Zabili Nenneke a łyżka na to - niemożliwe czyli dlaczego kobiety lecą na homoseksualistów
Bayete'n kozi, mbugade
Telewizja, przepraszam za bluzgi jeżeli są Państwo ludźmi religijnymi, Publiczna SA
przy ciągłym i nieustającym współudziale
Heritage Films, już 10 tydzień ale oczywiście ciągle i nieustająco proudly, prezentują
Wiedźmin
Odcinek 10
Mniejsze Zło
Wszystko to było zmyłką ale mnie zdemaskowaliście. Wcale mi się nie chciało pisać streszczenia dziesiątego odcinka w związku z czym wymyśliłem niezłą, w moim mniemaniu, legendę. A to, że na weekend wyjeżdżam, że magnetowid nastawiłem ale nie wiem czy się nagra, bo lekko spsuty. I że może by ktoś to nagrał, tak na wszelki wypadek (w to już na pewno nie wierzyłem). No i faktycznie - wyjechałem z domu, magnetowid zreperowałem siekierą, na wszelki wypadek odłączyłem go od sieci i od telewizora a telewizor od anteny. Jeszcze bardziej na wszelki wypadek wyłączyłem korki a kotu powiedziałem: Stefan, możesz bawić się tymi kablami - wyjątkowo pozwalam. Całkiem na wszelki wypadek wyprułem instalację elektryczną ze ścian, przyjardoliłem wielką popielniczką kryształową w kineskop telewizora a pod ten pieprznik podłożyłem ogień. Na wyjeździe zrobiłem wszystko, żeby wrócić z bólem głowy, kacem, absmakiem i po godzinie 18. Cele misji zrealizowałem w 100 procentach ale nie doceniłem Was. Najpierw okazało się, że mój kolejny, zmyłkowy, dramatyczny apel, przeczytało tysiąc osób. To jeszcze przełknąłem bez bólu. Gdy okazało się, że z tego tysiąca osób, jakaś setka nagrała ów odcinek, poczułem się nieswojo. Gdy dodatkowo okazało się, że z tej setki, prawie połowa deklaruje chęć przerobienia tego na divixa/dvd albo pozostawienie na kasecie VHS i nieodpłatne wysłanie/przywiezienie/dosłanie kurierem do mojego domu, stwierdziłem, że albo ja albo inni zwariowali. Ostatecznego jednakowoż gnadensztosa zadała mi ta część ogółu, która wstydliwie przyznała się do nagrywania wszystkich odcinków. W tym właśnie momencie stwierdziłem, że nie mam wyjścia, jestem tym desperatom coś winny, przyjąłem jedną z propozycji, pozyskałem 10 odcinek i jestem gotów.
Hahaha, uwierzyliście w te niemądre historie? Słusznie, ale nie znacie jeszcze trzeciego dna. To znaczy niektórzy znają i to przez nich siedzę teraz i piszę. Mogę się już przyznać - po streszczeniu 9 odcinka, zadzwonili do mnie faceci z czarną walizeczką i powiedzieli, że jak przestanę, to mi tą walizeczkę dadzą. Zgodziłem się przestać, dostałem walizeczkę, jej zawartość zamieniłem na taką bardziej płynną ale niestety - nie jest mi znane znaczenie słowa umiar. Po 3 dniach gotówka w płynie się skończyła, mnie pragnienie szarpało więc nacisnąłem play w magnetowidzie i zanurzyłem się w otchłanie szaleństwa. Po 120 minutach, gdy straż pożarna ściągnęła mnie z dachu, siadłem do komputera i zacząłem pisać. Jak się zapewne domyślacie, czytając ten przydługi wstęp, dziesiąty odcinek, spotęgował moje ogromne, niczym Pałac Kultury i Nauki, zdumienie. Oraz zamęt grubymi nićmi szyty. Dzisiejszy (pozostanę przy tej, jakże w chwili obecnej, nieadekwatnej czasowo formie) odcinek zawierał wszystko co poprzedni ale w nieporównanie większym stężeniu, a to: nieustającą i grożącą nam już chyba do końca ciongłoźdź, ubicie kilku głównych bohaterów, jeden malutki Pomiocik, zero logiki, śmieszne teksty, morze krwi, trochę grozy, kilka trupów, robota, Pinokia, drewnianą kukiełkę, przemoc, gwałt, pożogę, skrofuły i tradycyjne już tortury psychiczne, którym nas poddano. Oraz even more pure pure szczerbizm, z którym, wydaje mi się, będziemy obcować występnie aż do smutnego ostatniego odcinka. Ale przecież nie będziemy się czepiać tego, do czego nas już przyzwyczajono. I kończąc tą tradycyjną dygresję, na falach której mógłbym dodryfować aż do Skaelige, zapraszam do dania zasadniczego. Jak to mówią u nas, na wschodzie: komu w drogę, temu mapę i dużo mchu na pniach a jako, że nie lubię, jak robota czeka, to... Lecimy z tym koksem, bo dzisiejszy odcinek był rzadkiej urody.
Dzisiejsze trzy kwadranse jazzu sponsorują literki: o jak o rany, ile piersi i okrutne knucie, k jak kurde, ależ piersi w tym odcinku oraz knucie okrutne, w jak w dupę, tylu piersi to dawno nie było oraz wyjątkowo okrutne knucie, j jak ja pierniczę, jak dużo piersi dzisiaj oraz jakżeż wyjątkowo okrutne knucie, p jak po prostu piersi pełno oraz z jak zimno jest i zasadniczo to sporo piersi dzisiaj.
Od razu słowo dla tych, którzy nie oglądali - żałujcie ludzie, żałujcie, bo działo się co niemiara. Autentycznie i bez ściemy - zawarte w nim było więcej dobrych scen niż we wszystkich poprzednich odcinkach razem wziętych. Na szczęście (bądź nieszczęście) dobre sceny skomasowano w pierwszych pięciu minutach, po kwadransie zasadzono nam jeszcze jednego rodzynka, a poza tym mieliśmy fekał od horyzontu po widnokrąg albo w drugą stronę. To je ono, powiadam. Jedziemy.
Jak już wspomniałem tydzień temu: tu bi kontinjud. Dzisiaj mieliśmy kontinjud. Inkryminowani templariusze to nie byli templariusze i nie przyjechali do Kortumowa jak mi się w pijackim widzie uwidziało. To byli ponurzy zakonnicy Falwicka, którzy przyjechali do Ellander siać terror. Ale zaczęli od siania zamętu i fermentu. A ponieważ otwierająca odcinek rozmowa Nenneke z Falwickiem jest jednym z trzech sensownych kawałków w tym filmie, nie będę się nad nią ani pastwił ani rozwodził. Falwick wie, Nenneke zaprzecza, Falwick grozi, Nenneke śmieje mu się w twarz, on jej w twarz a potem po rękach całuje. Jest sympatycznie gdy nagle dostajemy, pierwszym z wielu w tym odcinku szczerbizmów, w ryj. Otóż Falwick, ni stąd, ni z owąd, zaczyna bajędy o tridamskim ultimatum. Jeszcze kilka tygodni temu, zastopowałbym magnetowid i zaczął nerwowo wertować opowiadanie (może Renfri płeć zmieniła albo co?) ale dzisiaj już wiem: nie dziwić się niczemu, przyjmować życie i serial takimi, jakie są i żyć w zgodzie z naturą. Żeby mi to łatwiej przyszło, wychyliłem baniaka dla kurażu i patrzyłem dalej, zupełnie niezmieszany.
'A czy wiesz droga Matko, że jak baron pojmał gości z kompanii to ich kompani pojmali kompanów i gości barona i zaczęli ich gościć na barce'? Goszczono ich na angreńską modłę czyli spławiając z nurtem rzeki. Oczywiście Nenneke (podobnie jak i widz) patrzy przez okno z miną dzieciątka Jezus i z malującym się w oku pytaniem: o czym ten palant bredzi? Jakie kurwa znowu ultimatum? Przecież ja nie pojmałam nikogo z kompanii. Nawet braci z kompanii nie ma, bo tu same kobiety. A Falwick dalej zapodaje swoje szczerbate kocopały: nie pozostawiasz mi wyboru. Po czym łączy się telepatycznie z oddziałem zbirów i unterłamignatów, których przytargał ze sobą na dziedziniec, i każe im przywiązać poselstwo indiańskie do pala męczarni. Obraz mąci nieco para buchająca z ust wszystkich zgromadzonych na planie, bo mróz trzaska aż miło.
(W tym momencie, w Krainie Wiecznych Łowów, Winnetou zaczął śmiać się histerycznie. Waląc Old Shatterhanda potężnie w plecy, ryczał na cały głos: czy mój Biały Brat widzi te więzy? Najgorszy greenhorn zrobiłby lepsze a jakby mnie Komancze tak przymocowali do drąga, to nie śpiewałbym bohatersko piosenek do Ducha Opiekuńczego tylko obsrałbym sobie nowiuśkie legginsy (te ze skóry karibu) ze śmiechu.)
I tu się muszę z Winnetou zgodzić w całej rozciągłości. Zgadza się z nim również poselstwo, bo daje się przymocować do studni zupełnie bez oporu i tylko uśmiecha się cynicznie pod nosem wiedząc, że jakby co, to wystarczy się tylko mocniej otrząsnąć. A więzy, nie dość, że nieprofesjonalnie założone, to jeszcze nadwątlone mrozem pękną, prysną i opadną na ziemię jak krysnóż. Potem to już wystarczy tylko dać prędziutko w długą i z bezpiecznej odległości, zelżyć nieprzyjacioły swoje (dając wszak baczenie na obecność broni miotającej we wrażej zbrojowni).
A w tym samym czasie, Falwick dostrzega nieadekwatność efektów do nakładów i postanawia zastraszyć resztę sióstr. Czyni to w sposób mistrzowski - pokazuje palcem przez okno, mówi, że wyrżnie wszystkich meksykańskich chłopów z dziedzińca na oczach zmieszanych kapłanek a słodko-gorzki Tailles z temblakiem na nosie robi groźne miny. Jest sępnie, posępnie i mrocznie. Normalnie gore'owe klimaty się zaczynają. Ja wychyliłem kolejnego baniaczka okowity i czekałem z niecierpliwością na wyrzynkę, którą twórcy sygnalizują nam już od tygodnia. Apetyt rośnie, suspens godny Mistrza Alfreda, wszyscy czekają na krew na murach, Falwick krzyczy coś o sumieniu gdy nagle, w to wszystko, zupełnie bez sensu, wpierdala się Iola. Ja tam w sumie mogę ją i zrozumieć a nawet spróbować jej wybaczyć spieprzenie kapitalnie zapowiadającej się masakry ale kinematografia światowa oraz tabuny spragnionych juchy psychopatów nigdy jej tego nie zapomną.
Ja rozumiem, że po nocy z nieprzytomnym Geraltem jeszcze dziewczynę urok trzyma. Ja mogę nawet zrozumieć, że skoro ona od samego początku na głupkowatą wyglądała, to może i faktycznie klepki jej się w fazie nie zgrywają. Ja nawet jestem skłonny zrozumieć to, że reguły serialu (co dwa odcinki flaki i krew naprzemiennie z cyckami) oblige i dzisiaj kolej na goliznę. No ale bez przesady. Na imprezę władowuje się kolejna upieprzona kaermorheńskim zielskiem małolata i śpiewając coś o gąsce i Śląsku, zaczyna straszyć twarzą. A jak już kończy straszyć twarzą (no, ona twarzą straszyć nie przestanie nigdy bo charakteryzator był tęgo spity jak ją robił przed sceną ale to tylko taki figer of spicz) to zaczyna straszyć werbalnie.
Widzę, powiada, przyszłość. Zaniechaj nas, zmień przeznaczenie i temu podobne, rzewne historyjki. Po czym upewnia nas, że ją powinni w psychuszce trzymać a nie między ludźmi, bo z uśmiechem na ustach mówi, że umrze dzisiaj. Normalny biały człowiek by się na taką okoliczność lekko spękał, rozejrzał się za ostatnim baniakiem oraz ostatnią kobietą i się zabawił a ta się raduje. Ja zaś wypijam kolejnego kielicha i otumaniony patrzę co będzie dalej.
A dalej jeszcze weselej. Ty Falwicku umrzesz niedługo po mnie i Renfri też i Civril i Nohorn i Piętnastka i Tav... Zgrzyyyyt... Falwick postanowił przerwać tą bezsensowną wyliczankę, która mogłaby popsuć nam radość z percepowania kolejnych odcinków. Wyciągnął mianowicie miecz z pochwy, przyłożył go do szyi Ioli i już ma pchnąć, już to wszyscy widzą i się radują, ja wychylam kolejną lufkę i drżąc z niecierpliwości, oczekuję fontanny tego starego, dobrego czerwonego tryskającego z przeciętej tętnicy gdy...
Nożesz kurwa mać, myślałem, że jak mróz mocniejszy ścisnął, to smar zamarzł, drewno popękało i porozszczepiało się i z robotami w tym odcinku mamy spokój. O jakże się myliłem. Zgadliście - na scenę wkracza cyborg.
Zo-staw ją, zo-staw ją po-wie-dzia-łam, zgrzyt, zgrzyt, chrup... z chrzęstem zamarzniętych stawów i, ze spowodowaną tym, widoczną sztywnością ruchów, do Falwicka podchodzi blond-lalka mistrza Droza. Zwo-zwo-zwo-łaj swo-swo-ich i jeje-dźmy khrr... Nenneke, podenerwowana występami tego nieudanego wynalazka już tylko z urzędu niejako podchodzi do małej, daje jej błogosławieństwo na drogę (oraz bańkę oleju) i, ocierając pot z czoła, zamyka rozdział zamaskowanych robotów w historii Ellander.
Po czym, powodowana czysto ludzką euforią (myślicie, że tak łatwo pozbyć się cholernego bachora-niespodzianki, który na dodatek jest ostatnim żywym członkiem rodziny królewskiej), popełnia błąd i zaczyna wygrażać Falwickowi, czego nie zrozumiałem. Chłopak zachował się nad wyraz kulturalnie - nie dupczył, nie palił, nie mordował, ot, jakieś tam tridamskie ultimatum przypomniał i raz, ale w nerwach, w ryj dał a ta mu zaczyna koneksjami po oczach łyskać. Na tapetę wjeżdża cała klasa rządząca wiedźminlandu, Falwick patrzy i słucha zdegustowany po czym dochodzi do wniosku, że skoro ma już swoją tajną broń, to nie musi wysłuchiwać impertynencji. Bierze gówniarę pod rękę i wychodzi. Ten właśnie moment wybiera sobie na ponowne wejście Iola. I następuje to, co i tak musiało nastąpić. Jak zapewne pamiętacie, dziewczyna wyglądała na słabowitą na umyśle. Nie tylko wyglądała - była słabowita. I jest scena ubawna - Ioli w końcu instalacja pierdolnęła. Zaczyna krzyczeć, uciekać każe (w życiu bym się bez jej wieszczby nie domyślił, że czas życia kapłanek świątynnych liczy się w godzinach), na ziemię pada i zaczyna tarzać się w kurzu i pyle podłogi. Po czym jej umysł udaje się w podróż nad rzekę, której nie ma, mózg kolapsuje i Iola, spoczywając na podołku Nenneke i wpatrując się w ściankę działową wzrokiem człowieka tęskniącego za rozumem, zaczyna robić rachunek sumienia. Jest rokendrolowo. A to dopiero siódma minuta.
A w następnej scenie jest Knucie Szyfrem i Kalamburem. Falwick podjeżdża do jakiejś fajnej laski (prawie tak fajnej, jak ruda lafirynda) i rzuca zdawkowe: Nikt. Rozumiesz? Nikt. Kobita chyba kuma, ja nie bardzo. Nikt mnie nie lubi? Nikt mnie nie kocha? Nikt mnie nie pragnie? Nikt mnie nie rozumie? Nikt nie przeżył wbijania się klinem w driady? Zły trop. Może inaczej: kint, knit, tik, tink - też nie działa. Rozum i esz. Bez sensu. Na dalsze słów cięcie i gięcie czasu zbrakło bo z krzaków wyjeżdża kilkunastu zbrojnych a na mnie spływa zrozumienie. To Renfri jest. Ty, jaka sympatyczna ona. Aczkolwiek skandalem jest brak wycięcia w spódnicy aż do górnej części uda (pewnie dlatego, że mróz aż trzaska) tym bardziej, że kobitka w spodniach pomyka. Nic to - skojarzyłem o co chodzi. Renfri wraz z bandą niesympatycznego elementu ma wyciąć w pień kapłanki z Ellander.
Oddział przyjeżdża na miejsce, wyciąga z juków fotografię opactwa w Tyńcu (fajna, w sepiach) i ją podpala a z offu słyszymy skwir przemarzniętej pustułki (albo krzyk rżniętej... mieczem wy świnie, kobiety). Znowu zapewne spytacie - o czym ten nachlany pajac bredzi? Otóż tłumaczę - najpierw mamy Czarne Słońce. Potem dymy nad Pilicą i mgły znad bagien pomieszane z buchającą z ust przemarzniętych zbójcerzy, parą. Następnie kamera wolno najeżdża na fotografię jakiegoś zamku a na pierwszym planie płonie ognisko. Ale takie większe. Znaczy ognisko jest normalne (żaden tam dwudziestometrowy stos drewna) tylko filmowane z bliska i dlatego wydaje się duże. A zamek jest filmowany z daleka. I skala się taka dziwna czyni, że wydaje nam się, że przed zamkiem płonie duży ogień. Całość przypomina właśnie płonącą fotografię stąd moje skojarzenia. Ale poznałem się, że to nie płonąca fotografia po tym, że w tle chmury się przesuwają a od tego ognia papier nie czernieje i nie zwija się po bokach. Wszystko to takie siermiężne bo zabrakło kasy na porządny Efekt Specjalny. Dlaczego zabrakło? O tym opowiem za chwilkę. Teraz zaś chwila dygresji - będziemy konfrontować.
Tak sobie policzyłem końskie kopyta, podzieliłem przez cztery i wyszło mi, że Renfri towarzyszy 11 albo 12 łamignackich. W następnym odcinku, w Blaviken, Geralt zmasakruje 6. Wniosek jest jeden - spokojne, drobne, niewinne i pacyfistyczne kapłanki tak się tylko maskowały. Bo wyrżnąć pół oddziału dobrze uzbrojonych (także w broń miotającą dalekiego zasięgu czyli kusze) napastników, na dodatek niezłych w te klocki, to nie w kij pierdział osiągnięcie. Pewnie bandytom od mrozu pozamarzały cięciwy a w starciu wręcz z rękami, które leczą, szanse były już z grubsza wyrównane. I od dzisiaj niech mi nikt nie mówi już więcej o bezbronnych kobietach, bo sieknę po oczach Precedensem z Ellander i będę bezlitosny.
Scena następna jest znowu dobra - Falwick dyktuje Talliesowi listy. Do księciunia i do cesarza. Kozłowski jako jeden z nielicznych w tym filmie pokazuje, że grać potrafi i jak go kiedyś spotkam w realu, to ma u mnie dużego browara i setę na odreagowanie wszczonsu pozdjęciowego. W listach owych, Falwick donosi, że ma Ciri (do cesarza), że chwilowo nie odda, bo mu ją sprzątnęli sprzed nosa jakowyś zbrojni (do księcia, ale skubaniec kręci i kombinuje), że odda natychmiast, jak się dogadamy co do gratyfikacji (do cesarza), że Ellander pooooszło w przysłowiowe drebiezgi a wraz z nim kapłanki (do księcia), że oddział nieludzi i Geralt kręcili się tak obok a oczy u nich jakieś takie chitre byli (do księcia). Znakiem tego, wiedźmin ma u koronowanych głów przewalone.
W scenie następnej, jacyś nachalni opryszkowie próbują zdjąć Ciri miarę z twarzy bo obecna się lekko porysowała od trzaskającego wszędzie mrozu przez co android wygląda z lekka dziwnie i niepokojąco z drugimi ustami biegnącymi pionowo przez czoło. Na dodatek kolejne bloki logiczne wysiadają (jakiś patent z nadprzewodnictwem czy coś) i bachor zaczyna kąsać z mocą. A jak zakąszony oddaje na odlew w maskę, to ta pęka jeszcze bardziej i definitywnie trzeba odlać u krasnoludów nową. Falwicka takie szastanie zakonną kasą wkurwia maksymalnie i każe pogryzionemu uciąć rękę a jego pomocnika, dla przykładu, obić. Jednakowoż robot, przebywając już jakiś czas między ludźmi, skumał z grubsza o co chodzi w tej empatii, współczuciu i innych węglowych uczuciach (a test Voighta-Kampffa trzaska na jakieś 75% człowieczeństwa, czyli lepiej niż niejeden człowiek) i rzuca tekstem: niechajże go, pieronie. On nie winowat, nie ukrzywdził mnie i ja pa nastajaszczy haraszo-szo czuję się (słowniki jeszcze szwankują).
A następnie Ciri, głosem przyprawiającym mnie o drgawki, robi to, co wychodzi jej najlepiej czyli deklamuje: przeznaczenie, los, wypuść mnie, wypuść, nic nie zmieni moich stosunków z Geraltem. Skrzepiłem się setką zacnego, krakowskiego bimbru (pozdrowienia dla TeeMa) i patrzyłem dalej. A dalej robot deklamuje, Kozłowski nieźle gra a ja, rozdarty niczym brzoza, nic z tego nie rozumiem. Wróć, jedno zrozumiałem - Falwick nabija się z Ciri, bo tytułuje ją 'Pani'. Ona też się wkurza tak niepoważnym traktowaniem i wygania go precz. A potem wysyła gołębia pocztowego do Geralta. W przenośni oczywiście, bo żaden gołąb się nie przyczaił tym razem na stryszku. Ona tylko mówi do okna z którego jakiś wredny kutas wybił szybę i w komnacie wygwizg panuje potężny.
Kolejna scena jest przedostatnią dobrą sceną w filmie więc będzie krótko. Falwick dyktuje ostatni list, tym razem do Kaer Morhern. Obrabia w nim dupę wiedźmakowi, wrabia go w zabijanie ludzi za kasę czyli w ... tak, Geralt został RENEGATEM (nawet muzyką to podkreślili) i wiedźmini sami go wykończą. Biedny Falwick, nie wie jak skończył Oddział Specjalny, który zaczaił się na Geralta na bezdrożach Wyzimy. Scena ta na szczęście trwała niecałą minutę więc nie zdążyłem nawet pożałować, że cały film nie jest taki (w sensie gry, bo szczerbizmów w tych kilku zdaniach była masa).
Kolejna sekwencja zaczyna się barrrrrdzo młodzieżowo. Widzimy spienioną Płotkę[1], która zapierdala po bezdrożach tak, że aż ziemia się za nią pali. A Geralt, z dzikim wzrokiem i włosiem rozwianym, pogania ją ostrogami, wodzami i głośnym krzykiem 'Pędź latawcze białogrzywy'. To znaczy normalny człowiek spodziewałby się takiej sceny. Ale jej nie ma. Geraltowi się bowiem tak śpieszy do Ellander, że wybiera skrót przez Blaviken. Bo tego potwora, o ubicie którego prosili go kultyści, oczywiście oporządził galanto. Ścierwo walnął w bagno i zupełnym przypadkiem wpadł na kolejną wystawę. Otóż bowiem nie wiecie, że Geralt odnalazł w sobie zamiłowanie do sztuki nowoczesnej. 6 tygodni temu kupił fragment instalacji artystycznej, tydzień temu z wernisażu zrobił happening a dzisiaj z kolei zrabował albo odkupił kolejne arcydzieło młodego, obiecującego twórcy Yzygoda pt. 'Permisywna bolesność trwania'.[2] Była to klasyczna miłość od pierwszego wejrzenia - wiedźmin zapomniał o Nenneke, Ciri, Ellander i o pośpiechu i zaczął dobijać targu z młodym, obiecującym twórcą. Przebiegu negocjacji nie znamy ale efekt jest taki, że Geralt wrzuca ową rzeźbę(?) na wóz i jedzie poszpanować przed wójtem.
Wóz z nowym nabytkiem zostawia na parkingu strzeżonym a sam idzie się chwalić. Ale jako że wójta w domu niet, Geralt udaje się do... tadam. Karczmy. Niepomny tego, że dzisiaj odcinek z golizną, zacząłem się napalać na zapowiadaną wyrzynkę. I nawet dobrze się zaczyna, bo do Geralta podchodzi zdradzany mąż. Twarz wymizerowana, poroże na głowie mu się sypnęło i zaczyna się biedak skarżyć: puszcza mi się, kurew jedna. Stosunki z innymi chłopami utrzymuje i się jeszcze sucz z tym obnosi, że srom na całą okolicę. A co ja jej zawiniłem - nie biłem, cały grosz z wypłaty oddawałem, abstynent jestem. Panie fachowiec, zrób pan z tym porządek, dutków nie pożałuję. Geralt, sam będąc kurwiarzem czystej wody, zmieszał się lekko i stwierdził, że najlepiej gościa wystraszyć. Odważnikiem na szyi. Znaczy z jatki nici bo Oferent daje w długą. Z alkierza za to wytacza się Jaskier. Chłopaki padają sobie w objęcia ale Geralt jakiś taki spięty, bo po przygodach z Dudu, zazdrość go jeszcze dalej trzyma. I dlatego rozmowa jest sztuczna bo normalni faceci pogadaliby o dupach, chlaniu, imprezach, dupach, przyjęciach, rautach i o dupach. A ci o zawalonych przełęczach. Znowu wzrok mi się zeszklił.
A potem następuje ostatnia dobra scena filmu, w której Geralt spotyka plugawie przeklinającego wójta. Skąd jedziesz, kacze pióro? Za rzeźbę dziadźków nie dam, bo nie mam, motyla noga. Ech Geralt, nie ma już takich jak ty, kurza dupa. A za potwora ubicie dziękuję, koński ogon, bo mi chłopów poszarpał i dwóch zbrojnych zabił. Co zaś do elfich sukinsynów, indyczy grzebień, to ja ich nawet rozumiem - cham zabrał najlepszą ziemię i nie chce jej, gęsia łapa, uprawiać. I tak dalej w podobnie wulgarnym stylu. Jest o elfach pasterzach (ale pastwiska pozabierali), elfach łowczych (ale łowić nie wolno, bo 'Chcesz być niczym, bądź Leśniczym' robią koło pióra) i o braku elfów rymarzy (co to kurwa jest rymarz? ktoś od składania rymów?), elfów bednarzy (też nie wiem co to za szemrana profesja), elfów żołnierzy (ludziom nie chcą pomagać zupełnie, jakby nie mogły sobie zrobić elfiego wojska na modłę hufców Elronda choćby). A na koniec wójt wykłapał, że jakiś cham spalił chram a dopytującego się o szczegóły Geralta wysyła do miejscowego magika od trzech kubków, od którego wyszła wieść o pożodze. Szczęśliwie ta scena również nie trwała zbyt długo tak, że nie zdążyłem poczuć zewu dobrego aktorstwa i nawet niezłych dialogów. Od tej pory zaś będzie już tylko słabo i szczerbato. No i oczywiście zimno.
Geralt do magika wybiera się ciemną nocą i zaczyna gadać z kołatką. Wychyliłem kolejne pięćdziesiąt dla kurażu i gapiłem się dalej na delirę głównego bohatera. Kołatka jest żartobliwa, bo proponuje wiedźminowi autentyfikacyjną grę liczbową. 'Wiem, że to ty Geralt ale nie wiem, czy aby na pewno Geralt to Geralt'. Zadam ci więc zagadkę - pomyśl sobie jakąś cyfrę. Jaką? - zagaił ogłupiony wiedźmin. Dowolną. Geralt wymienił największą cyfrę, jaką znał: mnóstwo. Eeee, nie. Bardziej szczegółowo. No to niech będzie 5000 (tyle dostał orenów za strzygę i wydawało mu się, że to największa liczba świata). A na to kołatka-żartowniś: a ja wybieram 5001, wygrałam. Geralt zaczyna kopać w drzwi. Kołatka zadaje drugą zagadkę autentyfikacyjną: Różowe listeczki, pełniutkie strączeczki, rośnie w miękkiej glinie nie opodal rzeczki, na długiej łodydze nakrapiany kwiat... Tu przerwała, bo Geralt huknął: wiem, wiem - nie nabierzesz mnie. To kapusta. Kołatka zaśmiała się nikczemnie: jaka kapusta, barania łąko. To pnący się groszek. Geralt zaczął zastanawiać się, jak mógł dać się drugi raz tak podle podejść. Kołatka postanowiła dać mu trzecią szansę: powiedz mi no chłopaku, jakie trzy runy są... Wiem, wiem - wydarł się Geralt. 'Run Away' Dela Shannona, 'Run Away' Slade i 'Run Baby' Sheryl Crow. To są trzy moje Runy i wszystkie kończą się podobnie: G-durem. Kołatka stwierdziła, że z tak nawalonym gościem nie da rady i drzwi się rozwarły.
Następne kilka minut sponsoruje wydawca Silverberga i oficjalny dystrybutor sprzętu Apple na Polskę. Bo to są drzwi do lata a w powietrzu fruwają jabłka. Zbyt oczywisty product placement - panowie, więcej finezji.[3] I zupełnie jakby mnie usłyszeli, bo wejście Playboya jest dużo bardziej stonowane: nagle pojawia się goła baba z koszem jabłek. Teraz już wiecie dlaczego pożar Ellander wyglądał jak wyglądał - cała kasa na Efekty Specjalne w tym odcinku pooooszła w pizdu. Ekhem... przepraszam, wcale dróg rodnych nie widać. Widać pierwsze, z całej serii, piersi kobiece. Obnażone na dodatek a sutki z zimna sterczą apetycznie. Zapytacie skąd takie cudności? Czyżby Geralt coś łyknął, pomniejszył się i trafił na przyjęcie do Szalonego Kapelusznika? Blisko ale to nie to.
W baszcie mieszka dziad proszalny w czarnym czepku, niejaki Albercik 'Wychodzimy'. Dziadem jest dla zmyły bo z zawodu jest czarodziejem, psychopatą i stręczycielem. Nakłania bowiem Geralta do, jak to się mówi, ugodzenia w międzynoże, owej nagiej reklamówki gazety pana Heffnera. Ale wmawiana Geraltowi od 9 odcinków aseksualność, daje mu w końcu do myślenia, bo zamiast zachować się jak rasowy samiec (to znaczy grzmotnąć niewiastą o grunt, wychędożyć porządnie, dopiąć gacie i kontynuować rozmowę) zaczyna mamrotać tym, że pani jest zimno. Niby dalej ma szanse, żeby zachować się jak na prawdziwego dżentelmena i samca przystało (to znaczy grzmotnąć niewiastą o grunt, wychędożyć porządnie, dopiąć gacie, ofiarować jej swoją opończę i kontynuować rozmowę) ale jej nie wykorzystuje (ani pani, ani sytuacji) i każe Stregoborowi wyczarować słońce. A co on, ten czarodziej niby jest - Wielki Wybuch jakiś, czy co? Dlatego Stregobor się wkurza i dopieprza Geraltowi-malkontentowi z grubej rury czyli mamy na ekranie pienia o ginących gatunkach szlachtowanych przez wiedźminów. I żale nad zabitą kikizmorą, która jest lepsza od ludzi. Z tego wkurzenia, magik przestaje podtrzymywać iluzję i goła pani znika. Zawyłem z żalu, przekląłem impotentów, walnąłem garnucha i patrzyłem dalej.
Geralt zaczyna jaśnić dlaczego wdawał się w debilne gadki z kołatką: on mianowicie potrzebuje pomocy w ustaleniu co stało się ze świątynią Ellander. Jakby zamiast kręcić się po bagnach, wójtach i karczmach, wsiadł na konia, to byłby już na miejscu dawno i zobaczyłby spaloną fotkę. Ale on woli bardziej światowo sprawę załatwić i dlatego lezie do magika. Onże bowiem posiada tajemną moc Sprowadzania Obrazów (słynne zaklęcie Rubina Triluxa) ale, jak wszyscy zapewne wiedzą, nie ma darmowych posiłków. Stregobor zaczyna coś kręcić ale tak mamrocze i bredzi, że nawet nie skojarzyłem o czym. Po czym robi to, co wychodzi mu najlepiej - ciach, i znowu goła baba z jabłkiem zaczyna kusić wiedźmina. Widzimy nawet górne stany łona (plus obowiązkowe piersi). Geralt narzeka na fatalną jakość iluzji, niską temperaturę, magik robi z kwietnej łączki wieżę i zaczyna opowiadać niewesołą historię swojego życia. Znowu zawyłem z żalu, stwierdziłem, że aseksualność udzieliła się także scenarzyście i roztrzęsiony gapiłem się dalej na te brednie.
W wieży siedzę 2 lata - co to za wyrok, ja się pytam? Rok nie wyrok a dwa lata, jak dla brata. Ale nie za karę ja tu siedzę, tylko dobrowolcem. No, półdobrowolcem bo to przez nią wszystko. Sprawcami całego zła mego osobistego są elfy, wozacy, łowczy oraz Renfri. Geralt półgłosem dorzuca renegatów a ja idę do barku. Renfri bowiem następuje pięty uciekającemu magikowi - wiecie, 'lone wizard in run' - stąd te pytania o runy pewnikiem były i ktoś go musi z tej bardachy wyciągnąć. No, no... dobrze kombinujecie. Geralt musi. A jak wyciągnie, to mu magik potwierdzi, że Ellander poszła z dymem. Jednego tylko nie zrozumiałem - jak on z tą niewygodną wieżą ucieka? Na plecach ją targa?
Następnie mamy śmieszne kawałki o Czarnych Słońcach, Renfri, agresji, okrucieństwie, Lilith, zagładzie rasy ludzkiej i o wożgorach. Jakby Albercik nie deklamował beznamiętnie, to może i dałoby się to przełknąć. Ale on to opowiada tak słabo, że osłupienie me rosło wykładniczo a stan upojenia nawet bardziej. Po pięciu minutach trucia dupy, wielki i przerażający czarodziej Stregobor (ubrany jak lump ale to dla zmyłki) zgadza się wykonać potężną inkantację niewypowiedzianej mocy. I próbuje sprowadzić na Geralta Obrazy. Ale coś się łupie na łączach i w momencie gdy zostaje wyświetlony wyjątkowo brutalny kawałek z przedziurkowanymi Nenneke i Iolą, przekaz siada. Dlaczego? zapytacie zapewne - przecież magik miał być dobry w te klocki. Otóż przekaz zakłóca mu Renfri, która ma potężny artefakt - Skrzydła Hotbirda. I nie idzie zobaczyć co jest grane na gościńcach, po gospodach i w świątynnych krużgankach.
Geralt - pomóż. Nie mąć - pokaż. Błagam - pomóż. Nie szczuj - pokaż. Nic nie widzę - pomóż. Nie pierdol, bo w łeb dam. Zabij - pomóż. I tu Geralt stawa okoniem gdyż nie może zabijać ludzi bo przecież w Kaer Morhern mu powiedzieli, że ma ich bronić. Stary sofista Albercik tak jednak bełta wiedźminowi pod czaszką, że ten zgadza się w końcu usiec Renfri. W samoobronie, rzecz jasna, bo tylko w takich cyrkumstancjach Geralt kosi ludzi. Jednakowoż i to nie satysfakcjonuje maga, bo zamiast powiedzieć jełopowi, że z chramu pogorzelisko, każe mu przyjść o świcie.
Geralt, który w tym właśnie momencie, został ostatecznie dupą wołową, odwraca się na pięcie i idzie do.... Tajesss, idzie do karczmy. W której to karczmie jakaś wyjątkowa trwohyda ludzka siedzi. Jaskra wyganiają, żłopią bez umiaru, wymiotują na polepę, chcą dupczyć karczmareczkę... No ale po kolei. Najpierw wyganiają z baru pijanego w siwy dym Jaskra. Ten, korzystając z nadejścia Geralta, próbuje wkitrać się z powrotem na imprezę. Geralt pokazuje Tajemne Dotknięcie Doktora Spocka, Jaskier pada, wiedźmin wciąga go do komórki, z której, dopinając spodnie, wychodzi po kilku minutach z bardzo ukontentowaną miną. Po czym wchodzi do knajpy i, celem uniknięcia wyrzynki (dzisiaj odcinek bez hemoglobiny) siada sobie cichutko w kącie i na coś czeka.
Radośnie bawiący się w knajpie goście, to członkowie bandy Renfri, którzy ocaleli z Masakry w Ellander. Odreagowują teraz szok pobitewny i opijają zabitych druhów. A na stypie jak to na stypie. Gorzała, womit, gorzała, womit aż w końcu birbantów dopada libido. I przymierzają się do przegrzmocenia karczmareczki, która oczywiście kręci się między nimi w wyjątkowo skąpej i obwisłej kreacji. Chłopaki zdzierają z dziewki giezło, Geraltowi wzrok się zapala (z żalu po niewykorzystanych okazjach w wieży Alberta) a my widzimy piersi. Ha, znowu są piersi. Ale niestety - dzisiaj i z krwi i z chędożenia nici, bo jak wszyscy wiemy na zimnie, to tylko kaczorom, pingwinom i misiom polarnym staje. Sił staje do przedłużenia gatunku, rzecz jasna. Kobieta chowa się za Geralta a ten staje w jej obronie. Rzuca mianowicie studwudziestokilowym chłopem przez stół przy pomocy bata tak, że ten traci przytomność. Nie próbuję nawet tej durnoty opisać bo to trzeba samemu zobaczyć. Zgrzytają wyciągane z pochew ostrza gdy na scenę wkracza Renfri, mrrrrauuuuu....
I zaczyna się Urocze Stękato[4] Werbalne Pani Ilgner. Bo ona raz mówi normalnie a raz deklamuje. I nigdy nie wiesz co dostaniesz. A tak poza tym jest urocza (jak mi ktoś słowo o jej nosie powie, to ma w ryj) i w rankingu Kobiet Geralta zajmuje drugie miejsce (za rudą lafiryndą a przed Yennefer). Bandziorom każe spadać, karczmareczka ucieka sama i zaczyna się rozmowa. (Ależ ona uroczo krzywi głowę). Nieważne o czym gadają, bo nawet tego specjalnie nie słuchałem ale coś tam o Stregoborze, którego książe pożąda było, o Wielkich i małych sprawach (fajnie usta półprzymknięte ma, jak milczy) i o tym, że przez Albercika, Renfri miała przerypane dzieciństwo. Bito ją, gwałcono, więziono, sprzedawano (hm... widać groźna banda Siedmiu Gnomów z Mahakamu poszła pod jej rozkazami szybko w rozsypkę). No ogólnie miała przegwizdane aż w końcu zaciągnęła się na służbę do księcia i została narodowcem.
Geralt, co ty kurwa wiesz o zabijaniu? - wycedził Boguś. Nieludzie to chwasty, które trzeba wyrywać i nabijać na tyczki w lesie. No to wyrwałem kilku elfów a ty robisz z tego zagadnienie. Geralt otępiały gapi się w Renfri, ta z oczyma spuszczonymi w dół, czyta kwestie ze swojego egzemplarza scenariusza (leżącego na stole) i głosem pełnym niedowierzania i wahania, mówi coraz wolniej: tu się liczy eee... czystość krwi i rasy?
(Jakiej, kurwa, rasy - może tam napisali arrasy ale się źle skserowało? - Renfri zmęłła bezgłośnie pod nosem przekleństwo)Nadchodzi nowy ład i porządek.
(Jasne, kurwa - jeszcze w to Huxleya zamieszajcie, bluznęła, już nieco głośniej)Debilizm tekstów osiągnął w pewnym momencie apogeum ale na szczęście aktorzy potrafili ten moment wyczuć. Swoją pozytywną cegiełkę dołożył dźwiękowiec i gdy w tle usłyszeliśmy coś a'la wycie wilka i tam-tamy, protagoniści udzielili sobie nawzajem ostatecznego ostrzeżenia i rozeszli się do swoich spraw. Mi zaczęły się oczy rozchodzić na boki. Już mówię, co ustalili - Geraltowi magik potrzebny jest do sprowadzenia wizji, Renfri do wiwisekcji. Generalnie, gdyby ustalić kolejność użytkowania magika, to mogliby się na spoko dogadać. Niestety, nie wpadają na genialne w swojej prostocie rozwiązanie, że jak on mi już pokaże to ja ci go wystawię za okno i chyba jednak będzie rzeź. Nie wiem, który to był z kolei baniak ale pozwolił mi doślizgać się do wielkiego finału.
Z tym, że zanim nastąpił finał, miała miejsce moja ulubiona scena serialu (nie liczymy scen z golizną). Geralt wraca na kwaterę. Na schodach podchodzi do niego łysy koleś i ni z gruchy, ni z pietruchy zagaja frywolnie: wyciągaj żelazo z jaszczura, jestem Ivo Mirce, mistrz miecza. Najpierw zawyłem ze szczęścia (jest, jest Ivo Mirce, urrraaaa), potem obśmiałem się jak przemarznięta pustułka z tego, przyznacie, wybitnie debilnego tekstu a potem zmartwiałem. Dlaczego z Cykady zrobili debila? I co on robi w Blaviken, jak go przecież .... zaraz, w Aedd Gynvael... nie, tam był Maranga... zaraz, o co tu chodzi... Walnąłem się mocno w głowę, bo taki spity byłem, że szukałem w szczerbizmach logiki i zgodności z opowiadaniami. Jak już gwiazdy sprzed oczu mych zniknęły, skupiłem się ponownie na obrazkach. A tam porażka - Ivo potrafi tylko szpanować werbalnie i zanim dał radę się zorientować, Geralt wybił mu przednie zęby, potem wybił mu tylne zęby, poddusił go z lekka a na końcu przykopał mu tęgo w policzek (druzgocząc zapewne kość jarzmową). Po czym ukontentowany (w końcu spuścił komuś wpierdol) poszedł wreszcie na tą kwaterę i doczekaliśmy się finału.
Finał jest fajny. Oj jaki jest fajny. Znaczy teksty, jakimi przerzucają się bohaterowie są głupie ale Renfri w końcu się rozbiera. A ci, co mówili, że ma małe piersi to się nie znają. Są takie akurat - do ręki. Ale po kolei.
Ona wchodzi przez okno (taka przewrotna dyskusja ze sztuką Romeo i Julia), on się na nią rzuca i obala na łoże, ona zaczyna dyszeć, on ją przeszukuje (boi się skrytobójczego zamachu na życie i cześć), ona dyszy coraz bardziej, on ją łaskocze, ona dyszy jak lokomotywa, on z niej schodzi, ona przestaje dyszeć. Wkurwiłem się. Przepraszam za Cykadę, on taki szalony czasem jest i spontaniczny. A tak właściwie to po co przyszłaś? Eeee... aleś ty chłopie niedomyślny - pomyślała ona i zaczęła opowiadać jakieś głupoty. Że zabolało ją nazwanie jej potworem. A właściwie to chyba chciałam ci udowodnić, że jestem normalną kobietą (i zrzuca opończę a mi ten scenariusz rozwoju zdarzeń zaczyna odpowiadać). No ale po co przyszłaś? (niech mu ktoś w końcu wytłumaczy jak to czasem jest między kobietą i mężczyzną, bo nawet kompletny głupol zorientowałby się, po co ona się włóczy po nocy po dachach). Aleś ty niedomyślny - tym razem już mówi ona. Jesteśmy podobni do siebie, no wiesz - powinowactwo dusz. Eeee... no co ty, ty zabijasz dla radochy a ja z konieczności - odparował on. No to po co właściwie przyszłaś? (niech go ktoś w końcu zabije. Albo przynajmniej ciężko okaleczy). I trwa ta bezsensowna gra wstępna, grożą sobie nawzajem, Renfri próbuje dobić targu (ooo... głaszcze Geralta po klacie) i prosi go coby zabił magika. A jak widzi, że tak nie działa to zaczyna go brać na litość. Skarży się, że siedziała w dzikich lochach (co jest anatomiczną niemożliwością, bo locha mniejsza od człowieka i nie da się do lochy nawet dziecka wepchnąć), śmierdziała uryną (pić, to trza umić a nie skuwać się aż do nietrzymania moczu) i puszczała się za miskę grochu (pewnie zbierała na batystowe majtki).
Geralt zaczyna się powoli łamać a Renfri znowu dyszy. Ja też zacząłem dyszeć. Ale niepotrzebnie dziewczyna zapodała kawałek pt. mniejsze zło. Niepotrzebnie, bo wiedźmin momentalnie wbił się w rolę, która mu ostatnio mocno podeszła. Zaczął mianowicie filozofować: nie ma mniejszego zła, zło jest złem i jednak nie zabiję magika, nie dopuszczę do rzezi a ty mu odpuść to zostaniesz człowiekiem.
OK, scenariusz numer trzy - pij, będziesz łatwiejszy. Jak wypiję, to nie będę mógł. E tam, ja też wypiję, to nie będę pamiętać, że nie mogłeś ale na razie to zabij Albercika. Nie.
'Ale syf, kurwa mać. Dupy znów trzeba dać' zanucił plugawie Doktor Hackenbush a Renfri uruchomiła scenariusz numer cztery. E, Geralt - polej jeszcze po baniaku a jak się chłopak odwrócił, to ta zaczęła się rozbierać. Yeah... tłum na stadionie szaleje, piętnastolatki biegną do ubikacji, ja przestaję pić, bo nie chcę, żeby mi się obraz rozjechał a Geralt wpada w panikę i rzuca tekst: co ty robisz?
No i co, nie miałem racji twierdząc, że to ciota a kobiety kropi dla zmyłki? Jakby mnie tak fajna dziewczyna przekonywała do pójścia z nią do łóżka, to uległbym po minucie (po minucie a nie po pół minuty, bo mam kurde godność, nie?). A ten staje okoniem dobry kwadrans - no co za jełop.
Renfri prosi go o zamknięcie oczu, wrzuca mu niepostrzeżenie do bełta viagrę, my się cieszymy na całą noc miłosnych zapasów i w końcu... jest... mamy gołą Renfri a do tego w różnych konfiguracjach - z przodu, z tyłu, plan amerykański, półprofil, same piersi, lewa pierś, prawa pierś (słysząc moje okrzyki radości, wpadają sąsiedzi i zostają ze mną do końca - to oni później zadzwonią po straż pożarną, która mnie ściągnie z dachu), brzuch zgrabny i znowu z tyłu - no sama radość dla oka. Niestety, czy to z nadmiaru wrażeń, czy to po interakcji viagry z eliksirami, Geralt zaczyna się dusić i łapie za pochwę... za pochwę z mieczem łapie, ku memu niezadowoleniu. Czy on, choroba, nie zna innej metody radzenia sobie z problemami niż rżnięcie kosą? Jednakowoż miecz wyciąga Renfri (yeah... znowu widzę jej piersi), wytrąca wiedźminowi z rąk odtrutkę, spłaca zaciągnięty dług (hy hy hy, ciekawe skąd wyciągnie pieniądze skoro cała goła) i mówi, że wiedźmin jej nie przeszkodzi ale będzie żył (znowu widać piersi, hura, hura, hura).
I nagle zacząłem się zastanawiać - o co tu chodzi? Może to nie viagra była? Może ona go chciała... e... nie, niemożliwe to jest. A jednak - widok nagiej Renfri zaćmił mnie i zaburzył, i tak już nadwątloną alkoholem, jasność myślenia i zdolność wnioskowania. Otóż to nie była viagra a trutka. Renfri nie przyszła się pukać a jedynie zmanipulować wiedźmina. Wszystko to nie z uczucia a z wyrachowania. Chodziło jej tylko o wyeliminowanie Geralta (ale nie fizyczne), żeby nie przeszkodził jej i jej chłopakom w wiwisekcjonowaniu magika. Upadłem na twarz. Tu bi kontinjud...
A na sam koniec, Jaskier się ocknął i zaśpiewał kolejną zwrotkę ballady o zimorodku, co tak zmarzł, że sobie zainstalował kozę w wychodku. W tym dokładnie momencie wybiegłem z domu z krzykiem i dopiero po dwóch godzinach dałem się ściągnąć strażakom z dachu. Tak po prawdzie, to wcale nie chciałem się targnąć na żywot swój nędzny - po prostu wybiegłem tak, jak stałem i mnie na tym dachu nieźle przewiało. Dlatego idę teraz na rozgrzewającego baniaka.
Słowo komentarza: piździ jak w Żacholeckim Lesie.
Teksty odcinka:
Skąd przybywasz? A zresztą, kurza dupa, co to za różnica skąd (wójt do Geralta)Radek MWZ Teklak
[1] A właściwie Pana Płotka, bo podobno klacz Geralta to jest ogier albo wałach - tak mi donieśli informatorzy i muszę im wierzyć. Bo dla Was zrobię prawie wszystko ale koniu między nogi w poszukiwaniu koni... znaczy końskich atrybutów, zaglądać nie będę.
[2] No co? Tam też zawędrował postmodernizm.
[3] Mnie by tam bardziej pasowała Era i Linuks z latającymi pingwinami bo bardziej by to konweniowało z ogólną psychodelią serialu. No ale nie zawsze jest kawior, niestety.
[4] To od staccato.
Chyba jednak faktycznie coś słabowityś na umyśle, skoro miarkujesz przejść do kolejnych streszczeń