też Gary'ego Shandlinga, póki nie przeszedł do nowego serialu i nie zrobił się zły.
- Iluzje owe, tak jak wszystkie wielkie złudzenia, sprawiają że zaczynamy kwestionować naturę rzeczywistości, 
lecz stanowią także ramę - gra słów zamierzona - dla rozważań o przyszłości rozrywki. Oto film, zanim istniały filmy. 
Telewizja, zanim jeszcze w ogóle powstała.
Kobieta zmarszczyła brwi.
- Czy to film?
- Mam szczerą nadzieję, że nie. To opowiadanie, jeśli zdołam je napisać.
- Pomówmy zatem o filmie. - Przerzuciła plik notatek. Miał około dwudziestu pięciu lat. Wyglądała jednocześnie 
atrakcyjnie i całkowicie bezpłciowo. Zastanawiałem się, czy spotkałem ją już na śniadaniu owego pierwszego dnia. 
Czy to Deanna, czy Dina ?
Nagle uniosła brwi i przeczytała.
- "Znałem ją, gdy żył w niej rock'n'roll".
- On to zapisał? To nie ten film. Przytaknęła.
- Muszę powiedzieć, że fragmenty tego abstraktu są dość kontrowersyjne. Ta cała sprawa z Mansonem... Nie jesteśmy 
pewni, czy to przejdzie. Nie można by go skreślić?
- Ale przecież tu właśnie o to chodzi. Książka nosi tytuł Synowie człowieczy. Opowiada o dzieciach Mansona. Jeśli 
go skreślimy, niewiele nam zostanie. Przecież sami kupiliście te książkę. - Uniosłem mój egzemplarz, mój talizman. 
- Wyrzucić z niej Mansona, to jak zamówić pizzę, a potem narzekać, że dostało się coś płaskiego, okrągłego, 
pokrytego serem i sosem pomidorowym.
Kobieta sprawiała wrażenie, jakby nie usłyszała ani słowa.
- Co pan myśli o tytule: Zły jak Badd Przez dwa d?
- Nie wiem. Dla tego filmu?
- Nie chcemy, by ludziom kojarzył się z religią. Synowie człowieczy. Zupełnie, jakby chodziło o treści antychrześcijańskie.
- W pewnym sensie sugeruję, że moc opętująca dzieci Mansona to moc demoniczna.
- Naprawdę?
- W książce.
Spojrzała na mnie z politowaniem, znanym jedynie ludziom, którzy wiedzą, że książki, w najlepszym razie, stanowią 
luźną podstawę dla filmów.
- Cóż, nie sądzę, by studio uznało to za stosowny tytuł - rzekła.
- Wie pani, kim była June Lincoln? - spytałem. Pokręciła głową.
- David Gambol? Jacob Klein?
Ponownie zaprzeczyła, nieco zniecierpliwiona. Wręczyła mi zapisaną na maszynie listę rzeczy, które według niej 
należało poprawić, czyli praktycznie wszystkiego. Adresowana była do mnie i kilku innych osób, których nazwisk 
nie poznałem, i pochodziła od Donny Leary.
Powiedziałem "Dziękuję, Donna" i wróciłem do hotelu.
Przez cały dzień dręczył mnie ponury nastrój. Potem wymyśliłem, jak przerobić abstrakt tak, by uwzględnić wskazówki 
Donny.
Jeszcze jeden dzień namysłu, kilka dni pisania i posłałem faksem do studia trzecią wersję abstraktu.
Pious Dundas, upewniwszy się, że naprawdę interesuje mnie June Lincoln, przyniósł mi swoją książkę z wycinkami. 
Odkryłem, że June została ochrzczona nazwą miesiąca i nazwiskiem prezydenta. Przyszła na świat jako Ruth 
Baumgarten w 1903 roku. Stary, oprawiony w skórę zbiór wycinków rozmiarami i wagą przywodził na myśl rodzinny 
egzemplarz Biblii.
W chwili śmierci miała dwadzieścia cztery lata.
- Szkoda, że nie mógł pan jej zobaczyć - powiedział Pious Dundas. - Chciałbym, by któryś z jej filmów przetrwał. 
Była taka wspaniała. Największa gwiazda ze wszystkich.
- Czy była dobrą aktorką? Bez wahania potrząsnął głową.
- Nie.
- A wielką pięknością? Bo jeśli tak, to ja tego nie dostrzegam.
Ponownie zaprzeczył.
- Kamera ją lubiła. To pewne. Ale nie o to chodziło. W ostatnim rzędzie chóru można było znaleźć tuzin ładniejszych 
dziewcząt.
- Zatem, co w sobie miała?
- Była gwiazdą. - Wzruszył ramionami. - To właśnie znaczy być gwiazdą.
Powoli przewracałem kartki. Recenzje z filmów, o których nigdy nie słyszałem - filmów, których jedyne negatywy 
i kopie już dawno zaginęły, zagubione bądź zniszczone przez straż pożarna (stare celuloidowe taśmy stanowiły 
poważne zagrożenie pożarowe); inne wycinki z pism filmowych. Rozrywki June Lincoln, odpoczynek June Lincoln. 
June Lincoln na planie The Pawnbroker's Shirt. June Lincoln w obszernym futrze - te ostatnie jeszcze bardziej 
postarzało zdjęcia niż dziwnie ostrzyżone włosy i wszechobecne papierosy.
- Kochał ją pan? Pokręcił głową.
- Nie tak, jak się kocha kobietę...
Chwila ciszy. Wyciągnął rękę i przewrócił stronę.
- A żona zabiłaby mnie, gdyby to usłyszała... Kolejna przerwa.
- Ale tak. Chuda, martwa, biała kobieta. Chyba ją kochałem. - Zamknął księgę.
- Dla pana ona nie umarła.
Potrząsnął głową. Potem odszedł. Zostawił mi jednak swój zbiór.
Oto sekret iluzji, zwanej "Snem artysty": dziewczynę wnosi się na scenę, zawieszoną z tyłu płótna. Płótno podtrzymują 
ukryte druty, toteż kiedy artysta od niechcenia wnosi je i umieszcza na sztalugach, w rzeczywistości wnosi też 
dziewczynę. Obraz dziewczyny na sztalugach przypomina roletę. Unosi się i opuszcza.
Zaklęte okno uzyskiwano dzięki lusterkom. Przekrzywione zwierciadło odbijało twarze ludzi stojących z boku 
za kulisami.
Nawet dziś wielu iluzjonistów korzysta w swej pracy z luster, sprawiając, że widzimy coś, co w istocie nie istnieje.
To łatwe, kiedy już wiadomo, jak to się robi.
- Nim zaczniemy - powiedział mężczyzna - muszę uprzedzić, że nie czytani abstraktów. Uważam, że ogranicza 
to moją kreatywność. Proszę się nie martwić. Sekretarka przygotowała mi streszczenie. Jestem gotowy.
Miał brodę i długie włosy. Trochę przypominał Jezusa, choć wątpię, by Jezus dysponował równie doskonałymi 
zębami. Najwyraźniej był najważniejszą osobą, z jaką dotąd zdarzyło mi się rozmawiać. Nazywał się John Ray. 
Nawet ja o nim słyszałem, choć nie byłem do końca pewien, co robił. Jego nazwisko pojawiało się zwykle na 
początku filmów obok słów: PRODUCENT WYKONAWCZY. Głos w słuchawce, aranżujący nasze spotkanie, 
poinformował mnie, że studio jest niezmiernie podekscytowane faktem, iż John Ray "związał się z tym projektem".
- Czy streszczenie również nie ogranicza pańskiej kreatywności?
Uśmiechnął się szeroko.
- Wszyscy uważamy, że spisał się pan doskonale, znakomicie. Mamy jednak problem z kilkoma rzeczami.
- To znaczy?
- No, z całą tą kwestią Mansona. I dorastaniem dzieci. Zaczęliśmy wiec obmyślać kilka możliwych scenariuszy. 
Spróbuj tego. Pewien facet, nazwiskiem Jack Badd - dwa d. To był pomysł Donny...
Donna skromnie spuściła wzrok.
- Aresztowali go za satanistyczne rytuały, usmażyli na krześle elektrycznym, a on, umierając, przysiągł, że wróci 
i zniszczy ich wszystkich.
W dzisiejszych czasach widzimy chłopców, grających w grę wideo, zatytułowaną "Zły jak Badd" z jego twarzą. 
A kiedy grają, on zaczyna ich opętywać. Może w twarzy mógłby mieć coś dziwnego, tak jak Jason czy 
Freddy - urwał, jakby oczekiwał aprobaty.
- Kto produkuje gry wideo? Wskazał na mnie palcem.
- Ty jesteś pisarzem, skarbie. Mamy odwalać za ciebie całą robotę?
Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
Myśl o filmach - upomniałem się w duchu. To przynajmniej zrozumieją.
- Ale to, co proponujecie, to zupełnie, jakby nakręcić Chłopców z Brazylii bez Hitlera. Spojrzał na mnie pytająco.
- Taki film Iry Levina. - Ani śladu zrozumienia w jego oczach. - Dziecko Rosemary ? - Wciąż patrzył na mnie tępo. 
- Sliver?
Przytaknął. Gdzieś w głębi umysłu zaskoczyło.
- Jasne, rozumiem - rzekł. - Napiszesz rolę dla Sharon Stone a my poruszymy niebo i ziemię, żeby ją zdobyć. 
Mam dojście do jej ludzi.
Odszedłem.
Noc była zimna, choć w Los Angeles nie powinno być zimno. Powietrze bardziej niż kiedykolwiek pachniało 
kroplami na kaszel.
W L.A. mieszkała moja dawna dziewczyna. Postanowiłem się z nią skontaktować. Zadzwoniłem pod podany 
mi numer i rozpocząłem w ten sposób poszukiwania, które zajęły mi większość wieczoru. Ludzie podawali 
numery. Dzwoniłem. Inni ludzie dyktowali mi kolejne numery. I znów dzwoniłem.
W końcu wykręciłem właściwy i rozpoznałem jej głos.
- Wiesz, gdzie jestem? - spytała.
- Nie - odparłem. - Podano mi ten numer.
- W szpitalu - wyjaśniła. - U mojej matki. Miała wylew.
- Przykro mi. Czy z nią wszystko dobrze?
- Nie.
- Przykro mi.
Zapadła niezręczna cisza.
- Co u ciebie? - spytała.
- Źle - rzekłem.
Opowiedziałem o wszystkim, co mnie spotkało. Powiedziałem, co czuje.
- Czemu tak jest? - spytałem.
- Bo się boją.
- Ale dlaczego? Czego się boją?
- Bo w tym mieście jesteś tak dobry, jak ostatni przebój, z którym możesz powiązać swe nazwisko.
- Słucham?
- Jeśli powiesz "tak", studio być może nakręci film kosztujący dwadzieścia, trzydzieści milionów. Jeśli ten 
film poniesie klęskę, w czołówce będzie twoje nazwisko i stracisz pozycję. Odmawiając, nie ryzykujesz utraty 
twarzy.
- Naprawdę?
- Tak.
- Skąd tyle o tym wiesz? Zajmujesz się muzyką, nie filmami. Zaśmiała się ze znużeniem.
- Wszyscy, którzy tu mieszkają, wiedzą o tym. Próbowałeś pytać ludzi o ich scenariusze?
- Nie. 
- Spróbuj kiedyś. Spytaj kogokolwiek. Faceta na stacji benzynowej. Kogokolwiek. Wszyscy je mają. - Ktoś 
coś do niej powiedział, ona odpowiedziała i rzekła: - Muszę iść. - Odłożyła słuchawkę.
Nie mogłem znaleźć grzejnika, jeśli tu w ogóle był grzejnik. Zamarzałem w moim małym domku, dokładnie 
takim, w jakim zmarł Belushi. Na ścianie wisiała ta sama nudna rycina. Powietrze cuchnęło wilgocią. 
Przygotowałem sobie ciepłą kąpiel. Jednak gdy wyszedłem z wanny, było mi zimniej niż kiedykolwiek.
Białe rybki prześlizgiwały się w wodzie tam i z powrotem, przemykając wśród wodnych lilii. Jedna z nich 
miała na grzbiecie szkarłatną plamę w kształcie idealnych ust. Cudowny stygmat niemal zapomnianej bogini. 
W sadzawce odbijało się szare, poranne niebo.
Ponuro patrzyłem w wodę.
- Wszystko w porządku?
Odwróciłem się. Obok mnie stał Pious Dundas.
- Wcześnie pan wstał.
- Źle spałem. Za zimno.
- Trzeba było zadzwonić na recepcję. Przysłaliby panu grzejnik i dodatkowe koce.
- Nie przyszło mi to do głowy. Starzec oddychał ciężko, z trudem.
- Dobrze się pan czuje?
- Do diabła, nie. Jestem stary. Kiedy pan osiągnie mój wiek też nie będzie się pan dobrze czuł. Ale pan odejdzie, 
a ja wciąż tu będę. Jak tam praca?
- Nie wiem. Przestałem pracować nad abstraktem i utknąłem na "Śnie artysty", opowiadaniu o wiktoriańskich 
iluzjonistach. Dzieje się ono w angielskiej miejscowości nadmorskiej, w deszczu. Mag wykonuje na scenie 
sztuczki, które wpływają na całą widownię. Dotykają ich serc.
Powoli skinął głową.
- Sen artysty... - rzekł. - A pan? Pan jest artystą czy magiem?
- Nie wiem - odparłem. - Chyba żadnym z nich.
Odwróciłem się, gdy nagle coś przyszło mi do głowy.
- Panie Dundas, czy ma pan scenariusz? Napisał pan jakiś? Potrząsnął głową.
- Nigdy nie napisał pan scenariusza?
- Nie ja.
- Słowo?
Uśmiechnął się szeroko.
- Słowo - powiedział.
Wróciłem do pokoju. Przerzuciłem angielskie wydanie Synów człowieczych, zastanawiając się, jak coś tak 
źle napisanego mogło zostać kiedykolwiek opublikowane. I czemu Hollywood w ogóle to kupiło, skoro tak 
naprawdę nie chciało mojej książki.
Próbowałem pisać dalej "Sen artysty". Bez powodzenia. Postaci jakby skamieniały, niezdolne oddychać, 
poruszać się, mówić.
Poszedłem do toalety, wysikałem się: jaskrawożółty strumień na tle białej porcelany. Po srebrnym lustrze 
przebiegł karaluch.
Wróciłem do pokoju, otworzyłem nowy dokument i napisałem:

Myślę o Anglii w deszczu skąpanej, dziwnym teatrze na nabrzeżu, śladzie lęku i bólu, magii z morskiej piany.
Strach rośnie wkrótce w męce obłąkanej, a czar bajkowym cieniem wnet się kładzie. Myślę o Anglii w deszczu 
skąpanej. Samotność trudniej wyjaśnić niż rany, pustka, co gorsza niż smutek po zdradzie, lęku i bólu, 
magii z morskiej piany. Myślę o magu i prawdzie skrywanej w powodzi kłamstwa. Zalecie i wadzie. 
Myślę o Anglii w deszczu skąpanej. Miecze i dłonie, kielichy i dzbany - to zjawy tańczą w barwnej 
kawalkadzie lęku i bólu, magii z morskiej piany. Mag macha różdżką, my patrzymy bladzi, i nikt nie wierzy, 
gdy prawdę nam zdradzi. Myślę o Anglii w deszczu skąpanej, lęku i bólu, magii z morskiej piany.

Nie wiem, czy to był dobry wiersz, ale to nie miało znaczenia. Napisałem coś nowego i świeżego. 
Poczułem się wspaniale.
Zamówiłem śniadanie do pokoju i poprosiłem o grzejnik i dodatkowe koce.
Następnego dnia napisałem sześciostronicowy abstrakt filmu, zatytułowanego Zły jak Badd, 
w którym Jack Badd, seryjny zabójca z wielkim krzyżem wyciętym na czole, ginie na krześle elektrycznym, 
po czym powraca jako postać w grze wideo i opętuje czterech młodych ludzi. Piąty młody człowiek pokonuje 
Badda, paląc stare krzesło elektryczne, wystawione obecnie w gabinecie figur woskowych, w którym za 
dnia pracuje dziewczyna owego młodzieńca. Nocami dorabia jako tancerka egzotyczna. Recepcjonista 
przesłał tekst do studia, a ja wróciłem do łóżkami Zasnąłem z nadzieją, że studio oficjalnie odrzuci tekst, 
a ja będę mógł wrócić do domu.
W teatrze moich snów brodaty mężczyzna w sportowej czapeczce wyniósł na środek sceny kinowy ekran, 
po czym zszedł za kulisy. Srebrny ekran zawisł swobodnie w powietrzu.
Powoli pojawił się na nim migotliwy czarny film. Kobieta patrząca wprost na mnie. To była June Lincoln, 
jaśniejąca na ekranie. Zeszła z płótna i usiadła na krawędzi łóżka.
- Chcesz mi powiedzieć, żebym się nie poddawał? - spytałem,
W pewnym sensie wiedziałem, że to sen. Pamiętam jak przez mgłę, że zrozumiałem, czemu ta kobieta 
stała się gwiazdą, i pożałowałem, że żaden z jej filmów nie przetrwał.
We śnie była naprawdę piękna mimo okalającej szyję wyraźnej szramy,
- Czemu niby miałabym to robić? - spytała. W moim śnie pachniała ginem i starym celuloidem, choć nie 
pamiętam, bym kiedykolwiek śnił o zapachach. Uśmiechnęła się idealnym czarno-białym uśmiechem. 
- Ja przecież zrezygnowałam, prawda?
Wstała i zaczęła krążyć po pokoju.
- Nie mogę uwierzyć, że ten hotel wciąż stoi - rzekła. - Kiedyś się tu rżnęłam. - Jej głos był pełen trzasków 
i syków. Podeszła do łóżka, patrząc na mnie jak kot na mysią dziurę.
- Czy ty mnie wielbisz?
Potrząsnąłem głową. Zbliżyła się i srebrnymi palcami ujęła moją dłoń z krwi i kości.
- Nikt już niczego nie pamięta - powiedziała. - To trzydziestominutowe miasto.
Musiałem ją o coś spytać.
- Gdzie są gwiazdy? Cały czas spoglądam w niebo, ale ich tam nie ma.
Wskazała palcami podłogę domku.
- Szukałeś w niewłaściwym miejscu - odparła.
Nigdy wcześniej nie zauważyłem, że tak naprawdę podłoga to chodnik, a na każdej płycie widnieje gwiazda 
i nazwisko - nazwiska, których nie znałem: Clara Kimball Young, Linda Arvidson, Vivian Martin, Norma 
Talmadge, Olive Thomas, Mary Miles Minter, Seena Owen...
June Lincoln wskazała okno.
Było otwarte. Za nim, w dole, leżało Hollywood - nieskończona połać wielobarwnych świateł.
- Czyż nie są lepsze niż gwiazdy? - spytała. I rzeczywiście, uświadomiłem sobie, że w światłach ulicznych 
latarni i samochodów dostrzegam gwiazdozbiory. Skinąłem głową. Jej usta musnęły moje.
- Nie zapomnij o mnie - szepnęła.
W jej głosie jednak brzmiał smutek, jakby wiedziała, że zapomnę.
Obudził mnie ostry dźwięk telefonu. Podniosłem słuchawkę. Mruknąłem coś niewyraźnie.
- Mówi Gerry Quoint. Dzwonię ze studia. Musimy się spotkać na lunchu.
Mruk, coś tam, mruk.
- Przyślemy samochód - oznajmił. - Restauracja leży jakieś pół godziny drogi od hotelu.
Restauracja była przestronna, przewiewna i zielona. Już tam na mnie czekali.
Na tym etapie zdziwiłbym się, gdybym kogokolwiek rozpoznał. Przy przystawkach poinformowano mnie, 
że John Ray "odszedł z powodu sporów kontraktowych", a Donna "rzecz jasna" odeszła razem z nim.
Obaj mężczyźni mieli brody, jeden dodatkowo bardzo złą cerę. Kobieta była szczupła i sprawiała wrażenie miłej.
Spytali, gdzie się zatrzymałem, a gdy odpowiedziałem, jeden z brodaczy poinformował nas (najpierw prosząc 
o obietnicę, że nikomu tego nie powtórzymy), iż w chwili śmierci Belushiego polityk nazwiskiem Gary Hart 
i muzyk z zespołu The Eagles zażywali z nim narkotyki.
Potem usłyszałem, że nie mogą się już doczekać mojej wersji. Najpierw jednak zadałem pytanie.
- Czy chodzi o Synów człowieczych, czy też Złego jak Badd, ponieważ - oznajmiłem - z tym drugim mam pewne 
problemy.
Sprawiali wrażenie zaskoczonych.
Tak naprawdę chodziło o Znałem ją, gdy żył w nie rock'n'roll. To - oznajmili - Wspaniały Pomysł i Przejmująca 
Historia. Dodali też, że jest Bardzo Aktualna, co ważne w mieście, w którym miniona godzina to Historia Starożytna.
Poinformowali mnie też, iż dobrze by było, gdyby nasz bohater ocalił młodą kobietę przed pozbawionym miłości 
małżeństwem i razem zaczęli żyć w rytm rock'n'rolla.
Zwróciłem im uwagę, że muszą kupić prawa filmowe od Nicka Lowe, który napisał piosenkę, i że nie wiem, 
kto jest jego agentem.
Uśmiechnęli się szeroko, zapewniając, że to nie problem.
Zaproponowali, abym dokładnie przemyślał projekt, nim zacznę pracę nad abstraktem. Każdy z nich 
wspomniał kilka młodych gwiazd, o których winieniem pamiętać, przygotowując wstępną wersję.
Uścisnąłem ich ręce, zapewniając, że nie zapomnę.
Wspomniałem też, iż lepiej pracowałoby mi się w Anglii.
A oni odparli, że nie ma sprawy.
Kilka dni wcześniej spytałem Piousa Dundasa, czy ktoś był w domku z Belushim w nocy, kiedy gwiazdor umarł.
Uznałem, że jeśli ktokolwiek o tym wie, to właśnie on.
- Umarł sam - odparł Pious Dundas, stary jak Matuzalem, nie mrugnąwszy nawet okiem. - Nieważne, 
czy ktoś mu towarzyszył, czy nie. Umarł sam.
Dziwnie się czułem, opuszczając hotel. Podszedłem do recepcji.
- Dziś po południu wyjeżdżam.
- Doskonale, proszę pana.
- Czy byłoby możliwe, żeby... Chodzi o dozorcę, pana Dundasa. Starszego pana. Sam nie wiem. Nie 
widziałem go od kilku dni. Chciałem się z nim pożegnać.
- To jeden z naszych pracowników?
- Tak.
Recepcjonistka spojrzała na mnie zaskoczona. Była bardzo piękna. Jej szminka miała kolor rozgniecionych 
jeżyn. Zastanawiałem się, czy czeka tu, marząc, by ją odkryto.
Podniosła słuchawkę i przemówiła do niej cicho.
A potem:
- Przykro mi, proszę pana. Pana Dundasa od kilku dni nie było w pracy.
- Czy zechciałaby mi pani podać jego numer telefonu?
- Przykro mi, nasze przepisy tego zabraniają. - Patrzyła na mnie, jakby chciała, bym uwierzył, że naprawdę 
jest jej bardzo przykro...
- Jak tam pani scenariusz? - spytałem.
- Skąd pan wie? - zdumiała się.
- No, cóż...
- Leży na biurku Joela Silvera - oznajmiła. - Mój przyjaciel Arnie - piszemy razem - jest kurierem. Zawiózł go do 
biura Joel Silvera. Zupełnie, jakby przysłał go prawdziwy agent.
- Powodzenia - rzuciłem.
- Dzięki - odparła, uśmiechając się jeżynowymi ustami.
Informacja podała mi numery dwóch Dundasów, P. Uznałem, że to niezwykle nieprawdopodobne i mówi wiele 
o Ameryce, a przynajmniej o Los Angeles.
Pierwszy należał do pani Persephone Dundas.
Wystukałem drugi numer. Gdy spytałem o Piousa Dundasa, męski głos spytał:
- Kto mówi?
Podałem swoje nazwisko i poinformowałem, że zatrzymałem się w hotelu i mam coś, co należało do pana Dundasa.
- Proszę pana, dziadek nie żyje. Zmarł zeszłej nocy. Szok sprawia, że banały stają się rzeczywistością. Poczułem, 
jak krew odpływa mi z twarzy. Wstrzymałem oddech.
- Bardzo mi przykro. Lubiłem go.
- Rozumiem.
- To musiało stać się nagle?
- Był stary. Zaczął kaszleć. - Ktoś spytał mężczyznę, z kim rozmawia. Odpowiedział, że z nikim i dodał: 
- Dziękuję za telefon.
Byłem oszołomiony.
- Proszę posłuchać, mam jego wycinki. Zostawił mi je.
- Te stare, filmowe?
- Tak. Chwila ciszy.
- Proszę je zatrzymać. Nikomu się już nie przydadzą. Muszę kończyć.
Usłyszałem trzask i w słuchawce zapadła cisza.
Schowałem zbiór wycinków do torby i kiedy na wyblakłą skórzaną okładkę spadła łza, ze zdumieniem odkryłem, 
że płaczę.
Po raz ostatni zatrzymałem się przy sadzawce, by się pożegnać z Piousem Dundasem i Hollywood.
W odwiecznej teraźniejszości sadzawki pływały trzy widmowo białe karpie, lekko poruszając płetwami.
Pamiętałem jeszcze ich imiona: Buster, Duch i Księżniczka, jednak nikt już nie zdołałby ich rozróżnić.
Przed hotelem czekał na mnie samochód. Na lotnisko jechało się trzydzieści minut. Już zaczynałem zapominać.



Wróć do głównej