Kuter

SALA   VII
KUTER
"Na (brzegu leżał samotnie, pochylony na bok, dwumasztowy kuter z wybielonymi przez słońce linami, 
zwisającymi jak girlandy, i rozeschniętymi, popękanymi masztami. Wiało od niego melancholią ruiny 
oddanej na pastwę żywiołom (...)
- Ach - rzekł - widujecie wiele kutrów, ale śmiem twierdzić, nie takie... to 'nie jest zwykły kuter".
Joseph Conrad - "Korsarz", tłum. Jerzego Bohdana Rychlińskiego.

- Wiesz, taki kuter...
Wiem. Taki kuter, który może (być wielbłądem, koniem i psim zaprzęgiem, a morzem jemu pustynia, 
step albo bezkres śniegu. Wiem.
Taki kuter kilkakrotnie namalował Franz Radziwill, niemiecki "nadrealista romantyczny", który urodził 
się w roku 1895, jako pierwsze z siedmiu dzieci ubogiego garncarza. Romantyczny, bo zakochał się 
w malarstwie Friedricha, a nadrealista, bo inspirował go Giorgio de Chirico.
Ten kuter u Radziwilla albo stoi przy brzegu, albo odpływa, albo przypływa, a w tajemniczym kosmosie, 
który go otacza i w którym on króluje, towarzyszą mu: czas heroiczny, słońce jak rozpalone żółtko jaja, 
albo jak pękająca gałka oczna, albo jak rozrywający się płód w łonie kobiety, i samolot, który leci, potem 
pikuje w dół i zaczyna płonąć, ciągnąc za sobą czarny, kłębisty welon zagłady. Ryby wychylają z fal morza 
otwarte pyski i patrzą na tajemniczość świata, w którym można być siwowłosym dzieckiem-kowbojem i marzyć 
o skrytobójczej -śmierci na ścieżce chwały i sławy, i wielkiej samotności. Taki kuter, jak symbol.
Ten kuter namalowany przez Radziwiłła zawsze mi się kojarzy z owymi dziwnymi chwilami, kiedy mężczyzn 
opada gorączka szaleństwa i samounicestwienia, kiedy wiedzą, że nie rzucą domu, nie spóźnią się do biura, 
nie zdradzą żony, podniosą słuchawkę telefonu, wytrą buty o wycieraczkę, staną w kolejce po gazetę i wypełnią 
kupon toto-lotka, lecz wydaje im się, że jutro przeklną to wszystko i przedsenne marzenie zamieni się w kuter. 
Nie dzisiaj, jutro. Dzisiaj pobawią się rewolwerem -zabawką syna, ale jutro...
Pierwszy raz usłyszałem to od swego byłego szefa, naczelnego dyrektora jednej z największych "fabryk" w Polsce, 
Pracowni Konserwacji Zabytków, doktora inżyniera Tadeusza Polaka. Pracowałem w PKZ-ach krótko. Zdążyłem 
zaledwie wybudować Bacciarellówkę, czyli Pałac Ślubów, i opuściłem Warszawę, udając się na studia do Rzymu. 
Po powrocie rozpocząłem pracę na swym rodzimym Wydziale Architektury PW i z Polakiem spotykaliśmy się już 
tylko na gruncie przyjacielskim. W czasie jednej z rozmów on wspomniał, że przeczytał właśnie moją debiutancką 
"Kolebkę". Bohater tej powieści, obieżyświat i samotnik Karśnicki, ginie na ostatniej stronie tajemniczo. Polak 
nagle zamyślił się i długo milczał. Potem powiedział cicho, odwrócony do okna:
- Wiesz, mam pięćdziesiąt lat, osiągnąłem już wszystko, dzieci są dorosłe.. Jeszcze czas, żeby... W zeszłym roku, 
w Ustce, widziałem na brzegu kuter, był do sprzedania. Wiesz, taki kuter...
Wiem. Jutro pojedzie się po ten kuter. Dzisiaj jest jeszcze konferencja i trzeba odebrać maszynkę do golenia z naprawy, 
ale jutro... Nie, jutro trzeba lecieć do Paryża na sympozjum międzynarodowe, potem podpisać umowę z Algierczykami 
i po drodze do domu zawadzić o Macedonię, gdzie nasi prowadzą prace konserwatorskie. Więc za dwa tygodnie, ale 
przedtem należy oddać artykuł do "Ochrony zabytków" i... jest jeszcze kilka pozycji w notesie. Powiedzmy za miesiąc... 
Dzisiaj zaś, zanim sen zmroczy myśli, będzie można pod zamkniętymi powiekami sprawdzić bębenek, zapiąć sprzączkę 
paska od kabury pod ramieniem i wejść na kuter.
A ja myślałem, że to tylko my, co nie strzelaliśmy w Powstaniu i nie ścieraliśmy z twarzy fekaliów w kanałach między 
Starówką a Śródmieściem, że to tylko my czujemy ten głód, od którego czasami dostaje się febry. I wstydziłem się, 
że mi wędrują po snach jacyś desperados z Alamo, ze stronic Dumasa i z "Dział Navarony", dlatego uważałem, żeby 
po wyjściu z kina nie wygłupiać się trzymaniem opuszczonej ręki przy biodrze.
Od tej rozmowy z Tadeuszem kuter stał się dla mnie symbolem ucieczki i byłem wniebowzięty odnajdując go na płótnach 
Radziwiłła. A właściwie na reprodukcjach tych płócien, znam bowiem tylko reprodukcje, ale za to najwyższej klasy, 
z pięknego albumu monachijskiego wydawnictwa Karl Thiemig (rok 1975), który otrzymałem w prezencie od brata. 
Spytałem go wówczas:

- Widzisz ten kuter?
- Widzę.
- Chciałbyś?
- Chciałbym. Taki kuter...
- Właśnie... Taki kuter to może być wielbłąd albo koń, ale żeby było pusto i daleko i żeby... Wiesz, taki kuter... Kiedyś...
Słyszałem to już nieraz, od kilku znajomych i przyjaciół, młodych i ciągle młodych. Wiek nie ma tu nic do rzeczy. Pamiętam 
długi, całonocny wieczór kawalerski, który przebiesiadowałem z kolegami, a po którym nasze osamotnione panie przysięgłyby, 
gdyby je spytano, że w przerwach między zakąszaniem mówiliśmy najpierw o "układach", potem o sporcie, potem o polityce 
potem o "dziwkach" i w końcu każdy do siebie. A myśmy do białego świtu snuli szczeniackie plany awanturniczych wojaży. 
Im bardziej upijaliśmy się tą wizją, tym bliższy wyznaczaliśmy termin. Pokłosiem tej nocy był mój i Jarka Chlebowskiego 
dziki rajd po Stanach Zjednoczonych, który opisałem później w "Asfaltowym soloonie". Lecz mimo, że sprowokowaliśmy 
tam dziesiątki przygód, kilka razy ścigaliśmy się z policją, chcącą nas ukarać za przekraczanie szybkości, że biliśmy się 
i że raz wylądowaliśmy w celi na terenie stanu Georgia, to jednak był to tylko asfalt dla czterech miękkich kół samochodu 
a nie ocean czy afrykańskie bezludzie. Wróciliśmy do domu z niedosytem i znowu się zaczęło:
- Wiesz, taki kuter...
Wiem. Z piekła wzięłoby się szypra, gdyby tylko puściły pęta kotwiczące w Układzie, uplecione z kabla telefonu, sznura 
od żelazka, czyichś warkoczy i najgłupszych obowiązków. Ale to się rzadko zdarza i dlatego wędrujemy bez chwały po 
obszarach ujarzmionych i wyzutych z prawdziwej przygody; koń nas nie zrzuci, król nie uściśnie nam ręki, fala nie zamoczy 
nam stóp, echo nie pójdzie po górach, kiedy skacze za plecy nasłany morderca i nim uderzy, wydaje dziki okrzyk bojowy - gdyż 
oglądamy to tylko w kinie naszej wyobraźni i w fotelu kinowym, obserwując z tej pozycji klownadę naszego gatunku. Ci zaś, 
którzy tę cywilizowaną gnuśność utożsamią w końcu z brakiem godności i którym fala nienawiści i odwagi uderzy do mózgu, 
miast wejść na kuter, wchodzą na dziesiąte piętro i przez tę jedną chwilę - tak krótką, że strach nie zdąży powrócić - do nich, 
obłąkanych ptaków, należy całe niebo, które, kiedy minie ta chwila, skurczy się do wykopu a rozmiarach dwa metry na jeden 
i dwa w głąb.
Jest taka mała czarna kulka, która drzemie gdzieś na dnie duszy, między tyłkiem przyzwyczajonym do krzesła a ustami 
przyzwyczajonymi do kłamstw. Czasami ta kulka zaczyna wirować i zamienia się w szklaną kulę, w której widać żeglujący 
kuter, dzikie konie wśród traw i palmy gnące się od uderzeń wiatru. Widzisz wówczas samego siebie, jak leżysz na piasku, 
twarzą do gwiazd, a księżyc wskazuje ci godzinę. Każda zmarszczka przestrzeni dookoła kryje w sobie bogactwo przyrody 
i grozy, którą wymodliłeś sobie u Boga Wielkiej Niewiadomej. Czujesz sól zbrodni na spieczonych wargach, a twoje skarlałe 
pragnienia powracają do pierwotnej świetności, w czas owych zaciekłych pogoni i sekretnych podchodów z nożami w zębach 
ku obozom, których strzegą uśpione straże. Budzisz się zlany potem i tęsknisz do tej mary. Aż kiedyś przychodzi ostatnia starość, 
skłonna do rozmyślań i łez, i ten wieczór, kiedy widmo po raz pierwszy nie wraca, a kulka zaczyna topnieć jak gałka ze śniegu 
i biały żagiel kutra rozpływa się w otchłani horyzontu. Wówczas odkrywasz, że całym swym statecznym życiem bez celu zdradziłeś 
Boga swych marzeń, które latami zuchwale nastrajałeś na awanturniczą nutę, i że splamiłeś obie dłonie i obie strony swej duszy 
pieczętując Układ, w którym nic nie zyskałeś prócz ogromnego zmęczenia i wstydu. Wtedy zaczynasz umierać, a szklaną kulę 
zastępuje ci święty obrazek symbolizujący twą ostatnią wiarę, tajemną i rozpaczliwie wytrwałą, jedyną, którą zabierzesz do grobu. 
W przebaczenie.
Tę szklaną kulę, która pęka rozsadzana przez wybuch w jakiejś potwornej, niepojętej macicy, namalował Radziwill w roku 1953 
na płótnie "Kosmos można zniszczyć, ale Nieba nie" (Muzeum Miejskie w Oldenburgu). Pod nią widnieją dwa puste kutry przy 
brzegu, obok czarnej skały, na którą pikują ptak i samolot. Sina czasza kosmosu rozszczepia się na kamienne płyty jak uderzona 
toporem przez Szatana i otwiera nieprzeniknioną czeluść, w której mieszka czas heroiczny. Powietrze naładowane furią ciągnie 
się za szklanym okiem niczym welon komety, skały drżą w napięciu oczekiwania, fale zamarły w bezruchu, a przez maszty kutrów, 
jak przez magiczne anteny, płyną prądy przenikające na wskroś wszelką materię. Jeszcze chwila i rozlegnie się głośny jęk bólu, 
w którym narodzi się nowy świat, teraz!... Wkładasz gwałtownie płaszcz, który nigdy już nie wróci na to miejsce, buty, klucze 
niepotrzebne, idziesz do drzwi... W drzwiach stoi inkasent:
- Rachuneczek za światło i gaz.
Coś się kończy. Może jutro.
Tak mija twój czas, mierzony racami napadów szaleństwa i marzeń, które się nie ziszczą. Nigdy nie będziesz królem samego 
siebie. Jesteś przypisany do żarówki, nie zaś do ogniska, które płonie gdzieś daleko we wspomnieniach o stepie z bohaterskich 
snów. Tylko w nocnych koszmarach maszerujesz obok tych boskich straceńców, którzy zginą w walce albo od trucizny, albo od 
strzału w plecy, takich jak węgierski poeta Miklós Zrinyi, który napisał przed śmiercią: "Niebo mnie okryje, gdy nie skryją w grobie; 
Tylko niech uczciwy będę w skonu dobie. Czy mnie wilk rozszarpie, czy mnie kruk rozdziobie, Pod niebem na ziemi będę leżał sobie".*
Pod niebem, na ziemi, leży po śmierci tylko ten, kto żył ze śmiercią jak z kochanką i kupił tym sobie morderczą śmierć. Zrinyi naraził 
się Austriakom. Zginął w roku 1664, w wieku 44 lat, podczas polowania w okolicach Csaktornya. Ogłoszono, że zabił go rozjuszony 
dzik, lecz całe Węgry wiedziały, iż w Wiedniu przechowywana jest strzelba z napisem: "To ja jestem tym dzikiem, który zabił hrabiego 
Zrinyi".
Pytanie; czy nie warto - znając starą prawdę o marzeniach piękniejszych od spełnień - marzyć jedynie o dzikim ogrodzie, wypełnionym 
cieniami bohaterów, gdzie każdy krok ma swój smak przedostatniego kroku, a w powietrzu gęsto od sztyletów i rewolwerów? Od 
strzyżonego parku, którym wędrujemy, oddziela go wysoki mur z szarych kamieni. Nie ma w nim furtek, ale można przystawić 
drabinę i spojrzeć w głąb lub skoczyć w głąb. Lecz być może gdyby wykonało się ten skok, być może jedyną odnalezioną tam 
przygodą byłoby rozpaczliwe zdumienie, że w tak szczupłej i nieurodzajnej przestrzeni zamknięta jest kraina, której przypisywaliśmy 
walor nieskończoności. Horyzonty, ku którym biegliśmy, zaczęłyby gasnąć niczym egzotyczne owady zamknięte w dłoni albo jak 
kobiety, które tracą swą cudowność, gdy już się je zdobyło,
Czyż nie tak oszukali się ci wszyscy, którzy wstąpili do Legii Cudzoziemskiej, by potem uciekać z garnizonów w Corte, Dżibuti 
i na Tahiti? Żeby to naprawdę przeżyć, trzeba być samotnikiem w stanie permanentnej ucieczki i pogoni, a jak można być 
zupełnym samotnikiem w świecie skolonizowanym do ostatniego centymetra przez mafie wszystkich odcieni?
Dlatego ten dziki ogród w Rzeczywistości należy już do tego, co minęło i tylko nosząc go w sobie doznajemy aktu samowyzwolenia 
tak autentycznego, jakim było niegdyś uganianie się po świecie za chimerą męskości i wolności. Tymi właśnie słowami uspokaja 
się każdy, kto nawet nie próbuje przystawić drabiny, poprzestając na marzeniach. Błogosławieni wszakże ci, którzy przynajmniej 
w marzeniach buszują w owym dzikim ogrodzie. Rośnie on na kontynencie rajów obiecanych, to jest tych cudów, które były i będą, 
a obcy jest. im tylko wymiar teraźniejszości, i w których wszyscy podniosą się na duchu, będą dumni, niezwyciężeni, nareszcie 
prawdziwi i uwolnieni od jarzma każdej przemocy, z jawą włącznie.
Mój dziki ogród skąpany jest w scenerii Wschodu i pełen tajemniczych osobników broniących spraw, które opuścił Bóg. Widzę 
ich w snach, jak wynurzają się z głębi zakazanych terytoriów i z wyżyn swej bezdomności plują na cnoty domowe, do których 
jesteśmy przypisani. Mają swoje własne nieba i kręte ścieżki pod nimi, a. na krańcu każdej czeka piękna, zdradziecka śmierć. 
Świat się starzeje wokół nich, pola obradzają zbożami, wydmy wędrują z krańca na kraniec pustym, kobiety pęcznieją i wydają 
potomstwo, ptaki gubią pióra w promieniach palącego słońca, a oni są wciąż młodzi i wciąż tak samo mrużą przenikliwe oczy 
na rozstajach dróg, wypatrując w oceanie dzikiej trawy celów, które należą do nich i które nigdy nie oddadzą się przelotnym 
kochankom stąpającym po trawnikach.
Jednym z nich jest Lascaris. Innym Zrinyi. Jeszcze innym Boutin, o którym opowiedziałem w ,,Empirowym pasjansie". Zabili 
go w roku 1815 ludzie Starca z Gór (Assasyni) w libańskich górach Ansarieh. O trzech innych pokerowych życiach opowiem 
teraz - zapoznam Was z Polakiem Wacławem Rzewuskim, Hiszpanem Badią Castillo y Leblichem i Rosjaninem polskiego 
pochodzenia, Aleksandrem Bułatowiczem. Najłatwiej było mi spenetrować ścieżki Rzewuskiego, gdyż podstawowe źródła 
i literatura są w języku polskim. Gorzej z dwoma pozostałymi, lecz tutaj pomogli mi przyjaciele.
Kiedy studiowałem w Rzymie, mieszkałem w maleńkim hoteliku przy via del Boschetto, a w pokojach obok mnie - Grek 
Plutarchos Theocharidis, Meksykanin Jorge Zepeda i Koreańczyk Buyong-Mo Kim, którego nazywaliśmy ,,Mama-Kim", bo 
od czasu do czasu przygotowywał nam po koreańsku kurę w ryżu, zapijaną białym winem. Studiowaliśmy na tym samym 
wydziale uniwersytetu i zaprzyjaźniliśmy się. W dzień spaliśmy i chodziliśmy na wykłady, noce spędzaliśmy przy winie i gitarze. 
Każdy śpiewał po swojemu, a z tego, co ja śpiewałem, najbardziej podobało im się "Dziś do ciebie przyjść nie mogę", mnie 
zaś z tego, co oni śpiewali, nucona przez Plutarchosa ballada do słów greckiego poety, prostego marynarza, o syrenach-gorgonach, 
które dniem pełnią służbę na dziobach statków jako drewniane rzeźby maszkarony, nocą zaś skaczą do morza i tańczą 
z diabelskimi żeglarzami upojny taniec wolności...
Zdaje się, że zbyt daleko odbiegłem od tematu. Otóż dla poznania Bułatowicza ciekawe są greckie źródła dotyczące buntu, 
który wzniecił w "republice mnichów" na greckiej górze Athos. Te przetłumaczył mi (nie mówiąc o tym, że przedtem pomógł 
w znalezieniu) Plutarch. Reszty dopełniły podróże do Grecji i ZSRR. Zaś źródła hiszpańskie o Badii przełożył mi Jorge. Badia 
to jest ten desperado, od którego zaczniemy.
Urodził się w Barcelonie w roku 1766 i po ukończeniu studiów w Walencji rozpoczął naukę arabskiego w Madrycie. Marzył mu 
się świat tajnych misji w kosmosie islamu, a na początek podbój Maroka, w którym Hiszpania posiadała już dwie enklawy, 
Melillę i Ceutę. W kwietniu 1801 roku złożył swemu rządowi raport z propozycją poparcia marabuckich powstańców, walczących 
z sułtanem Maroka, Mulaj Slimanem, który obsesyjnie nienawidził chrześcijan. W roku 1802 sternik polityki hiszpańskiej, 
minister Godoy, podjął decyzję wysłania projektodawcy z misją do Maroka. W tym celu Badia przeistoczył się w Ali-beja, syna 
bogatego kupca z Aleppo, a żeby było jeszcze dostojniej... potomka dynastii Abbasydów, pochodzącego z rodu wuja Mahometa! 
Taki rodowód otwierał wszystkie bramy w krajach muzułmańskich.
Dla całkowitej zmiany skóry musiał jeszcze zapuścić brodę i czas zapuszczania spędził, już jako muzułmanin, w Londynie i w 
Paryżu, gdzie rozpoczął koronkową intrygę, albowiem życie prostolinijne wydawało mu się nieciekawe. Zaofiarował swe usługi 
ministrowi spraw zagranicznych Francji, Talleyrandowi, który propozycję przyjął i dał mu listy polecające do francuskiego konsula 
w Tangerze. Tak zaczął grę na dwa fronty.
Kiedy 29 czerwca 1803 roku Ali-bej wylądował w Tangerze, szef portu zwrócił uwagę na jego dziwny akcent i usłyszał w odpowiedzi, 
że to jest akcent syryjski. Hiszpan podawał się za Abbasydę, którego ojciec wysłał do Europy celem zgłębienia tajników nauki 
niewiernych. Przyjmowali go więc z honorami liczni dygnitarze, a sam sułtan? który szybko polubił dostojnego gościa, zaprzyjaźnił 
się z nim i w końcu obdarował "potomka kalifów" dwiema rezydencjami, miejską i wiejską, oraz dwiema niewolnicami, czarną
 i białą. Ten ostatni podarunek spowodował małe komplikacje, gdyż mający żonę u boku Hiszpan odmówił skorzystania z prezentu, 
 co mogło narazić go na niełaskę władcy. Jednakże Ali-bej na poczekaniu znalazł argument nie do zbicia - oświadczył, 
 że w najbliższej przyszłości wybiera się z pielgrzymką do Mekki, w związku z czym musi zachować czystość. Owa czystość 
 nie była chyba przesadnie czysta, gdyż później agent chwalił się, że biała niewolnica urodziła mu w roku 1806 syna; 
 wszelako chwilowe napięcie zostało rozładowane. Zajęty tłumieniem rebelii w Anty-Atlasie Mulaj Sliman dalej obdarzał 
 zaufaniem swego dobrze urodzonego przyjaciela nie wiedząc, że ten za jego plecami prowadzi ożywione rozmowy z powstańcami.
Efekty tej konspiracji były tak interesujące, że kiedy do Madrytu dotarł raport Ali-beja, Godoy nazwał go (w czerwcu 1804 roku) 
"nowym Cortezem" i zaakceptował plan skierowania do akcji w Maroku dwudziestowiecznych sił hiszpańskich. Mianowany 
szefem-koordynatorem tej operacji Ali-bej objechał plemiona powstańcze i powracając z tej wyprawy pozwolił sobie wjechać 
do Marakeszu pod parasolem niesionym przez sługę, co było wyłącznie przywilejem panujących. Hiszpanowi wyraźnie 
przewróciło się w głowie. Właściwie dlaczego nie miałby zająć miejsca Mulaj Slimana? Sułtan Ali-bej el Abbassi - to ładnie 
brzmi. Dla angielskiego konsula w Tangerze, Jamesa Matry, nie brzmiało to ładnie.
Kiedy Matra przystąpił do kontrakcji, alarmując dwór Mulaj Slimana i jednocześnie informując Londyn, że Napoleon przygotowuje 
atak na Afrykę Północną (wywiad brytyjski w Maroku musiał wpaść na ślad kontaktów Ali-beja z Paryżem), plany hiszpańskie 
załamały się, a "nowemu Cortezowi" ziemia zaczęła się palić pod stopami. Oświadczył tedy, że nie może dłużej odkładać 
pielgrzymki do Mekki i w marcu 1805 roku wyruszył z Marakeszu w kierunku Algierii. Aresztowano go, uciekł, znowu został 
schwytany i przewieziony pod silną strażą do Larache, gdzie wsadzono go na trypolitańską fregatę i wydalono z Maroka. 
Uratował głowę tylko dzięki temu, że do końca konsekwentnie udawał Abbasyda - nie ośmielono się zabić potomka wielkich 
kalifów bagdadzkich. Gdyby wyszło na jaw, że jest Hiszpanem, rozerwano by go na strzępy.
Nie załamał się porażką. Być może nie tylko zewnętrznie przeistoczył się w muzułmanina, gdyż jak wszyscy ludzie Orientu 
stał się fatalistą: jest tak, jak miało być. Interesowało go to, co będzie. Zawiłą i pełną przeciwności trasą przez Trypolis, 
Cypr, Aleksandrię i Rosettę dotarł (w październiku 1806 roku) do Kairu, gdzie przyjmowano go z estymą, dziwiono się wszakże, 
iż Syryjczyk mówi akcentem maghrebskim. Ali-bej wyjaśnił, że to na skutek długich studiów u Hiszpanów - oby Allach poraził 
trądem te niewierne psy! - i przez pobyt w Maroku. Wyjaśnienie przyjęto za dobrą monetę, zaś niezwykle pobożny Ali-bej 
wyruszył do Mekki i przybył tam nocą z 22 na 23 stycznia 1807 roku, co pozwoliło mu okrasić nazwisko "rodowe" dumnym 
mianem El Hadż (Pielgrzym). W ten sposób Badia Castillo y Leblich stał się być może pierwszym Europejczykiem 
i chrześcijaninem, któremu udało się dotknąć Czarnego Kamienia Kaaby. Znowu - gdyby został zdemaskowany, zgodnie 
ze zwyczajem ukamienowano by go. Bliskość tego typu zagrożeń była dla takich jak on przyprawą, bez której życie mdli.
Wróciwszy do Kairu dowiedział się, że w Konstantynopolu janczarzy zwalili z tronu sułtana-frankofila, Selima III. Zrozumiał, 
że Francuzi zaczynają tracić wpływy na Wschodzie i domyślił się, że za wszelką cenę będą starali się je odzyskać, a w tym 
celu potrzebni im będą tajni agenci... Nie namyślając się pognał przez Damaszek, Konstantynopol i Bukareszt do Paryża 
i zaoferował swoje usługi Napoleonowi. Spotkało go przykre rozczarowanie. Był przekonany, iż to on - as w swojej dziedzinie 
i do tego "muzułmański arystokrata" z ugruntowaną pozycją na Wschodzie - będzie stawiał warunki. Tymczasem cesarz 
zbył go kilkoma frazesami (podczas rozmowy w Bayonnie), zaś wywiad francuski wyłudził odeń całą marokańską 
korespondencję z Godoyem i kazał czekać. Nie chciano angażować niepewnego intryganta, atoli nie chciano również, 
by będąc bezrobotnym zaofiarował swe usługi na przykład Brytyjczykom. Obiecano mu przygotowanie jakiegoś ciekawego 
wojażu "w sposobnej chwili", na razie zaś mianowano (1810) prefektem Cordoby, unieruchamiając, aczkolwiek niezupełnie. 
W owym czasie Badia miał związek z niedobitkami komandosów brytyjskich, którzy w roku 1806 próbowali porwać Napoleona 
na terenie Prus (operacja "Szachista") i teraz byli tępieni przez własnych mocodawców. Pomagał im, nosząc w tej konspiracji 
pseudonim "Kalif".
W roku 1815, po upadku Bonapartego, Badia przedstawił nowym władzom francuskim "Memoriał o kolonizacji Afryki", 
proponując m. in. osadzenie na jednym ze wschodnich tronów jakiegoś "zmuzułmanizowanego do perfekcji Europejczyka" 
(z podtekstu wynikało, że w całej Europie jest tylko jeden taki geniusz). Propozycję-chimerę przyjęto chłodno i znowu 
kazano mu czekać. Czekał aż do roku 1817, w którym podjęto decyzję zrobienia zeń wschodniego agenta. 18 stycznia 1818 roku 
wyruszył do Afryki, tym razem już nie jako Ali-bej el Abbassi, lecz Hadż Ali Abu Othman. Celem jego misji było najprawdopodobniej 
pozyskanie dla Francji władcy Egiptu, Mehmeta Alego, i przerwanie kontaktów Anglików z Wahabitami.
W Damaszku wylądował w ostatnich dniach lipca, chory na dyzenterię. Zajął się nim francuski konsul w tym mieście, 
Chaboceau, który z wykształcenia był lekarzem. Od tej pory ze zdrowiem Hiszpana nie było już nigdy dobrze. Zbyt wielu 
ludzi interesowało się tym zdrowiem, między innymi Anglicy. Może dlatego Hadż Ali przedsięwziął (mimo sprzeciwu 
Chaboceau'a) drugą w swym życiu wyprawę do Mekki wiedząc, iż żaden Anglik nie będzie mógł przekroczyć za nim 
bram świętego grodu. Chciał zadrwić z przeciwników, znikając im z oczu. Ale to oni zadrwili z niego - nie dojechał 
do Mekki. Wkrótce po wyruszeniu poczuł się źle. Domyślił się, że poczęstowano go trucizną. 23 sierpnia napisał list 
do konsula Regnaulta, iż trucizna (palony rabarbar) należała do Chaboceau'a, lecz została mu zaaplikowana bez 
wiedzy lekarza, przez "wielkiego hiszpańskiego mnicha", przyjaciela "megiery" (żony Chaboceau'a). 28 sierpnia nie 
mógł już poruszać się o własnych siłach. Przeniósł się do lektyki i spalił wszystkie swoje papiery. 29 sierpnia zebrał 
swoją służbę i słabnącym głosem poinformował ją, że został otruty i że umiera. 30 sierpnia zamknął się w lektyce 
i w kilkanaście godzin później służący znalazł go martwego. Działo się to na Pustyni Syryjskiej, w Kelaat el Balka, koło Zarki.
Tak skończył jeden z największych awanturników epoki, Badia Castillo y Leblich alias Ali-bej el Abbassi alias Hadż 
Ali Abu Othman, którego generał Spillmann nazwał "Jamesem Bondem XIX wieku". Dosięgła go ta sama długa 
ręka Londynu, która trzy lata wcześniej ugodziła na tych samych terenach dwóch innych straceńców należących 
do tej samej rasy, najlepszych agentów Napoleona na Wschodzie, tajemniczego kawalera maltańskiego Lascarisa 
i pułkownika Boutina. Wszyscy oni na starcie wybrali skrytobójczą śmierć, która spada jak jastrząb, lecz porywa 
ku chmurom tylko duszę, ciało zostawiając ziemi.
Ostatnim Europejczykiem, który widział Badię, był drugi z mieszkańców mojego ogrodu, naznaczony tym samym 
piętnem "bliźniak", Wacław Rzewuski. Karawany Polaka i Hiszpana rozbiły obozy w sąsiedztwie 27 sierpnia 
1818 roku, na trzy dni przed zgonem Badii. Rozmawiali ze sobą długo - mieli o czym. Może nastąpiło coś 
w rodzaju "przekazania pałeczki" bratu przez brata? Rzewuski otrzymał od Badii zagadkowy perski talizman 
w postaci pierścienia. Pożegnawszy Hiszpana zanotował: "Siły już prawie opuściły Ali-beja". On jeszcze miał 
sił na kilkanaście lat takiej gry.
Wacław Rzewuski urodził się około roku 1785 w Wiedniu. Jego ojciec, Seweryn Rzewuski, ostatni polski 
hetman polny koronny i targowiczanin, najpierw Polskę sprzedał, a potem - rozgoryczony niewdzięcznością 
rodaków za ten patriotyczny czyn - wyemigrował i oświadczył: "Nie ma Rzeczypospolitej, teraz innym monarchom 
służyć wiernie musimy". Syna też nakłonił do służby cesarzowi Franciszkowi i Wacław bił się w roku 1809 pod 
Aspern przeciw wojskom Napoleona. Atoli równanie w prawo lub lewo nie leżało w naturze młodzieńca, toteż 
natychmiast po śmierci ojca zdymisjonował się i spojrzał głodnym wzrokiem na Wschód, który dla wszystkich 
romantyków owego czasu jawił się jako wyśniony azyl wolności.
Fascynację zaczarowanymi krainami Wschodu rozpalił w Rzewuskim wuj, sławny podróżnik, uczony i pisarz 
(autor "Rękopisu znalezionego w Saragossie"), Jan Potocki. W Wiedniu Wacław, w chwilach wolnych od 
ulubionej jazdy konnej, miłostek i pojedynków na białą broń, uczył się zaciekle arabskiego i tureckiego, 
a także wydawał wraz z orientalistą Hammerem czasopismo "Kopalnie Wschodu". Potem spędził kilka lat 
w swych majątkach na Podolu, gdzie ujeżdżał konie i łamał serca kręsowych piękności. Wrócił nad Dunaj 
w roku 1815, podczas Kongresu Wiedeńskiego, i wówczas car Aleksander I i jego siostra Katarzyna zlecili 
mu przywiezienie kilku ogierów z Arabii. Wykonał to zadanie brawurowo w latach 1817-20, podróżując po 
Półwyspie Arabskim, przeżywając niezliczone przygody i zżywając się do granic asymilacji z kilkoma plemionami 
beduińskimi, wśród których cieszył się sporym autorytetem. Opisał to wszystko później w dwutomowej pracy, 
nieco mitomańskiej, lecz za to awanturniczym przepychem nie ustępującej "Opowieściom z 1001 nocy". 
Egzaltowany, pełen patosu język tego dzieła dzisiaj może śmieszyć, lecz wówczas był w stylu epoki.
W stylu epoki były też historie szpiegowskie, toteż Rzewuski, nie chcąc być gorszym od Lascarisa, Boutina i Badii, 
stroił się w piórka carskiego emisariusza, któremu powierzono dziejową misję na Wschodzie. Swoją kwaterę 
główną założył w pałacu Bastan el Ketab w Aleppo, skąd wyruszał do swoich beduińskich przyjaciół, których 
kochał za zbratanie z naturą, dumą i nieokiełznaniem. Gdy pewnego razu zaproponował jednemu z szejków 
wizytę w Rosji, koczownik zdziwił się i odparł:
- Któż mógłby mi wynagrodzić rok utraconej swobody?
Imponowała Rzewuskiemu taka postawa. On z kolei imponował beduinom swym męstwem, wspaniałym 
opanowaniem konia (najdziksze ogiery ujarzmiał jakby od niechcenia), efektowną złotą brodą, barwnymi 
opowiadaniami, znajomością Koranu i przede wszystkim swym... arabskim pochodzeniem. Twierdził mianowicie, 
że jest beduinem z krwi, gdyż szlachta polska wywodzi się od czterech arabskich plemion Anazes, które 
przed dwudziestoma wiekami wywędrowały ze wzgórz Nedżdu i osiadły w północnej Europie (czasami też 
sugerował, że jest synem cara, a jeszcze innym razem, iż jest potomkiem Zenobii, antycznej królowej Palmiry). 
Kupował też Arabów teatralnymi gestami. W czasie potwornej burzy, znajdując się na statku, gdy wydawało się, 
że już nie ma ratunku - nakazał rozszalałemu żywiołowi uciszyć się "w imieniu Przedwiecznego Pana dwóch światów". 
Wiedział dobrze, że jeśli żywioł nie posłucha jego rozkazu, to i tak nie przyniesie mu to ujmy, gdyż świadkowie 
i on sam spoczywać już będą na dnie. Szczęśliwym trafem burza rychło minęła i autorytet Polaka wzrósł niebywale.
W rezultacie tych sukcesów plemię Fedan obwołało Rzewuskiego swoim emirem, a trzynaście sprzymierzonych 
z Fedan szczepów uznało tę godność. Nadano mu imię Tadż-el-Faher, co znaczy: Opromieniony Sławą. 
Potocznie zwali go beduini "złotobrodym emirem". Uhonorowali go w Tel el Sułtanie wspaniałą, pięciodniową 
ucztą i igrzyskami konnymi, na które przybyło kilka tysięcy koczowników. Podczas tej fety emir Ibn-Duszi tak 
przedstawił Polaka:
- Oto szlachetny i sławny Tadż-el-Faher Abd-el-Niszan, emir i szejk arabski, naczelny wódz trzynastu sprzymierzonych 
plemion, mój przyjaciel, mój brat, mój sojusznik przez chleb i sól. Plemiona beduinów gwiazdy polarnej 
w państwach potężnego Skandera (cara Aleksandra - przy p. WŁ.) są jemu podwładne, albowiem płynie 
w nim krew czterech pokoleń Anazes, które przed dwoma tysiącami lat wyszły z Nedżdu. Zna się on na 
rasach naszych koni i jest potomkiem Zenobii, królowej Tadmoru!
Przebywając w Arabii Rzewuski bez wytchnienia poszukiwał nowych emocji. Między innymi wykąpał się 
w Tarsusie tylko dlatego, że Aleksander Wielki o mało w tej rzece nie utonął, a Fryderyk Barbarossa wnet 
po kąpieli w niej zmarł. Potem zanotował z triumfem, że emir Tadż-el-Faher wyszedł zdrowo "z wody 
uświęconej wspomnieniem dwóch bohaterów".
Jedną z najdłuższych i najciekawszych wypraw Rzewuskiego było uczestnictwo w roku 1818 w gigantycznej 
pielgrzymce do Mekki. Chociaż jako niewierny nie zobaczył Czarnego Kamienia Kaaby, to jednak jako 
pierwszy chyba Polak dotarł pod mury świętego miasta. Podróżował na swej ulubionej klaczy, która 
wielokrotnie ratowała mu życie. Ona to właśnie, podczas podróży do Palmiry, gdy podsłuchał, iż eskorta 
arabska chce go obrabować i zabić, uniosła go w kierunku Aleppo i ocaliła. Do Palmiry, pełnej starożytnych 
ruin oazy w sercu Pustym Syryjskiej, wybrał się Rzewuski po to, by wzbudzić w beduinach szacunek dla 
kobiety, którą kochał, o której opowiadał i pisał w stylu "a la Byron", lecz której imienia nigdy nie podał, 
tak iż do dzisiaj nie wiemy kim była. Symbolizował tę kobietę jego życia tajemniczy znak, który Rzewuski 
kazał wyszywać na swych strojach oraz grawerować na swej broni, i który rył na cedrach, głazach, ruinach, 
wszędzie, gdzie się tylko dało. Zamierzał umieścić go także na piramidach!
"Złotobrody emir" był żonaty z Rozalią Lubomirską (małżeństwo to szybko się rozpadło ze względu na jego 
awersję do wierności), posiadał też na kresach i w Arabii całe haremy kochanek, lecz trudno przypuszczać, 
by któraś z nich mogła być panią tajemniczego znaku. Być może istniała ona jedynie jako ideał w wyobraźni 
hrabiego, być może jednak była to jakaś "princesse lontaine", kresowa piękność, której wspomnienie zabrał 
z Ukrainy? Miał nosić przy sobie miniaturkę z konterfektem tej Dulcynei, miniaturkę, którą rzekomo zniszczył 
wpadłszy w ręce Arabów ze szczepu Sebaa, by nie dopuścić do zhańbienia wizerunku ukochanej (islam 
zabraniał odtwarzania postaci ludzkich).
W Palmirze Rzewuski, chcąc, ażeby beduini "hołd oddawali tej, którą kocham", wyrył znak na stojącej 
samotnie kolumnie i powiedział:
- Jeden jest Bóg i nie ma innego Boga. Ta kolumna stoi samotnie i nie ma innych obok niej. Kładę na niej 
znak, którego urok przyciąga do cnoty, a widok przewyższa wszystkie sławy. Szanujcie ten znak szlachetni 
Arabowie z pokolenia Anazes. Jeśli Tadż-el-Faher zasłużył sobie na ufność i hymny pochwalne, to wiedzcie, 
że wszytko zawdzięcza on temu znakowi...
Po czym przyjął imię Abd-el-Niszan, co znaczy: Niewolnik Znaku, a czterdziestu beduinów przysięgło pełnić 
przy znaku rycerską służbę Znak został także wykuty na skale obok siedziby legendarnej, obwołanej przez 
beduinów "królową Palmiry", Angielki Estery Stanhope. Jest rzeczą oczywistą, iż człowiek, o którym Mickiewicz 
napisał, że "całe powietrze w Arabistanie ledwie mu na oddech stanie", nie mógł nie odwiedzić owej "Sybilli 
Libanu", która przeklęła Europę i osiadła w orientalnej warowni górskiej, by tam prowadzić życie pełne awantur 
i tajemniczych intryg. Rzewuski zaczął zalecać się do niej (cóż to byłaby za para, najbardziej Munchhausenowska 
na całym Wschodzie!), ale bez skutku, co go uraziło. Na dodatek, Lady Stanhope oceniła na zaledwie sto piastrów 
jego rumaka, co dla człowieka, który znał się na komach lepiej od Arabów, było obelgą. Dlatego pożegnali się 
chłodno i on później określił ją w swych tajnych zapiskach jako wiedźmę.
Wypchnęły emira poza granice Wschodu (w roku 1820) rozruchy rewolucyjne w Aleppo, w które był 
zamieszany - z najwyższym trudem wyniósł głowę cało z tej zawieruchy. Wschodnia epopeja zrujnowała 
go finansowo, lecz nie przestał miłować Orientu. Z Sawrania, swej podolskiej posiadłości, uczynił orientalną 
enklawę, arabizując dosłownie wszystko - meble, sprzęty, stroje, potrawy, zwyczaje i nazwiska służby. Piaszczysty 
obszar pobliskiego stepu zaadaptował na pustynię ze sztuczną oazą, a przed wybudowaniem meczetu powstrzymał 
go tylko zdecydowany sprzeciw hierarchii kościelnej.
W tej scenerii pisał orientalne melodie i poematy, a także praktykował "wschodnią ascezę, nie pijąc trunków 
zabronionych przez Proroka i przestrzegając muzułmańskich postów. Odwiedzając sąsiadów zawsze zabierał 
ze sobą namiot beduiński, który rozbijał na dziedzińcach bez względu na pogodę, nie chcąc korzystać z luksusowych 
komnat. Podczas jedzenia odmawiał picia jakichkolwiek płynów, tłumacząc, że konie i Arabowie dopiero 
w kilka godzin po posiłku korzystają z wodopoju. W arabskich pieśniach, które - jak sam twierdził - spisał, 
a według innych napisał sam, powtarzało się gorące wezwanie: "Przybywaj Emirze! Kraina Nedżdu rozbrzmiewa 
twym imieniem. Nasze dziewice tęsknym wzrokiem wyglądają Emira-Niewolnika Znaku. Nasi wojownicy, dumni 
z Ciebie, czekają na twe przybycie!".
Dusił się wśród "cywilizowanych" ludzi. "O Boże - pisał - daj mi wrócić na pustynię! Kiedyż cię ujrzę, ukochany 
Nedżdzie? Ubóstwo twoje wyżej cenię niż przepych dworów!". Śnił mu się po nocach ten "kuter" wolności. Wiesz, taki kuter...
Nie bez przyczyny Adam Mickiewicz, pisząc w roku 1828 w Petersburgu "Kasydę na cześć emira Tadż-el-Fachra 
ułożoną" i zatytułowaną "Farys", zaczął od morskiej metafory:
"Tak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi Znowu po modrym zwija się krysztale I pierś morza objąwszy wiosły 
lubieżnemi Szyją łabędzią buja ponad fale: Tak Arab, kiedy rumaka z opoki Na obszar "pustyni strąca...".
Dziwaczał z biegiem lat. Między innymi ożenił najprzystojniejszego ze swych ogierów arabskich z młodą, oswojoną 
niedźwiedzicą i czekał, co z tego wyniknie: nowa rasa niedźwiedziopodobnych koni czy też nowa rasa koniopodobnych 
niedźwiedzi. Romans ten jednak zakończył się niczym, to jest lepiej niż romans Tadż-el-Fahera z prostą dziewczyną 
z dóbr konstantynowskich, Oksaną, która towarzyszyła mu w konnych wycieczkach aż do śmierci, to jest do chwili, 
kiedy stratował ją dziki ogier.
Pod koniec życia Rzewuski zbratał się z kozakami, którzy stali się dlań namiastką beduinów. Szukał razem z nimi 
urojonych skarbów w ukraińskim stepie i urządzał szalone galopady. Kozacy zwali go: "ataman Rzewucha - zołotaja 
boroda", on zaś listy adresowane do niego jako do hrabiego odsyłał nadawcom nierozpieczętowane, z dopiskiem: 
"Tutki w Sawraniu nema grafiw Rzewuskich, tyłki je ataman Rzewucha, zołotaja boroda, a po arabski emir Tadż-el-Faher. 
Grafiw szukaj sobi w Czudnowi taj Pohrebyszczach!". Nie na wiele zdało się kokietowanie braci kozaków...
W momencie wybuchu Powstania Listopadowego "ataman Rzewucha - zołotaja boroda" opłacił w połowie 
ekwipunek wystawionego przez obywatelstwo polskie szwadronu jazdy i stanął na jego czele. Nie dlatego, 
iż uprzednio car prikazał mu zgolić złotą brodę, lecz dlatego, by zmyć piętno zdrady z nazwiska Rzewuskich, 
opieczętowanego przed laty hańbą przez ojca-targowiczanina. Po raz ostatni widziano polskiego emira 
beduinów, jak bił carskie wojsko generała Rotha w bitwie pod Daszowem, 14 maja 1831 roku. Po bitwie 
zaginął bez wieści. Na dziedziniec dworu w Sawraniu wpadł zagoniony wierzchowiec z pustym siodłem...
Ciała Rzewuskiego nigdy nie odnaleziono. Opowiadano legendy, że wrócił na Wschód i pędził tam wolne 
życie beduina. Ci, co lepiej wsłuchali się w stepową harfę traw, szeptali, iż step śpiewa o kozackim nożu 
w plecach złotobrodego jeźdźca, którego dusza uleciała ku krainie marmurowych kolumn, dźwigających 
tajemniczy znak nad oceanem syryjskich piasków.
Trzy gwiazdy, o których wam opowiadam w siódmej sali MW, tworzą jedną konstelację. Badia tuż przed 
śmiercią rozmawiał z Rzewuskim, a Rzewuski został zamordowany na tej samej Ukrainie, na której 
w roku 1872 urodził się syn ubogiego dzierżawcy niewielkiego majątku kresowego, Aleksander Bułatowicz, 
też wspaniały kawalerzysta i kochanek Orientu. Najpierw posłano go do czteroklasowej szkoły powiatowej 
w Charkowie, w której edukowali się synowie robotników, chłopów i zbiedniałej inteligencji. Podczas 
uroczystości wręczania świadectw ukończenia nauk, odebrawszy swoje, podszedł do matki i powiedział".
- Mamo, za tydzień wyjeżdżam do Petersburga i wstępuję do Liceum Aleksandrowskiego!
Ci, którzy to usłyszeli, wybuchnęli śmiechem. Zachciało się pariasowi elitarnej uczelni dla pociech dostojników! 
Zabrał ze sobą dwa świadectwa: że jest szlachcicem i że w powiatówce był prymusem, wsiadł w pociąg 
i pojechał. Wariat! - mówiono. Wrócił po tygodniu - w mundurze Carskiego Liceum Aleksandrowskiego! 
Pokazał, jak będzie się przebijał przez życie: głową i pięściami do przodu. Był rok 1886.
Uczył się znakomicie i mimo swego ubóstwa czynił spustoszenie w sercach kolegów i pensjonarek. 
Uwielbiano go, obierano wodzirejem zabaw, zapraszano do bogatych domów i wieszczono wspaniałą 
karierę. Zanim ukończył liceum, otrzymał kilka świetnych propozycji urzędniczych. Znowu zaskoczył wszystkich 
gdy w roku 1891 otrzymał dyplom, zażądał, by uczyniono zeń... szeregowego żołnierza lejbgwardyjskiego 
pułku huzarów! Wykładowcy i koledzy popatrzyli z niesmakiem: a fe, wariat! Miał 19 lat.
Huzarzy żyli wówczas po huzarsku. Karty, pijaństwa, pojedynki, burdy i swawolne panie. Albo tego nie lubił, 
albo szybko mu się znudziło, bo już po trzech latach zaczął patrzeć na zewnątrz, z twarzą zwróconą na południe 
i wschód. Okazja nadarzyła się po pięciu, w pobliżu zamajaczył egzotyczny "kuter"... Organizowano właśnie 
w Rosji szpital-polowy i ochotniczy oddział sanitarny dla armii negusa etiopskiego, Menelika II. Zgłosił się 
jako prosty sanitariusz! Koledzy, złoci, roztańczeni huzarzy, spojrzeli z pogardą: pfuj, wariat! Był rok 1896.
Etiopia - kraj legendarnego chrześcijańskiego króla Jana - była wtedy na mapach plamą bieli obrysowaną 
ciemną kreską granic. Na wybrzeżu miała oczekiwać Rosjan karawana, by zaprowadzić ich do Addis Abeby. 
Zastali puste wybrzeże, ani śladu karawany. Należało ściągnąć wielbłądy ze stolicy, to jest wysłać do niej 
kogoś z wiadomością. Miejscowi przewodnicy zdecydowanie odmówili: pora bezpiecznego podróżowania 
przez pustynię już się skończyła, trzeba być wariatem, by podjąć takie ryzyko! Wariat znalazł się wśród swoich: 
ochotnik Aleksander Bułatowicz. Pojechał z nim jeden z beduinów, skuszony wielkimi pieniędzmi.
Po pięciu dniach przedzierania się przez wydmy, padając z wycieńczenia, Rosjanin (polskiego pochodzenia) 
i Arab dotarli do Addis Abeby. Władze nie mogły uwierzyć, że Europejczyk przebił się przez pustynię o tej porze 
roku. Przypominają się słowa Chłapowskiego, krzyknięte do Napoleona: "Un Polonais passe partout!".
W Addis Abebie Bułatowicz z miejsca stał się postacią legendarną. Zaproszono go na dwór, cesarz Menelik 
wyraził mu gorące podziękowanie, udekorował wysokim odznaczeniem i obdarzył złotą szablą.
W Etiopii Bułatowicz przeżył swoją pierwszą przygodę orientalną i to podwójną, bo po odbyciu pierwszej misji 
powrócił jeszcze raz do tej "terra incognita". Prace naukowe, które wówczas przeprowadził, przyniosły mu 
najwyższą nagrodę Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Po obu tych podróżach miał do wyboru wysokie 
szczeble w hierarchii wojskowej lub naukowej. Wybrał... mnisi kaptur! Poprosił o zwolnienie z armii i wstąpił 
jako nowicjusz do petersburskiej filii jednego z najsławniejszych klasztorów świata, mieszczącego się na 
greckiej górze Athos. Przyjaciołom zjeżyły się włosy na głowach: kompletny wariat!
Wiosną 1911 roku w gazetach rosyjskich ukazał się osobliwy komunikat policji. Jego treścią był apel przeora 
klasztoru, prośba do ludu, by zechciał pomóc w odnalezieniu braciszka zakonnego Antonija, czyli po dawnemu 
pana Aleksandra Bułatowicza, który się zdematerializował. Nie wiadomo, czy dzięki pomocy ludu, w każdym 
razie przeor dowiedział się wkrótce, że brat Antonij wyfrunął sekretnie, bez zezwolenia władzy duchownej, 
do Grecji i zamieszkał w jednostce macierzystej klasztoru, na górze Athos.
Na wysokim (1935 metrów) skalistym cyplu Półwyspu Chalkidike (Macedonia), wcinającego się w Morze 
Egejskie między zatokami Strymońską a Syngityjską, funkcjonuje do dzisiaj republika mnichów. Już w 
starożytności miejsce to, przypominające Grekom Olimp, otoczone było czcią jako przybytek Zeusa Trackiego. 
W średniowieczu na Świętej Górze (greckie: Hagion Oros) Athos wyrosły podniebne monastery i rozmnożyły 
się jak skalne gniazda ptaków. W dobie przybycia Bułatowicza mnisia republika liczyła sobie dwadzieścia 
klasztorów i trzysta pustelni zamieszkałych przez kilka tysięcy zakonników i eremitów, lecz czasy jej świetności, 
kiedy uchodziła za drugie Jeruzalem, dawno już minęły. Brat Antoni j szybko spostrzegł, że na Świętej Górze 
dzieją się rzeczy mało święte.
Podniósł bunt. Wystąpił z furią przeciw despotyzmowi prominentów zakonnych, potępił brutalne traktowanie 
nowicjuszy i młodszych braci, zażądał lepszego wyżywienia i poprawy atmosfery panującej wewnątrz przybytku. 
Otępiała czereda niewolników w habitach, do tej pory pokorna i ulegle znosząca ucisk hierarchii, ujrzawszy 
odważnego podniosła łby i stanęła w szeregu pod jego dowództwem. O tej rebelii w roku 1913 prasa światowa 
rozpisywała się na pierwszych stronach. Tytuł: "Bunt w republice mnichów na Mont-Athos!" zwiększał nakłady 
trzykrotnie. Nie pomagał rozkaz petersburskiego Świętego Synodu: "Zdławić zamieszki i ukarać krnąbrnych braci!". 
Kierowani przez Bułatowicza młodzi krnąbrni bracia nie dali się ukarać, przejęli Władzę i zaczęli wprowadzać na 
Świętej Górze nowe, rewolucyjne porządki. Patriarcha kościoła prawosławnego w Konstantynopolu uznał to za 
herezję, zaś Święty Synod, w obawie przed rozszerzeniem się "zarazy" na inne monastery, zwrócił się z prośbą 
o pomoc do cara Mikołaja II. 5 lipca 1913 roku u podnóża skalnej ściany zakotwiczył statek "Cherson" ze specjalnym, 
utworzonym w Odessie, represyjnym oddziałem wojska. Oblężenie trwało pięć dni. Mimo zaciekłego oporu 
mnichów żołnierze sforsowali bramę i zdobyli górę. Wśród 82 braciszków uwięzionych na "Chersonie" nie było 
ednak "prowodyra", który wcześniej zdołał się ukryć w klasztornych labiryntach.
Niedługo potem rozeszły się w Rosji słuchy, że w schronisku Pantelejmonowskiego klasztoru w Petersburgu 
niepoprawny brat Antonij utworzył nową mnisią konspirację. Policja z chęcią zajęłaby się tym "podjudzaczem", 
ale nie wolno jej było wkraczać na tereny klasztorne. Poradzono sobie. Na wniosek Świętego Synodu, z rozkazu 
ministra spraw wewnętrznych, Bułatowicz został wysiedlony ze stolicy do rodzinnej wsi Łucykówka. Był to areszt 
domowy, w którym "zwariowany mnich" zaczął budować trzeci buntowniczy "kuter". W jakiś sobie tylko znany sposób z
wołał do Łucykówki byłych mnichów afońskich i z ich pomocą położył fundamenty pod budynek wspólnoty świeckich 
zakonników. Za tę herezję postawiono go przed sądem. Przypadkiem w pierwszym dniu rozprawy wybuchła wojna 
światowa. Oskarżony natychmiast zamienił "kuter" konspiracyjny na "kuter" wojenny - zgłosił się ochotniczo na front. 
Propozycja została przyjęta skwapliwie, a skwapliwość ta była podszyta nadzieją, że taki wariat nie przeżyje nawet 
kilku dni na froncie.
Mianowany kapelanem pułkowym, Bułatowicz rwał się nieustannie (jako zwiadowca) na pierwszą linię ognia, tylko 
że kule nie rwały się ku niemu. Szybko zrozumiano, że z nadzieją należy się pożegnać, gdyż kule frontowe nie imają 
się tego człowieka, on zaś, jako spowiednik, ima się sołdackich dusz i zasiewa w nich ziarno myślenia. Wycofano 
go z armii i ponownie osadzono w Łucykówce. Po tygodniu jego ciało znaleziono w ogrodzie. Według wersji oficjalnej 
popełnił samobójstwo, gdyż był wariatem. Lecz tylko wariaci uwierzyli w tę wersję.
Tak został zamordowany przez zbirów tajnej żandarmerii kolejny z mieszkańców mego ogrodu. Przegrał. Miał szczęście. 
Przedtem wygrał swoje życie niczym piękną melodię, którą sam ułożył, a potem przegrał swój bunt i dlatego był 
szczęściarzem. Bo gdyby wygrał na czele tych, których nawrócił na desperację i walkę, to zapewne zostałby przez 
nich osądzony i postawiony pod ścianę, on - lustro ich sumień, i rozprysnąłby się na tysiąc odłamków tak drobnych, 
że już żadna podłość nie mogłaby się w nich odbić i błysnąć im w ślepia wyrzutem albo pogardą.
Kim trzeba być, by być takim jak on? Wariatem, wiecznym chłopcem, poetą?
Czy trzeba być wariatem, aby spojrzeć na błękitne niebo, w którym kąpią się ptaki, i roześmiać największym śmiechem 
od serca, kiedy runie budowla, którą w pocie i samozaparciu wznosiliśmy lata całe? Tak jak Zorba i jego pan, 
gdy ostatni pień zerwał ostatnią linę konstrukcji i wszystko runęło jak domek z kart. A potem tańczyć bosymi 
stopami na wilgotnym żwirze u brzegu jakiś kleftyjski zwariowany taniec.
Czy trzeba być małym chłopcem, aby przeżyć to wszystko i potem, kiedy już się jest u progu dorosłości, popatrzeć 
w siebie, zastanowić się i - jak Robert Slocum, bohater powieści Hellera "Something Happened" - zrozumieć: 
"Wiem nareszcie, czym chciałbym być, kiedy dorosnę. Kiedy dorosnę, chciałbym być małym chłopcem".
Czy trzeba być poetą? Lawrance Durrell napisał: "Mężczyzna, znaczy: poeta wiecznie spiskujący przeciw sobie". 
Poeta nie znaczy ten z piórem, gdyż on nie spiskuje, tylko podlizuje się reżimowi lub spiskowcom. Czas 
poetów-rewolucjonistów zdechł od ukąszenia przez elektroniczną pchłę, którą można przylepić do stołu, 
ściany, podwozia samochodu, słuchawki telefonu, do piersi podsuniętej dziewczyny i do duszy człowieka. 
Więc "mężczyzna-poeta, który wiecznie spiskuje przeciw sobie", nie jest dzisiaj groźnym cieniem przemykającym 
się nocą wśród piasków pustyni, pod murem uśpionego klasztoru i w stepowych burzanach, by bronić "spraw, 
które opuścił Bóg". Lub raczej jest takich bardzo, bardzo niewielu - to ginąca rasa.
Zresztą nie trzeba do tego rewolweru. Jest jeszcze kilka zawodów, kilka profesji lub raczej powołań pełnych 
samobójczej poezji. I kilku, kilkunastu wieszczów, takich jak "Rudy" Adair.
Paul "Red" Adair, czerwonowłosy Teksańczyk, najwybitniejszy specjalista od opanowywania katastrof naftowych. 
Zasłynął na całym globie, kiedy 22 kwietnia 1977 roku gejzer czarnej mazi rozerwał żelazne zawory szybu numer 
14 na platformie wydobywczej "Bravo" norweskiego pola naftowego Ekofisk. Od tej pory co godzinę cztery miliony 
litrów ropy wylewało się do Morza Północnego, a Europa, mimo morderczych wysiłków, nie potrafiła zahamować 
kataklizmu. Po pięciu nieudanych próbach zaczopowania szybu, w sytuacji krytycznej, wezwano z Ameryki ostatnią 
nadzieję - wielkiego Adaira. Miał wówczas 62 lata i mógł wysłać swoich ludzi, których wyszkolił do stanu absolutnej
 perfekcji. Ale przecież nie po to wszedł w młodości do tej gry, by na starość przestać być "małym chłopcem" i stracić 
 taką okazję do pięknej śmierci. Przyleciał do Europy, a potem na czele swojego zespołu, z którym wśród potwornego 
 huku gejzeru ropy zmieszanej z gazem o temperaturze ponad 100 stopni Celsjusza porozumiewał się gestami rąk, 
 2 maja, po 181 godzinach i 4 minutach od chwili wybuchu, niemal cudem zakorkował apokaliptyczny ryj. Było 80 
 procent szans na to, że naftowo-gazowa mieszanka się zapali i że "Rudy" spłonie niczym kwiat z bibułki. Ale się 
 nie zapaliła i jeszcze raz przeżył. Przedtem już kilkanaście razy zatańczył na granicy śmierci. Eksplodujący gaz 
 wyrzucił go na 90 stóp w powietrze. Wpadł do krateru z wrzącą ropą naftową. Siarkowodór oślepił go na kilka 
 miesięcy. Inny wybuch pogruchotał mu prawie wszystkie kości. Kilkakrotnie lekarze orzekli, że do końca życia 
 nie podniesie się z łóżka. Pomylili się - Adair zorganizował sto spisków przeciw swemu ciału, swym
  ponadszarpywanym mięśniom i ścięgnom, swym kościom posklejanym jak porcelanowe filiżanki, i sto razy 
  ocknął się poetą. Najpiękniejszą strofę zaimprowizował po zwycięstwie na Ekofisk. Jeden z setek oblegających 
  go dziennikarzy spytał:
- Panie Adair. Dlaczego w wieku sześćdziesięciu dwóch lat uprawia pan tak samobójczy zawód?
"Rudy" uśmiechnął się i powiedział:
- Bo mam na utrzymaniu bardzo wymagającą żonę.
Można pomarzyć w fotelu. Niewątpliwie prawdą jest to, co napisał Krzysztof Kłopotowski recenzując "Parszywą dwunastkę": 
że takie fascynacje "są przeznaczone dla psychopaty, a dostępne dla idioty. Jeśli nie jeden to drugi tkwi prawie 
w każdym z nas, wybrańcy mają obu".
Wybrańcy wsiadają na kuter, mądrzy i zdrowi siadają na kanapie, sapiąc: wiesz, taki kuter...
Wiem. Taki jak Adaira, nieosiągalny na jawie, cacko z dziurką tylko dla wybrańców. Ziemia zaludniona jest 
podziwiaczami Adairów, zazdrośnikami, których ramiona poobcierała uprząż, a marzenia wycierają się do 
dna po każdym przebudzeniu, i każdego wieczoru, zacerowane od nowa, poczynają funkcjonować wraz 
ze zgaszeniem lampy. Tylko nieliczni wchodzą na drabinę, by zeskoczyć na jawie do tamtego ogrodu Badii, 
Rzewuskiego i Bułatowicza.
Jedni zaciągają się do Legii Cudzoziemskiej, gdzie ich marzenie o radości bycia wolnym mężczyzną zostaje 
zgwałcone już po tygodniu, gdyż - jak pisał Kurt W. Zimmermann w "Die Weltwoche" (13-X-1976) - "instruktorzy 
celebrują tam rytuał psychicznego niszczenia, którego celem jest doprowadzenie osobowości poszczególnych j
ednostek do ruiny". Po miesiącu tej tortury porzucony świat żelbetowych pudełek do mieszkania, taśm fabrycznych 
i kolorowych komiksów o Legii Cudzoziemskiej wydaje im się rajem. Więc uciekają. Złapani, lądują "w celach 
wypełnionych wodą do kolan i w koloniach karnych, gdzie muszą pracować bez żadnego sensu, waląc młotam
i w bloki skalne aż do omdlenia".
Inni wybierają "Dzikie Gęsi" - owiane legendą zespoły najemników Mike'a Hoare'a {"Crazy Mike"), Rolfa "Juju" Steinera, 
Boba Denarda, Aleca Gaya, Big Jacka Carton-Barbera, Jeana Schramme'a i im podobnych, albo "Revolver Club", 
którego as, Dominiąue Borella ("Alex"), zginął od zabłąkanej kuli w Bejrucie. Wkrótce widzą, że stali się 
niewolnikami tej samej mafii, prostytutkami do najpodlejszych zadań, przeciw którym nie można szemrać, 
by nie dostać kuli w łeb. Pogubiły się samotnicze ścieżki chwały.
Rozmawiałem z jednym z nich w Marsylii. Rzuciła go żona, a on wolał być daleko, zabijać i być zabijanym, 
byle tylko nie widzieć, że ona ma innego. Następnego dnia miał odpłynąć do Afryki. Spojrzałem na żółty 
kuter przy nabrzeżu i mruknąłem:
- Niech ci Bóg sprzyja.
- Nie wierzę w Boga!
- Nie szkodzi, On wierzy w ciebie.
Czy na pewno? Czy to on jest godzien litości, czy my, którzy czujemy się wyzuci z wolności i radości śmiertelnego 
ryzyka? I kiedy przychodzi ów dzień, jeden jedyny w życiu, gdy okazja do wejścia na pokład marzeń zrealizowanych 
staje przed nami pod postacią pięknej nagiej kobiety, uśmiechniętej kusicielsko, na pustym wybrzeżu 
wyczarowanym przez Franza Radziwilla, a obok czeka kuter... Kobieta podchodzi do nas, wyciąga swoje 
atłasowe dłonie i zaczyna rozpinać; nam koszulę, rozbiera nas, zanurza nam paznokcie we włosy, czule, 
jak gdyby jej palce utoczone były z namagnetyzowanego słońca, i chce nas wessać w siebie, zacierając 
wszystkie inne obrazy. Ale kiedy już nic nie okrywa naszej nagości, raptownie rozluźnia uścisk, patrzy z pogardą 
i odchodzi ze wstrętem. Na różowym piasku rysuje się ostro cień naszej sylwetki i widać wyraźnie, że jest to 
sylwetka eunucha. Kiedy podniesiemy zwieszoną głowę, jej już nie będzie, tylko daleko na horyzoncie majaczy 
biały żagiel odpływającego kutra, a samolot naszych fantasmagorii pikuje w morze, ciągnąc za sobą czarny welon wstydu. 
- Wiesz, taki kuter...



Wróć do głównej