Byłem na Matrix: Reaktywacja. Wcale mi nie stoi.

Matrix: Żadna Rewelacja. Przepraszam. Matrix: Reaktywacja.

Kurde, nigdy nie wiem jak dobrze zacząć swój kolejny kawałek. No to może ten zaczniemy tak: once upon a time.... Eeee.... do dupy z takimi otwarciami - walimy normalnie i bez udziwnień. Wułala.

Pamiętam, jak dziś pierwszy post na grupie dyskusyjnej sf-f, na temat Matrixa. W USA premiera była ostatniego marca więc siłą rzeczy u nas ludzie obejrzeli go po raz pierwszy w prima-aprilis. Przyznam się, że film ten kojarzyłem tylko z bombastycznych zapowiedzi (żadnych recenzji ani artykułów na grupach nie czytałem programowo) i z teledysku 'Rocki is dead' Marylina Mansona. Olewałem wszystkie dyskusje ze słowem Matrix w temacie i czekałem do Polskiej premiery.

No i się doczekałem, w weekend tłum przewalił się przez kina, zaś ja, twardo zagryzając zęby, postanowiłem odczekać. I jakoś tak w poniedziałek albo wtorek po premierze, nogi same mnie zaniosły do Relaxu. Kupiłem bilet, siadłem, światło zgasło a po ponad 2 godzinach nic już nie było takie samo.

Film ten grzmotnął mnie takim obuchem w łeb, że po pierwszym seansie połowy rzeczy nie kumałem i byłem w stanie kojarzenia bardzo podobnym do pewnej plastikowej dres-blondi, która siedziała obok mnie w kinie i przez 3/4 seansu pytała się swojego chłopaka bez karku o co w tym wszystkim właściwie chodzi. Nie kojarzyłem kiedy oni wchodzili do tego Matrixa a kiedy nie, jak z niego wychodzili, dlaczego nagle Neo został spuszczony rynną niczym kupa w klozecie. No zdurniałem kompletnie. W pamięci pozostały tylko niektóre teksty (które teraz są oczywiście mocno kultowe), absolutnie nowatorskie i genialne efekty specjalne (bullet-dodge na przykład) oraz koncepcja, która korodowała mi mózg. Koncepcja Matrixa. W tak wygodny sposób tłumaczyła tak wiele zdarzeń z mojego życia, że film odebrałem, rzec by można, organicznie. I chociaż starałem nie wpisywać się w zgodny chór zachwyconych głosów (z doświadczenia wiem, że powściągliwość czasami popłaca), to nie mogłem oszukać przecież sam siebie. Lepsze rzeczy widziałem wcześniej może z 5 razy w życiu (mam na myśli kino sf).

I chociaż koncepcja Matrixa z całym dobrodziejstwem inwentarza jest wywiedziona między innymi z P.K.Dicka, który jednym z moich ulubionych pisarzy jest (i choćby w Ubiku możemy znaleźć sporo rzeczy podobnych do historii matrixowych), i jako taka, nie powinna wzbudzić we mnie specjalnych uniesień, to jednak ta cudowna, hollywoodzka alchemia zadziałała tym razem koncertowo. Dałem się porwać Matrixowi.

Dwa dni później poszedłem do kina jeszcze raz, żeby sobie to wszystko uporządkować. Wiele (chociaż nie wszystkie) rzeczy poukładało mi się we łbie, ogarnąłem w końcu całą fabułę ale prawdziwe szaleństwo zaczęło się dopiero po premierze filmu na kasetach wideo. Kupiłem go sobie, jak tylko pokazał się w handlu i oglądałem raz na tydzień. Do tej pory mogę w przybliżeniu powiedzieć, że jestem po jakichś 30 Matrixach. Więcej razy widziałem tylko Misia (absolutny rekord, dobijam chyba powoli do osiemdziesiątki), Seksmisję (50 razy lekką ręką), Blues Brothers (też około 50 razy) i może jeszcze Sztos (tutaj bez pewności powiem 30). Przyznacie, towarzystwo mocno komediowo-hermetyczne ale byle jakie filmy do tego grona nie trafiają - każdy z tych filmów ma dla mnie jakieś znaczenie osobiste (opinie niektórych o Sztosie zlewam moczem parabolicznie - to JEST dobry film i żadna propaganda tego nie zmieni).

Kończąc ten przydługi nieco wstęp, powiem tylko, że Matrix, pomimo swych dziur i słabości logicznych, jest dla mnie jednym z najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek nakręcono. Składa się na to wiele rzeczy - większość na tyle osobistych dla mnie, że nie będę się nad nimi rozwodził. Nie będę też cytował kawałków 'there's no spoon' czy 'wake up, Neo' bo każdy je kojarzy. Powiem tylko dwie rzeczy: ten film do tej pory oglądam bez znużenia i za każdym razem niektóre sceny i dialogi jeżą mi włosy na całym ciele (a to jest największa pochwała, jaką mogę wyrazić w stosunku do filmu albo książki). A druga rzecz jest taka, że zazdroszczę bardzo ludziom, którzy go jeszcze nie widzieli. Bo oni mają swój 'pierwszy raz' ciągle przed sobą. A ja już nie poczuję tego dreszcza towarzyszącego odkrywaniu po raz pierwszy świata Matrixa.

Po tym wstępie rozumiecie chyba dlaczego jak kania dżdżu wyglądałem dalszych części filmu. Nie byłem jednak specjalnie hardcore'owym oczekującym - nie ściągałem najnowszych trailerów w kwadrans po ich udostępnieniu w sieci, nie guglałem w poszukiwaniu wykradzionych kawałków scenariusza czy scenopisu drugiej części, nie śledziłem spekulacji innych fanów na temat tego, co może się wydarzyć w kolejnych częściach. Po prostu przyhibernowałem i oglądając sobie raz na kwartał Matrixa, czekałem na część drugą. No i się, kurwa, doczekałem.

Tak jest, nie jestem zadowolony z tego, co zobaczyłem. Bo poczułem się jak ktoś, komu obiecuje się Mercedesa klasy S a daje się VW Passata. Niby też przyzwoita maszyna ale apetyt, do cholery, miałem na bardziej luksusową brykę.

Ukryć się nie da, że M:Reloaded był jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów. Równać się z nim mógł chyba tylko Władca Pierścieni. Potężna machina producencko-pablikrilejszynsowo-marketingowo-handlowa też nie zasypiała gruszek w popiele i przez ostatni miesiąc bałem się nawet otworzyć sobie browara, bo zielone piwo lubię tylko w dzień Św. Patryka. Gdzie się człowiek nie obejrzał, tam zielone tła, zwierciadlane odbicia japońskich ideogramów i Keanu w nowym fasonie okularów przeciwsłonecznych.

Zaprawdę, powiadam wam, czekałem jeszcze tylko na reklamę podpasek i proszku do prania w estetyce Matrixa. I przyznam szczerze, że czułem się z tym wszystkim źle. Ja wiem, że rynek ma swoje prawa. Ja wiem, że promocja tytułu ma swoje prawa. I ja wiem, że wpakowane w film gigantyczne pieniądze muszą się zwrócić ale.... No właśnie - to eksploatowanie wątków filmowych stawało się w swojej nachalności wręcz nietrawialne. I dlatego, niczym zbawienia, wypatrywałem premiery. Doczekałem się jej w dzisiaj - wszystko co czytacie, piszę na gorąco, zaraz po powrocie z kina. I powiem wam - nie jest fajnie.

Od razu zastrzeżenie - nie oczekiwałem, że druga część będzie przynajmniej tak samo świeża i odkrywcza, jak jedynka. Nie, takich złudzeń nie żywiłem. Wiedziałem przecież, że bracia Wachowscy zaplanowali sobie całość na 3 części i w związku z tym Reaktywacja, jako część środkowa, jawiła mi się jako coś, co rozwinie twórczo i wzbogaci wątki z jedynki i przygotuje nas na Rewolucje w sposób nieco inny, niż to be continued. O jakże gorzki zawód przeżyłem. Ale po kolei.

Film zaczyna się niczym kolejny Bond - od króciutkiego teasera (jeżeli nazwy nie mylę). Dostajemy brawurową akcję, zapowiedź tego, co ujrzymy za chwilę w dziedzinie efektów specjalnych, wybuch, kilka trupów oraz.... zejście terminalne Trinity. Na szczęście w następnej scenie Neo się budzi, Trinity śpi obok niego a my już wiemy, że Wybraniec znowu będzie musiał wybierać i czekają nas historie z szalkami, na których leżeć będą czyjeś życia.

Nie chcę się ani za bardzo rozpisywać (bo pora barbarzyńsko późna), ani specjalnie pastwić nad Reaktywacją (bo to w sumie dalej jest solidny kawał kina akcji) więc polecę w delikatnym skrócie. Najpierw co mi się w drugiej części nie podobało.

(minęło 6 strzałów znikąd)

Cholera, dziwnie jest czynić zarzuty rzeczom, które w innych filmach broniłyby się na luzie, no ale trzeba być twardym - Reaktywacja miała poprzeczkę oczekiwań zawieszoną bardzo wysoko. Także moje czepianie się nie będzie oznaką małostkowości i szukaniem dziur w całym na siłę. To będzie, w miarę możliwości obiektywne wyliczenie tego, co mi pokazano w dwójce, a co mi się nie spodobało. Chociaż z tym obiektywizmem może być trudno.

Otóż pokazano nam niewesołą sytuację - maszyny drążą temat i skorupę matki Ziemi i za czas niedługi Zion będzie w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Bo jak wiertarki odwalą swoją fuchę, to do akcji wkroczą mątwy. W niebagatelnej ilości: 250 tysięcy sztuk - po jednej na każdego mieszkańca ostatniego miasta ludzi. No i jak niby obronić Zion? Siłom i godnościom łosobistom? Nie da się. To jest zadanie dla AS-a. Albo dla Neo. Znakiem czego będą demolować ogromne połacie miasta.

A jeszcze bardziej skrótowo: trzeba w Matrixie uwolnić Keymakera - koleś, jako jedyny, jest w stanie przeprowadzić nasze bojowe komando prosto do serca Matrixa. A wtedy do akcji wkracza misterrrr Anderson i domykamy rozdział supremacji maszyn nad ludzkością. To w zasadzie wszystko na temat fabuły Reaktywacji - reszta rzeczy, która się odbywa, to broszka. No dobra, jest jeszcze zmutowany Agent Smith (zakochałem się po tej roli w Hugo Weavingu), który ma jakiś swój, nieznany nikomu cel. A reszta to rozpierducha.

No i to jest zarzut największy. Fabułka w porównaniu z jedynką tak wątła, że momentami odnosiłem wrażenie, że jest ona tylko pretekstem do pokazania kolejnych, jeszcze bardziej wypasionych efektów specjalnych. Powtórzę: wiedziałem, że nie będzie to taka kosa scenariuszowa, jak jedynka, ale nie spodziewałem się aż tak banalnej i pretekstowej fabuły. Największy minus.

Nie sądziłem, że to powiem ale Reaktywacja ma momenty tak nużące, że prawie komara przyciąłem - no dobra, miałem ciężki dzień w pracy i krótko spałem ale niektóre dłużyzny są nieznośne.

Dialogi. Bardzo niedobre dialogi. Zdziwię się jak jakikolwiek z tekstów z dwójki wejdzie do powszechnego użycia. Mi w głowie po projekcji nie pozostał żaden. Ale nawet nie o brak kultowych tekstów chodzi - to by było za proste. Chodzi o to, że dialogi są kompletnie niewyważone. Trinity i Neo nie odzywają się prawie wcale. Ot, jakieś tam wymiany czułych słówek i sloganowe teksty. Morfeusz, oprócz kaznodziejskiego bez mała spiczu dla mieszkańców Zionu, też gada niewiele. Ale za to gdy na ekranie pojawia się Wyrocznia, Architekt czy Merowing, to słowotok prawie nas zabija. Aż się chce powiedzieć: ty, stary - obadaj te czterosylabowe słowa. Ja nie mówię, że mówią za dużo i niezrozumiale. Spoko - niech sobie nawet zapodają dziesięciominutowe monologi. Ale niech to, na Boga, będzie dla mnie w jakikolwiek sposób ciekawe. A mnie najzwyczajniej w świecie nie interesowało, co mówi Wyrocznia. Zupełnie nie wiem dlaczego. I znowu odniosłem wrażenie, że to co mówią protagoniści ma być jedynie zapalnikiem kolejnej eksplozji efektów specjalnych. I tak na dobrą sprawę nie zawiódł mnie tylko Agent Smith - mówi akurat tyle, ile trzeba i jak trzeba (chodzi mi o tą charakterystyczną artykulację). Bo reszta, szkoda gadać - Wyrocznia sama chyba już nie rozumie o co jej chodzi, Merowing za bardzo przerysowany, Architekt strasznie bełkotliwy a całość niezbyt przekonująca.

Muzyka - w jedynce zapadały w pamięć i w ucho przynajmniej trzy kawałki. Rob Zombie (Dragul), Marylin Manson (Rock is dead) oraz, rzecz jasna Rage Against the Machine i Wake up. A w Reaktywacji? Hm, no dobra - jest jeden. Ten, przy którym bawią się mieszkańcy Zionu podczas ostatniej imprezy. A w pamięć zapadła mi nawet nie sama melodia, ile wrażenie jej fajności - a to wszystko i tak spowodowane jest przez obrazy, które jej towarzyszą (spowolniony taniec). Ale to jest akurat zarzut mniejszego kalibru.

Miłość Neo i Trinity. Wygląda momentami przekomicznie - wstają z leżanek po wyjściu z Matrixa i od razu do siebie i buzi. Wchodzą do windy - buzi. Idą na Nabuchodonozora - buzi. Wchodzą do Matrixa - buzi. Cały czas buzi. I fajnie - kochają się, to niech się całują. Problem polega na tym, że tego uczucia wcale na ekranie nie widać i jakbym nie oglądał jedynki, to bym stwierdził, że może i faktycznie, trochę się lubią ale o głębokim uczuciu mowy nie ma.

Morfeusz z tą swoją głęboką ale ślepą wiarą w przepowiednie Wyroczni zaczął mi przypominać nawiedzonego świra. Komuś się proporcje popieprzyły chyba. Jego konflikt z Lockiem też jakiś taki sztuczny i nieprzekonujący. Kusicielka Persephona ma warunki, żeby kusić ale robi to słabo. I tylko Agent Smith nie zawodzi.

Dobra, pastwić się dalej nie mam zamiaru - niedobre dialogi, nijaka muzyka, słabe aktorstwo, dłużyzny i momenty nudy oraz kiepska fabuła to grzechy kardynalne tej produkcji. Teraz zaś powiem o czymś, co ratuje ten film przed spektakularną klapą.

Tajesss, efekty specjalne. Wróć. EFEKTY SPECJALNE. To co wyczarowali na ekranie magicy od fx przechodzi ludzkie pojęcie. I faktycznie, przechwałki twórców o tym, że zobaczymy coś, czego nigdy wcześniej nie widzieliśmy nie są przesadzone. Zobaczyliśmy. Chociaż momentami zastanawiałem się czy nie widzimy za dużo. Bo były momenty, w których widziałem pewne niedociągnięcia i słabości [1]. Dla przykładu: podczas walki Neo z Agentami Smithami zwróćcie baczną uwagę na twarz Neo oraz Agentów drugiego planu. Oups..... Neo ma twarz z drewna? A ta dziwna kanciastość ruchów - czyżby miał chore stawy? Nie, to po prostu w dalszym ciągu nie do końca doskonała technika komputerowa. Chociaż i tak wspomniana scena wbiła mnie w fotel i nie puszczała jeszcze przez jakiś czas po jej zakończeniu. Do perełek zaliczę też walkę Neo na schodach. Tą w której walczy z pięcioma bodajże zakapiorami i wykorzystuje białą broń. Perfekcyjna realizacja, perfekcyjna choreografia, perfekcyjne efekty - uczta dla oczu.

Słynna jeszcze przed premierą scena pościgu na autostradzie - zgadzam się z większością. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem [2] chociaż inaczej wyobrażałem sobie przejścia agentów z kierowcy do kierowcy. Nie zmienia to faktu, że cała sekwencja znowuż wbija w fotel.

Wszystkie walki - dobrze albo bardzo dobrze zrealizowane ale zgłaszam jedno zastrzeżenie: za mało blond-dreadmanów, bliźniaczych fachowców od brzytwy. Goście są po prostu niesamowici, stali się moimi faworytami i mam nadzieję, że w trójce pokażą mi ich więcej.

W skali 10-cio punktowej, daje efektom 9,5. Połóweczkę urwałem właśnie za drewnianą twarz komputerowego Neo.

Na pochwałę zasługuje też scenografia - spore wrażenie zrobiła na mnie wizja Zionu i już nie mogę się doczekać boju z maszynami u jego bram. Ładne chociaż może nieco za bizantyjsko monumentalne.

No ale widzicie - same efekty i ładne dekoracje, to za mało, żeby mnie przekonać całkowicie do filmu. Dlatego uważam Reaktywację za klapę. Spektakularną, pełną bajecznych scen klapę. Nie podobał mi się ten film aczkolwiek nie przekreślam go całkowicie. Istnieje bowiem szansa, że po piątkowym nocnym maratonie filmowym dojrzę rzeczy, które mi umknęły podczas dzisiejszego seansu i część zarzutów odwołam. Wiem natomiast czego nie odwołam na pewno, bo dwa największe fakapy zostawiłem sobie na koniec.

Panowie Wachowscy - gdzie do cholery jest Tank? Według przecieków miał odegrać ważną rolę w kolejnych częściach a wy mi najpierw serwujecie jakiegoś szemranego brata Linka a potem informację, że Tank poszedł w ślady Dozera i zszedł. No bez jaj, nie można mi bezkarnie zabijać ulubionego bohatera - tego wam nigdy nie wybaczę.

Druga sprawa - scena miłosna z Neo i Trinity. A dało się to na tyle pięknych sposobów zrobić.... Zgadliście, ani ona romantyczna, ani porywająca. Żeby chociaż podniecająca - a tu nic. No to jak nawet seks pokazany jest nieprzekonująco, to jak ja mam uwierzyć, że Neo naprawdę kocha Trinity? Dobra, kończę zanim wszystkich zniechęcę do Reaktywacji. Bo prawdę mówiąc warto ten film zobaczyć. Choćby dla efektów specjalnych. Ale od razu ostrzeżenie - jak komuś Matrix wszedł nie najlepiej, to po Reaktywacji na pewno mu się nie polepszy.

Dobranoc (z lekkim uczuciem absmaku i niedosytu).

Radek Wasz Grafoman Ulubiony

[1] To taki mój prywatny pierdolec - podczas scen z zastosowaniem efektów specjalnych nie potrafię po prostu siedzieć i oglądać. To dla mnie za skomplikowane. Ja muszę dopatrywać się niedociągnięć i niedoróbek w tych efektach. Dzięki czemu zawsze dostrzegę coś, co pozwoli mi skrytykować choćby nie wiem jak czarodziejskie sceny.

[2] Na długo przed premierą ludzie na przeróżnych forach dyskusyjnych skakali sobie prawie że do gardeł czy owa scena przebiję klasyczny pościg samochodowy z Bullita. Od razu mówię, że nie przebiła. Z bardzo prostej przyczyny - to są dwie zupełnie inne bajki. W Bullicie to jest faktycznie, perfekcyjnie zrealizowany pościg samochodowy. W Matrixie pościg jest jednym z wielu elementów szerszej akcji. Dlatego porównywanie tych dwóch scen uważam za zabieg bezsensowny. Obie są mistrzami w swoich klasach ale jak niby porównać schabowego i piwo: i to, i to smaczne ale ze zupełnie innych bajek są.


Skocz do głównej