Wszystko jest względne a Geralt bezwzględny albo This is the end, my only friend, the end.

Moje uszanowanie dla Państwa, moje uszanowanie.

Telewizja, ha, i wreszcie koniec, Publiczna SA

przy kończącym się ale nieustającym współudziale

Heritage Films, po raz ostatni, chyba że dadzą powtórkę, proudly prezentują

Wiedźmin

Odcinek 13

Ciri

Tytułem permanentnego i ciongłego wstępu: tydzień temu sądziłem, że żałosność odcinka sięgnęła dna. No nie dość, że pijanica, to do tego głupi i naiwny. O jak bardzo się myliłem. Odcinek ostatni sięgnął wyjątkowego dna. Jest to dno najniższych poziomów piekła. Gdzieś za Limbo i Gehenną. Gdzieś, hen, za dziewiątym kręgiem. Jest to dno absolutnie doskonałe - nie ma szans, żeby ktoś mógł zapukać od spodu. I wiem co mówię, bo w swoim życiu obejrzałem kilka filmów, o których mówi się, że są najgorszymi filmami w historii kinematografii światowej. Otóż już nie są. Choćby taki 'Plan 9 from The Outer Space' niezapomnianego Eda Wooda, który to film okrzyknięto w kilkudziesięciu przeczytanych przeze mnie rankingach, najgorszym filmem świata. Miałem przyjemność go oglądać i w porównaniu z obcowaniem z wyszczerbionym dziełem, była to megaprzyjemność. Wood miał przynajmniej pasję. Tak więc skoro już wiecie co mieliśmy możność obejrzeć, zapraszam do streszczenia. I jak już prawidłowo skojarzyliście, będzie to najgorsze z dotychczasowych kawałków, o czym, tradycyjnie już, zawiadamiam na wstępie. A te słowa dopisuję już po stworzeniu streszczenia - niepotrzebnie czekaliście, ono faktycznie jest najgorsze ze wszystkich.

Sprawa druga to oczywisty nadmiar przekleństw, które, co znamienne praktycznie nie występowały w początkowych odcinkach zaś ilość ich rosła wprost proporcjonalnie do stopnia odmóżdżenia i odsapkowienia kolejnych odcinków. No i ostatnio bluzgów było mnóstwo bo odcinek 12 i 13 są dziełem tylko i wyłącznie scenarzysty gdyż imiona głównych bohaterów to za mało, żeby w napisach początkowych mogło pysznić się dumnie zdanie: "na motywach". Na dupie a nie na motywach. No dobra, dzisiaj było trochę motywów ale mało i na dodatek zostały wypaczone przez scenarzysta ponad moją wytrzymałość. Tak więc stężenie bluzgów będzie prawdopodobnie również wysokie, chociaż będę się starał.

Tydzień temu miałem wątpliwości czy coś napisać - dzisiaj żadnych. Absolutnie żadnych. To w końcu ostatni odcinek i nie godzi się pozostawić pewnych rzeczy niedopowiedzianych. Ci, którzy spodziewają się mnóstwa wesołych tekstów, mogą się zawieść. Zabawnymi kawałkami raczyłem was przez ubiegłe 12 tygodni. Teraz czas na małe podsumowanie, na które pozwolę sobie na końcu streszczenia. I nie będzie ono bynajmniej wesołe. A teraz tradycyjny wstęp. Dla nikogo nie będzie oczywiście niespodzianką, że w sobotę oddałem się w niewolę Bachusowi i Wenerze. A po polsku oznacza to, że tradycyjnie już nadużywałem alkoholu w towarzystwie licznych, skąpo odzianych pań. No wiecie - życie me jest pasmem nieustających alkoholowych orgii. No i znowu się nagrzmociłem jak smok gabarytów Smauga, przez co ostatni odcinek Wiedźmina oglądałem tradycyjnie na potężnym kacu. Co nie pozostało bez wpływu na percepcję tego arcydzieła. Aczkolwiek po przebudzeniu zaczęły targać mną wątpliwości. I oczywiście torsje, bo czysty spirytus polewany z kanistra (zakąszaliśmy ogórkami jedynie) może i szybko wprowadza człowieka w nastrój bajkowy ale dnia następnego przywodzi srogie cierpienia. Jak już wypadły ze mnie kawałki trzewi, siadłem i zacząłem myśleć. Przez 12 tygodni wypijałem nieprzeliczone ilości alkoholi różnych tylko po to, żeby w miarę bezboleśnie przetrwać kolejne 45 minut umysłowej katorgi. Umysł przekorny jak wiadomo jest, w związku z czym przez myśl przebiegła mi psychopatyczna myśl - a może by tak ostatni odcinek obejrzeć bez alkoholu? Pod kawę, herbatę albo wodę z sokiem na przykład? Dlaczego niby miałbym nie spróbować - czy po 12 tygodniach obcowania z płodami schorzałego umysłu coś jeszcze może mi zaszkodzić? - zapytałem sam siebie retorycznie. Co niby mogłoby uczynić krzywdę twardzielowi, który obejrzał wszystkie odcinki po czym kolejno je opisał?

Sam sobie odpowiedziałem - nic mi nie może już zaszkodzić w myśl zasady: ja się już nie boję, ja mam raka. No i jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zaparzyłem dzbanek kawy. Zaparzyłem również dzbanek herbaty, której co prawda nie lubię ale skąd niby człowiek może wiedzieć, czego mu się zechce łyknąć. Zrobiłem też dzbanek wody z sokiem na zimno. Usiadłem w fotelu, wycisnąłem na pilocie przycisk '2' i punktualnie o 17 zanurzyłem się po raz ostatni w świat obrazków wyprodukowanych przez nieudaczną ekipę filmową. Wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że skoro oglądam to na trzeźwo, to żaden już wjazd na chatę w wykonaniu uzbrojonych oprychów w uniformach mi nie grozi, rozwaliłem się niestresowo na siedzeniu i począłem spozierać nieśmiało na okienko telewizora.

Po trzech kwadransach poczułem się, jakby mnie kto obuchem w łeb zdzielił. W odcinku ostatnim nastąpiła komasacja wszystkiego i czułem się jak osiołek, któremu w żłoby dano. I to nie w jakieś nędzne dwa żłóbki. Co to, to nie. Dostałem w kilkanaście korytek i nie wiedziałem czym się sycić. Otrzymaliśmy albowiem wszystko: zbójcerzy (chociaż już bez Hegemona ale za to z Kapralem i Ofermą), ciongłoźdź zasygnalizowaną Bardzo Grubą Kreską, skarby Mirmiła, Pomioty liczne, elfich sukinsynów, humor sytuacyjny, Dudu, wiedźmińskie komando eksterminacyjne, występną miłość do matki, kolejne wątki homoseksualne, Wizje i Widzenia oraz upragniony napis Koniec. Co, jak już zapewne kojarzycie, spotęgowało moje, i tak już wielkie niczym kominy puławskich Azotów, zdumienie. Oraz zamęt grubymi nićmi szyty. No i tradycyjnie już, chociaż na szczęście po raz ostatni, poszedłem w dygresje niczym japońska wadliwa torpeda w ster pancernika Yorktown albo dwudziesta bomba w pokład Yamato. Kończąc więc ten niepotrzebnie przydługi wstęp, rzucę ostatnią już mądrością życiową wschodu: komu w drogę temu wygodne buty, plecak ze stelażem, dobrą mapę a najlepiej to GPS-a. A jako, że nie lubię jak robota czeka, to... Lecimy z tym koksem, bo dzisiejszy odcinek był rzadkiej urody.

Dzisiejszą emanację kupy mentalnej sponsorują następujące literki: b jak bzdurny scenariusz, brednie bohaterów, baranie dialogi i bullshit, d jak debilizmy bohaterów, durnowatość dialogów oraz denność scenariusza, p jak Pomioty po raz ostatni ale za to w liczbie wielkiej oraz k jak kretyńskie dialogi, kretynizm poczynań głównych bohaterów, kupa niemożebna oraz oczywiście długo wyczekiwany i upragniony Koniec.

Od razu słowo dla tych, którzy nie oglądali - żałujcie ludzie, żałujcie, bo działo się co niemiara. Właściwie oprócz tego, że sąsiedzi mnie nienawidzą i zaprzysięgli mi zemstę krwawą na osiem pokoleń w przód, to nic specjalnego się nie stało i ruchów wojsk amerykańskich w okolicach Iraku nie należy żadną miarą wiązać z moim zachowaniem po zakończeniu odcinka. A teraz kończmy te przystawki i apetajzery i przejdźmy do dania zasadniczego. Wułala.

Tydzień temu chłopaki podpalili gospodę, znaleźli metodą cugów wyjście i oddalili się z miejsca demolki krokiem jednostajnie przyspieszonym. Dzisiaj widzimy, że szli całą noc, bo słaniają się na nogach a i dzień piękny już nastał. Słoneczko wysoko już stoi a oni idą. Za zakrętem widać już drogę wybetonowaną a oni idą. Ale z naszej dwójki tylko Geralt jest super wyszkoloną maszyną do zabijania, obdarzoną żelazną kondycją. Jaskier zaś to kurwiarz, utracjusz, birbant i obibok w związku z czym po 16 godzinach marszu wymięka i zaczyna uskarżać się na syndrom przeciążeniowy prawej goleni. Wiedźmin, który pośród rozlicznych umiejętności, posiadł również trudną sztukę masażu męskich nóg (ze szczególnym uwzględnieniem stóp) postanawia pomóc koledze w potrzebie i robi mu klasyczny 'foot masage'. A jako, że jest to czynność mocno stymulująca i jeszcze mocniej nakręcająca, nasi bohaterowie uwalają się na listowie i zaczynają się kotłować gwałtownie a my otrzymujemy cięcie montażowe. Strzeliłem sobie szklankę kawy i grzecznie patrzyłem dalej.

Kolejna scena potwierdziła moje przypuszczenia - sodomiczne igraszki tak nadwyrężyły okrężnicę Jaskra, że nie ma on siły (ani technicznych możliwości), żeby kontynuować marsz. Geralt jednakowoż jest dobrym kolegą, który nie myśli tylko brać i korzystać ale zdarza mu się czasem odwdzięczać za chwile radości. Bierze wyprutego poetę na plecy i człapie ciężko przed siebie. Wychłostane do kręgosłupa plecy niespecjalnie mu przeszkadzają - pewnie na suszonych eliksirach jedzie. Objawów kaca, po wymuszonym pijaństwie ze Zbójcerzami, też żaden z chłopaków nie zdradza. Ja od zawsze powtarzałem, że nic tak nie leczy wszelkich dolegliwości jak dobra pochędóżka na zimnej trawie.

Po kilku dniach (albo godzinach) dochodzą do klubogospody zarządzanej przez niewysokiego osobnika (sprawdzić czy nie krasnoludek). Niestety, Geralt lebiega posiał gdzieś swoje kosy mordercze więc z hemoglobiny nici. Gospodarz widząc, że goście bez broni, kasy i koni postanawia się ulitować i częstuje ich twarogiem. Po czym zagaja, niby to niedbale, czy nie prze za nimi jakiś pościg. Jednak nie z Geraltem, który wystawił do wiatru służby specjalne i cesarskich totumfackich, takie numery. Odpowiada niejednoznacznie i jest przy tym tak miły i przekonujący, że karczmarz pozwala im zostać na kwaterze przez bardzo krótki czas. Konkretnie kilka dni. Przez głowę przebiegła mi myśl nieuczesana na temat względności wszystkiego, a zwłaszcza czasu [1] ale rozważania na temat ewentualnego znaczenia sformułowania 'długi czas' (może kilka miesięcy?) pozostawiłem sobie na potem.

Ma miejsce barterowa wymiana ekwiwalentna - za miskę chudego twarogu, przygarść korzonków, kłączy i jagód oraz dach nad głową przez kilka dni, Geralt robi jawną akcję "Niewidzialnej Ręki" [2] a mianowicie rąbie na drzazgi jakieś cztery kubiki drewna, popija naciągniętą ze studni wodą i postanawia ruszać w drogę. Sam, co bardzo ubodło Jaskra. Poeta wydobywa skądś konia (nie, nie z portek) i rusza w cholerę. Aczkolwiek zostawia wiadomość dla wiedźmina: nie ruszaj się nigdzie. Stop. Będę wkrótce. Stop. Za trzy dni. Stop. Gdzie to mógł pojechać nasz poeta? Ano po skarby pojechał.

Wchodzi do jaskini, pakuje kasę za oszewkę gdy nagle, zza winkla wyłania się Pomiot. Tenże Pomiot był tak odrażający, że polałem sobie szklankę herbaty i patrzyłem dalej. Pomiot składa się z płóciennych skrzydeł, wiklinowych rozpórek oraz tekturowego łba i plastikowych kłów zdolnych rozszarpać rosłego męża na strzępy w czasie krótszym niż mrugnięcie powieką. No odrażający, przerażający, porażający i makabryczny był ten Pomiot. Jaskier widząc mroczną grozę stwora spoza czasu i przestrzeni, popuszcza tradycyjnie w gacie po czym udaje się po rozum do głowy. Skoro nie ma pod ręką wiedźmina, eksterminację Pomiota trzeba zlecić komuś innemu. No ale komu, jak w pobliżu tylko poeta i potencjalna ofiara hipotetycznego zleceniodawcy? Jaskier wpada więc na tak genialny pomysł, że czapki z głów. Chwyta garść monet żelaznych, rzuca w Pomiota i zleca mu zabicie samego siebie. Pomiot postanawia rozważyć tak ponętną propozycję i oddala się pospiesznie, celem skontaktowania się ze swoim impresario. W świetle późniejszych wydarzeń, śmiało można powiedzieć, że po rozmowie z menadżerem, Pomiot propozycję przyjął i rozpirzył sobie baniak z gnata. Jaskier łapie zaś jeszcze trochę monalizy drobnej i idzie kombinować.

W tym samym czasie (albo w innym, bo przecież wszystko jest względne) Geralt ma kolejne Wizje i Widzenia. Siedząc w karczmie przy stole, rozpamiętuje jakieś dziwne zdarzenia z przeszłości/przyszłości/teraźniejszości a my próbujemy się w tym połapać. Ale idzie nam to niesporo i nietęgo, bo wszystko jakoś tak dziwnie pomieszane i zapodane w mocno onirycznej estetyce.

Najsamprzód przez okienko widzimy jakichś typów szemranych w kapturach. Następnie Geralt krzywi się jakby mu ktoś penetrował ... prawda, tego i widzi samego siebie kilkanaście lat wcześniej gdy pacholęciem był przedmutacyjnym. To znaczy wyobraża sobie samego siebie kilkanaście lat wcześniej. Bo w to, że przypomina sobie samego siebie kilkanaście lat wcześniej, to mi jakoś trudno uwierzyć. Wszak podczas mutacji wymazali mu pamięć. No nic to - Geralt odbywa podróż mocno sentymentalną a my ze wszystkich sił próbujemy nie usnąć.

Następnie widzimy dużego Geralta przed swoim domem rodzinnym, odpytującego jakiegoś rednecka. Wypiłem szklankę kawy (do której dolałem sobie łezkę koniaku, bo czysta kawa wyjątkowo mdła była) i zacząłem zastanawiać się, skąd on wiedział gdzie jechać. Mutacja mu się cofnęła i pamięć odzyskał? Czy też może dalej jest wiedźmakiem ale ma jakieś przebłyski, które dał radę poukładać w całość? A może spotkał na swojej drodze mędrca, który odpowiednio zinterpretował układ szram na twarzy Geralta i odczytał z nich drogę do domu? No kurde, regularnie nie wiem jak to się stało dość, że wiedźmin stoi przed swoim domem i przesłuchuje. Dowiadujemy się, że ojciec Geralta był osadnikiem wojskowym (Korwin przewrócił się w grobie kilka razy), matka Visenna była świętą kobietą (Visenną zaczęło trząść) i że źle się stało, że niedobrzy wiedźmini zabrali Geralta. Bo matka odeszła a ojciec zaczął pić, bić i kłapać na wiedźminów.

(ciach i mamy przebitkę z pierwszego odcinka, w której Geralciątko szyje z szyp)

Picie i bicie jeszcze jakoś Korwinowi (jeżeli dobrze kojarzę ojca Geralta) wybaczono ale narzekania na wiedźminów już nie. Pod dom zajechało komando eksterminacyjne, które dla kaprysu posłało ojca Geralta do piachu.

(ciach i mamy kolejną przebitkę ale ta jest ciekawa i z jedno zdanie jej poświęcę. Widzimy mianowicie Pięć Upiorów Pierścienia gnających na Wichrowy Czub a przynajmniej tak mi się skojarzyło. Co zdaje się przekonywać mnie, że niezłym jestem jasnowidzem - nawiązywałem już wiele razy do tej pozycji literackiej i, jak widać, nie bez kozery. Bez wątpienia Wiedźmin jest filmem bardzo eklektycznym).

Smutny Geralt robi zielone oczy a my dostajemy kolejne przebitki na Nazguli. Nalałem sobie dla odmiany herbatki, skrzepiłem ją spirytusem i patrzyłem dalej. A dalej jeszcze bełkotniej. Geralt daje chłopu sakiewkę z pieniędzmi (skąd je niby ma skoro ostatnie 5000 orenów oddał śp. Nenneke?) i prosi go, żeby nikomu nie mówił o wizycie wiedźmina. A może to wspomnienia jeszcze sprzed wizyty w Ellander są? Sam już nie wiem ale jak wspominałem mam kaca i to mnie usprawiedliwia.

(ciach i kolejna przebitka: nigdy nie będziesz wiedźminem, charczy Visenna)

No właśnie - komu niby miałby o Geralcie opowiadać chłop żyjący 'in the middle of nowhere'? Lisom, dzikom, kunom, niedźwiedziom, łosiom i Leśnemu Dziadkowi zapewne. Kolejna kasa wyjebana przez głupiego wiedźmina w błoto. Nie wiem jakim cudem ten jełop nie zginął w okolicach 8 odcinka.

A potem znowu jesteśmy z powrotem w karczmie a ja zacząłem powoli doceniać kunszt scenariusza tego odcinka. Niezłe to jest - Geralt zamiast siedzieć bezczynnie w gospodzie, raczy nas swymi wspominkami z podróży, dzięki czemu resztka niewiadomych wskakuje na swoje miejsce. Genialne ale chyba nieoryginalne. A wracając do szynku - zbliża się do niego, spowite w zawieję śnieżną, kolejne poselstwo indiańskie. I jest, tradycyjnie już, czadowo i rockowo.

Indianie owi dumni są albowiem naszymi dobrymi znajomymi z odcinka o dolinie. I nie są Indianami tylko elfami, które po drodze napadły na tabor wiozący stroje i rekwizyty zespołu pieśni i tańca Mazowsze. Elfka ubrana jest w zrabowaną zapaskę łowicką i przepaskę indiańską zaś elf w pofarbowaną na czerwono sukmanę chłopską. Ponadto elfy są zmarznięte, wygłodniałe, wynędzniałe i okryte śniegiem, co nie przeszkadza im rzucać dumnych i durnych tekstów oraz kręcić nosem na dostępne w karczmie jadło. Rozsmakowały się bydlaki w elfim mięsie i na postną kaszę nosami kręcą (bo nie wiem czy wspomniałem ale podstawowymi składnikami elfiej diety są korzonki i elfie podroby). Stwierdziłem, że chyba lekko przeginają z tą swoją dumą oraz kulinarną wybrednością i patrzyłem dalej.

A dalej jest jeszcze zabawniej - Geralt chce dać elficy futro, ta mu daje wibrator [3] a jej kumpel judzi z boku. Że wiedźmin miecze sprzedał zamiast honorowo się zabić, że ludziom się wysługiwał - no bełkot taki, że szybko wlałem w usta ćwierć szklanki koniaku doprawionego do smaku herbatą i starałem się coś z tych debilizmów skojarzyć. Ale nie szło. Geraltowi też nie szło więc wybrał jedyną znaną mu metodę radzenia sobie z niezrozumiałymi sytuacjami. Spuszcza elfom prewencyjny wpierdol, wygłasza pogadankę w duchu: skopałem a mogłem zabić i zaczyna wspominać stare, dobre czasy i upaloną Królową Pól. Elfy zaś zaczynają się skarżyć, że jest głodno, chłodno i nie ma już dyń ani smażonych nasion rzepy. Jest tak przygnębiająco i nostalgicznie, że strzeliłem kieliszeczek spirytusu i popiłem go herbatą. Rozmowa elfów z Geraltem przejdzie na pewno do kanonu Najbardziej Bezsensownych Partii Dialogowych Serialu. I kończy się fajnie: kim ty jesteś? A Geralt na to: nie wiem ale na pewno nie wiedźminem. Poszedłem zwymiotować, zwymiotowałem, umyłem zęby i patrzyłem dalej.

A w tym samym czasie (a może innym bo wszystko jest wszak względne) Jaskier wchodzi do ... no właśnie, do czego on wchodzi? Wyglądało mi na jakiś supermarket ale stwierdziłem, że to chyba niemożliwe. Tam mają miejsce negocjacje bez słów i dźwięków, przytulanki, wkładanie języka do ucha, przymiarki i smarowanie. A po minucie zza parawanu wychodzi Michał Wołodyjowski i zaczyna gadać ze zbójcerzami pod wodzą Kaprala. Przedstawia się jako luksusowa kurtyzana (no bo jak interpretować tekst: wasz pan korzysta z moich usług?) i odstawia grę półsłówek. Ja tradycyjnie już, siedziałem zdurniały głęboko i zastanawiałem się jaki tym razem plan ulągł się w głowach scenarzysty. Niestety - wszystkie moje pomysły były psu na budę. Wołodyjowski albowiem, bez swojej karabelki czując się jak bez ręki, postanawia odkupić od Kaprala dwa nagie miecze grunwaldzkie oraz lutnię. Zapachniało mi lekturą szkolną, obrotowym przedmurzem chrześcijaństwa (albo pierwszą kohortą bisurmańską), mesjaszem narodów i pokrzepieniem serc. Eklektyzm pełną gębą, kurwa jego mać.

A w tym samym czasie (być też może, że w innym, bo wszystko jest względne) Geralt sprawuje czułą opiekę nad wyziębioną i pobitą elfką. Sumienie widno go ruszyło co jest dla mnie znakiem, że Geraltowi z wiedźmina pozostały już tylko szkła kontaktowe z Londynu i siwe włosy. I gawędzą znowu bez sensu do tego stopnia, że nawet nie podejmuję się tego tłumaczyć. Bełkot na opór zaś konstatacja elfki: jesteś półelfem, zbiła mnie z pantałyku. A bardziej dokładnie, to osunąłem się półprzytomny z fotela. Geralt półelfem, jasne. Co jeszcze może wymyślić scenarzysta? Może, może. Poczekajcie cierpliwie.

No i tak by sobie bełkotali do sądnego dnia gdyby nie Jaskier, który nadjechał od południa wiodąc ze sobą mały tabunik luzaków oraz wóz wyładowany świnią, lutnią i kurami. Strasznie długo go nie było, bo śnieg zdążył stopnieć w międzyczasie ale przecież wszystko jest względne, zwłaszcza czas. Na wozie są również Zagubione Miecze Geralta, które Jaskier kupił za własne pieniądze. Słabo go zbójcerze przeszukiwali widocznie, że przeoczyli niemałą sakiewkę no ale co ja mogę wiedzieć o nilfgaardzkich metodach przygotowywania jeńca do przesłuchania? Wspomniana zaś świnia i kurki, to dary dla wygłodniałych elfów, o których przybyciu mówiły stare wróżby, które Jaskier kiedyś przeczytał i zapadły mu w pamięć z uwagi na ich nietypowe brzmienie. Szło to jakoś tak: 'gdy pieniądze wielkie a niespodziewane w ręce twe wpadną, kup miecze, konie, kury, kozy, kaczki, krowy, indyki, legwany, szympansy, płatki kukurydziane, owoce suszone i świeże i przywieź to wszystko do chaty po trzech dniach'. Każdy by to zapamiętał i dlatego Jaskier może od teraz robić za jasnowidzącego cudotwórcę.

Bard nasz zaczyna opowiadać o swoich przygodach w jaskini a Geralt identyfikuje Pomiota. Jaskra zaatakował zwykły latawiec albo szary wampir ale ja, przypomniawszy sobie jak był ów Pomiot zbudowany, skłaniam się ku wersji latawcowej. Zresztą - do Jaskra głównie latawce i latawice lgną a i z niego kurwiarz tęgi. Bohaterowie nasi postanawiają udać się do jaskini i wydobyć resztę skarbów Mirmiła.

Jadą pospołu Jaskier, elf i krasnoludopodobny karczmarz zaś Geralta biorą jako ochroniarza. Załadunek idzie sprawnie, drogocenna zastawa stołowa ląduje w workach a moniaki w kieszeniach gdy nagle... Pomioty atakują, o yeah!!! Niestety, nasi bohaterowie mają problem bo Geralt źle widzi w tym świetle. To światło oznacza światło pochodzące z pochodni. Stwierdziłem, że Geralt mutuje coraz szybciej w stronę stuprocentowego człowieka bo jakoś nie mogłem skojarzyć, żeby wiedźmin miał problemy z widzeniem w jakimkolwiek świetle. I po kiego grzyba w takiej ćmie zwęża źrenice w wąskie szparki? Nic to - Geralt poleca Jaskrowi zgasić pochodnię (ale po co? mnie nie pytajcie o to) i łapie się za medalion. Który to medalion ujawnia swoją kolejną właściwość. Mianowicie świeci pulsująco ultrafioletem w ciemności. No, też się zdziwiłem. Na maksa rzec by można. Profilaktycznie i odtrutkowo wychyliłem kapkę koniaku z kawą i przyglądałem się z zaciekawieniem dalszemu rozwojowi akcji.

I dostałem taką akcję, że mało się nie posrałem w gacie. Geralt zagania towarzystwo z powrotem do załadunku a sam zaczaja się na Pomioty. A Pomioty zaczynają atakować z nieludzką szybkością. Najpierw z Sukiennic wylatuje gacopyrz wiżdżący straszliwie. Idzie na podświetlnej ale Geralt jest szybszy od gada, robi unik i tnie Pomiota od tyłu. Uśmiałem się jak pustułka ale nie przestawałem patrzeć. Z tym, że widziałem mało bo Jaskier sobie poszedł z tą pochodnią a ruchy pomiocie i geralcie były zdecydowanie rozmazane. Nie wiem tylko czy od szybkości czy od nadużycia. Ech ta względność.

No nieważne - Geralt okazał się być słabym fachurą, bo ciął Pomiota tak nieprofesjonalnie, że wizg ubijanego potwora zaalarmował ekipę ładującą. Pierwszy na pomoc wiedźminowi ruszył krasnoludopodobny karczmarz. Ze słowami 'nie zostawię go samego' odepchnął Jaskra, wyciągnął topór i pobiegł zabijać monstra. Zaraz za nim, w tanecznych pląsach, oddalił się elf. Jaskier został sam. Znowu się zaśmiałem nikczemnie - Geralt musiał ostro pracować przez ostatnie kilka dni, że tak go wszyscy nagle pokochali. Tak, tak - prawidłowo dekodujecie. Mam znowu zamiar zarzucić mu rżnięcie wszystkiego co mu się pod hm... powiedzmy, że nóż? nawinie. No, dorośli jesteście, to chyba zrozumiecie. Dość powiedzieć, że kochasie ruszyli z odsieczą.

A w tym samym czasie (a może i nie tym samym bo wszystko jest względne) Geralt nasłuchuje. Niestety - Pomioty kolejne, nauczone porażką swojego kolegi, atakują bezgłośnie i złośliwie. Bezgłośnie, to znaczy wydaja wizg już po wbiciu się w tętnicę szyjną ofiary a złośliwie, bo rzucają się nie na nadludzko szybkiego wiedźmina a na nieludzko powolnego krasnoludopodobnego szynkarza. Po czym okazało się, że mi od tej kawy i herbaty dwoi się (albo nawet i troi) w oczach bo Pomiot był tylko jeden. W płaszcz ubrany na dodatek. A zgodziło się tylko to, że rzucił się obcałowywać karczmarza i robił to tak energicznie, że go popsuł. Pomiota w ramach rewanżu popsuł zaś Geralt a to przez potężne cięcie kosą w płaszcz. I taki był koniec pieprzonego losu Pomiotów Chaosu z Jaskiń Zasobnych.

Geraltowi znowu coś się pierdoli z oczami, bo krzyczy do Jaskra: pochodnię mi tutaj raz dwa daj. W świetle zaś owej pochodni widzimy, że dzielny topornik dorobił się nowego otworu w głowie. Wszyscy wpadają w panikę - co zrobić z ciałem? Geralt postanawia wziąć procesy decyzyjne w swoje ręce, wydaje polecenia i zażegnuje panikę. Ciało do rowu z sodą kaustyczną, worki załadować i na plecy i wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje w karnym szyku. Wykonać. Wykonali.

A na dworze okazało się, że te niby drogocenne naczynia to są ze zwykłej gumy zrobione, bo wypchane nimi worki przestały brzęczeć. To jakaś klątwa starożytna musiała być. Bohaterowie nasi niczego niestety nie zauważają i targają gumowe gadżety do wozu. A przy wozie zaczynają się rozterki i dylematy moralne. Co zrobić z taką kupą szmalu i drogocennych precjozów? Jaskier sugeruje, żeby elf kupił sobie coś ładnego na jarmarku w Blaviken ale z tym elfem coś jest nie tak. Okazuje się, że chłopak nie dość, że ma wyrzuty, to jeszcze widzi świat takim, jaki ten jest naprawdę. Dokonał rzeczy niemożliwej - przedarł się przez zasłonę Iluzji rozpostartej nad światem przez Demiurga i utrzymywanej przez Archontów i Aniołów Zagłady. Nikt nie wie jak tego dokonał (ja skłaniam się ku odkrytej przypadkowo kompozycji miąższu dyni i nasion rzepy, do których to specjałów tak mu było tęskno podczas rozmowy z Geraltem w karczmie) ale Przebudził się i dojrzał Rzeczywistość. Dowód tego daje w krótkim zdaniu, które niewtajemniczonym nie powie nic ale kultystom, takim jak ja, mówi wszystko: wszyscy się dowiedzą. Elfy i ludzie też. Czyż to nie genialne jest? Czy naprawdę wydaje się wam, że elf użył sformułowania 'wszyscy' w stosunku do krasnoludów i Pomiotów? Nie bądźcie śmieszni. On widzi Rzeczywistość. Widzi Liktorów. Widzi Razydów. Widzi Metropolis. Widzi Inferno. Widzi Limbo. Widzi.... Kurwa, nie wiem co on widzi ale ja chyba przesadziłem z tą herbatą, bo od dobrych pięciu minut coś bełkoczę a wy mi nie przerywacie.

Chłopak nie jest nawiedzonym kultystą tylko targanym wyrzutami szlachetnym elfem, który ma dylemat: dla mnie za dużo, dla wszystkich za mało. Może by tak pierdolnąć to wszystko do rzeki, co? Nie, no jasne. Najpierw lezą do katakumb, ginie bogu ducha winny, krasnoludopodobny ajent i dwa Pomioty, wszyscy obsrywają sobie ze strachu pantalony po to, żeby wyniesione z takim trudem skarby teraz utopić. Ktoś tu nieźle popił pisząc tak brawurowe partie dialogowe. Nawet nasz rycerz bez skazy i zmazy, Geralt szlachetny, wkurwia się na myśl o takim marnotrawstwie i daje elfom dobrą radę. Sugeruje im zakup nasion, sadzonek i nierogacizny, zadołowanie pozostałej po transakcji kasy i spokojny żywot w dowolnie wybranej dolinie z taką ochroną, że żaden pogromszczyk im nie podskoczy. A Wiewiórki i Isengrim niech się dadzą pochlastać - wy żyjcie jako elfy rolnicze (rozległ się huk - to Elrond wyciął z kujawiaka w ściankę działową dworzyszcza Rivendell). Ja do was niedługo przyjadę ale teraz odjeżdżajcie. I odjechali. Ja też odjechałem, jak po dobrej trawie albo po butelce tequilli.

Kolejna scena jest tradycyjnie już wyjebana w kosmos na przysłowiowego maksa. Geralt wsiadł w portal i przeniósł się do grodu stołecznego. Tam, w przebraniu mnicha, chodzi od bramy do bramy i robi z siebie idiotę. My widzimy go w momencie gdy podchodzi do furty zamtuza miejscowego i zaczyna rozpytywać o tancerkę na zbliżający się wieczór kawalerski. Wszystko jest w porządku dopóki mówi, jak ma ta tancerka wyglądać: jasne włosy, drobna twarz etc. Ale jak rzuca tekstem, że to ma być dziewczynka, to alfons robi zgorszoną minę, trzaska drzwiami i na odchodne rzuca tekstem: posłuchaj zboczeńcu, nie mamy tu takiej bo to porządny lokal. Szkoda, że nie kazał zwyrodnialca psami poszczuć.

Minął rok i znowu nastała zima. Na zaśnieżonym szlaku górskim, Geralt wpada na szalonego eremitę, odzianego w źle pozszywane fragmenty zabitych zwierząt, który daje mu rady. A mianowicie wieczór kawalerski będzie musiał zostać przełożony do momentu aż Geralt zrobi wszystko jak należy. Kiedy serce jego będzie czyste. Kiedy uwolni się od przeszłości raz na zawsze. No, chyba że zdecyduje się na inną tancerkę. I w tym momencie zacząłem się zastanawiać czy ja aby na pewno prawidłowo dekoduję przesłanie scenarzysty. I po piętnastu minutach oraz trzech herbatach (z naprawdę niewielką domieszką spirytusu) zrozumiałem, że jestem za tępy, żeby wam streszczać ten film. Przecież ja niczego kompletnie nie rozumiem z niego. Tu nie chodzi o żadną tancerkę tylko o robocika. Geralt szuka Ciri. No wszystko jasne teraz jest. Dlatego dużo spokojniej patrzyłem na dalszą część filmu.

Przez czas jakiś widzimy głownie drogę, las i słupy trakcji elektrycznej aż w końcu zmarznięty Geralt wpada do knajpy i zalega na ławie. A kilka godzin po nim (a może kilkanaście, kto to wie - wszak wszystko jest względne) do tej samej knajpy wpada Jaskier - jaki ten wiedźminland jest mały. I zaczyna Geralta pocieszać a my otrzymujemy megabełkotliwą i ultrabezsensowną partię dialogową, która powinna być nominowana do Oskara w kategorii: Najbardziej Megabełkotliwa i Ultrabezsensowna Partia Dialogowa.

Najpierw nasi bohaterowie wymieniają swoje spostrzeżenia na temat mieczy Geralta. Wiedźmin nienawidzi swojej broni a ja zupełnie nie wiem z jakiego powodu. Jaskier próbuje nam to wytłumaczyć ale idzie mu to raczej niesporo. Spróbowałem dla odmiany kawki z koniaczkiem i przysłuchiwałem się z uwagą dalszym radosnym wypłodom scenarzysty. Nie jestem mieczem, rzekł Geralt i kolejna moja hipoteza poooszła w diabły. Konkretnie hipoteza żywej broni, postawiona w odcinku o smoku. Zacząłem się denerwować bo do końca filmu jeszcze 20 minut i gotowi mi wszystkie moje koncepcje i oryginalne pomysły uśmiercić w tym niefortunnym ostatnim odcinku.

Następnie Geralt narzeka, że nie walnął talizmanu i swoich mieczy do rzeki (tuż obok skarbów z katakumb) bo przecież nie był wiedźminem, nie wiedział kim jest i nie potrafił wybrać. Ludzie, to jest fantastyczne. Jak on nie jest wiedźminem i chce wyrzucić swoje miecze, to jest to dla nas, fanów twórczości ASa, wyraźny sygnał, że nie będą filmować Sagi. Cuś pięknego po prostu. Potem jest coś o miłości, zemście i po prostu o zabijaniu (ale nie wiem o co chodzi). Geralt stawia również hipotezę, że nie może znaleźć Ciri, bo nie załatwił jakiejś sprawy do końca (ale nie wiadomo jakiej - może kogoś pominął i nie zabił przez poprzednie 12 odcinków?). Jest też wiele o krzywdzie, uldze i o ciągłym zabijaniu. Jaskier próbuje pocieszać Geralta, nazywa go prawdziwym człowiekiem, twierdzi, że Ciri sama się znajdzie - wystarczy tylko dać ogłoszenie do 'Tygodnika Novigradzkiego' i 'Wieści Wyzimskich' i że nie ma się co zadręczać oraz przejmować, tylko brać się do roboty. Bo życie stawia przed wiedźminem mnóstwo wyzwań i obowiązków. Geralt przysłuchuje się temu z wyjątkowo tępą miną. Widząc to, Jaskier zaczyna z innej beczki i zapodaje rzewne kawałki o miłości. Ciri cię kocha Geralt, Dudu cię kocha i ja cię kocham. Chodź, strzelim czworokąta i będzie nietypowo. Pozwoliłem sobie zwymiotować po raz kolejny a następnie zdezynfekowałem się koniakiem z herbatą i zmarszczyłem się zgorszony nad upiorną megaemanacją ultrazboczeń w tym odcinku. I, wyjątkowo, hipotezy o homoseksualizmie, pedofilii i xenofilii(?) bohaterów nie wydały mi się wcale takie zabawne.

Bo taka miłość trzech, hm... osób to coś tak cennego, że nie wolno tego roztrwonić. Jaskier nawet tego nie ma, bo jego Ciri nie kocha. I tak sobie blablają smętnie do momentu, w którym poeta powiadamia Geralta ni w dupę, ni w oko o fakcie przebywania z nim Dudu. Który to Dudu nie chce już być dopplerem - chce być krukiem-nielotem gdyż bardzo mu się spodobał żywot ptaka, który w odróżnieniu od swoich pobratymców, nie może się wznieść w powietrze i musi spierdalać przed drapieżnikami na piechotę. Rozumiecie chyba, że tekst ten przyjąłem z pełnym spokojem. Podobnie jak ten, w którym Jaskier ujawnia kolejną rewelację a to, że jest trochę elfem. Ja, będąc tylko trochę pijanym, postanowiłem natychmiast ten stan zmienić i stan upicia upermanentnić. Co też szybko uczyniłem przy pomocy kilku celnych wlewów doustnych.

A potem muzyka znowu chrząknęła a my dostaliśmy drogę i przebitki z odcinka drugiego: pasowanie, miecze na stolcu kamiennym i samurajskiego Galla Anonima. Otóż Geralt jedzie do Kaer Morhern coby wywrzeć zemstę na wiedźminach, którzy zrobili z niego dziwoląga. Na miejscu jednak okazuje się, że nie ma się na kim mścić bo przez ostatnie kilkanaście lat, większość wiedźminów poginęła: albo w akcjach specjalnych (pozabijał ich Geralt) albo została renegatami (tych też pozabijał Geralt). I dlatego zamiast luźnej rzezi mamy ciężkie partie dialogowe. Ale bardzo ciężkie.

Siwy receptor od eliksirów i proszków zdradza Geraltowi mroczną tajemnicę. Otóż po 12 odcinkach, wiedźmin dowiaduje się, że był Projektem Specjalnym acz Niedorobionym. Miał połączyć kreatywnie i twórczo cechy ludzkie i wiedźmińskie ale Jankiel wstrzymał mutacje i cały plan szlag trafił. Jakbym nie oglądał wcześniejszych odcinków, to mnie też by szlag trafił ale ja się już uodporniłem więc tekst powyższy łyknąłem bez znieczulenia. Zaraz potem łyknąłem kapkę spirytusu z koniakiem i kawą. Dla znieczulenia.

Wiedźmin był taki kul, super i w ogóle gdyż posiadał cechy ludzkie i to one pozwoliły mu przetrwać. Tak, tak - dobrze słyszycie. A potem wyjaśnia się kolejna tajemnica. Koleś niepokojąco podobny do Oddziału Specjalnego krzyczy na wiedźmina, że ten połamał kodeks gdyż podniósł miecz na człowieka. A Geralt krzyczy: nie ma żadnego kodeksu! Doznałem szoku ciężkiego - nie ma kodeksu według paragrafów którego Geralt masakrował przez ostatnie 3 miesiące tabuny wrogów? No co za porażka. A wiedźmin łazi w kółko, pyta się kim jest, wspomina rodziców i powołuje się na nieistniejący kodeks. W tym momencie zacząłem się zastanawiać czy pomysł oglądania tego na trzeźwo był aby na pewno szczęśliwy. A jako, że nie dałem rady przekonać sam siebie do końca, to polałem sobie szklaneczkę spirytusu, popiłem go zimną herbatą, wstrząsnąłem się z lekka i gapiłem się dalej, w oszołomieniu na ekran.

A tam kolejne cudności - Geralta ogarnęła niemoc. Chciał pozabijać wiedźmaków ale nie może. Prawdziwy wiedźmin dałby radę to zrobić a on nie może. Więc może nie jest tym, kim myślał, że jest. A na koniec wyrzeka się tych czterech dziadów w katanach z samodziału, rzuca, że woli być wyklętym ale wolnym i zaraz za zakrętem wpada na Yurgę w tarapatach. No wiecie, wyjechał z jaskini i potknął się o wóz drabiniasty wypakowany dobrem wszelakim, któremu koło utknęło w moście. Nie jest dobrze, bo za winklem czają się kolejne Pomioty w ilości sporej, które tylko czekają, żeby wbić zęby w ludzkie ciało. A za Jarugą nikt nie usłyszy twojego krzyku kolego.

Geralt, który ostatecznie już stał się człowiekiem, sugeruje Yurdze danie w długą bez marudzenia. Niestety - chłop pazerny jest i woli zginąć na wozie pełnym skarbów niż przeżyć bez grosza przy duszy. Zupełnie jakby nie mógł oddalić się od wozu, poczekać do rana i wrócić po majątek w świetle słonecznym. Bo w to, że Pomioty zrabują ludzkie skarby jakoś mi się nie chce wierzyć.

Wieśniaka pazerność do tego stopnia zaślepia, że składa Geraltowi propozycję nie do odrzucenia. Ty mnie, mówi, uratuj a ja ci się odwdzięczę, jak tylko zechcesz. Zastygłem w oczekiwaniu: powie to, czy nie powie? W końcu niby dlaczego miałby powiedzieć, skoro tyle oryginalnych tekstów zostało wcześniej wyciętych przez scenarzystę? No ale jak nie powie, to odnalezienie przez niego Ciri nie będzie miało większego sensu. Z drugiej jednak strony, cały ten serial nie ma żadnego sensu więc jeden bezsens więcej nie robi różnicy. Te jałowe dywagacje przerwał mi głos Geralta: dasz mi to, co zastaniesz w domu po powrocie a czego się nie spodziewasz. Nie, no spoko. Faceta rok w domu nie było, to co niby miałby niespodziewanego w domu zastać? Chyba tylko żywy dowód na to, że jego żona to kurew wszeteczna i daje wszystkim, nawet dziobatemu młynarzowi. Yurga oczywiście przystaje na propozycję, bo dla niego to same plusy: jakby się nawet jakiś bękart pojawił w obejściu, to się go wiedźmakowi wciśnie i dwie pieczenie na jednym ogniu się upiecze. A najprawdopodobniej tym, co zastanę niespodzianego, będzie nowy miot kotów albo świń, więc jest szansa wykpić się tanim kosztem. Geralt stwierdza, że w tym momencie to on może być mniej człowiekiem a bardziej wiedźminem i gra muzyka. Znakiem czego będzie rzeźnia.

No i zaczyna się wydawanie reszty pieniędzy z budżetu filmu. Najpierw Geraltowi ciemnieją oczy a potem pojawiają się animowane na Atari Pomioty. I Pomioty, i scena walki z nimi są tak wyjebane w kosmos, że z rozkoszy mało nie straciłem przytomności. Bo widzicie, owe Pomioty nie dość, że nie kojarzą sztuki walki bez walki i nie chcą padać po Rzucie, nawet i letalnym, to jeszcze są jakby odporne na ciosy kosy i nie giną po pierwszym cięciu. I mamy zabawne kawałki gdy Geralt tnie jak oszalały, w powietrze wzbijają się fontanny pomiociej krwi i pomiociego ciała a monstra nie chcą umierać. Chyba fachowcy od komputerów tak się zachwycili i zafascynowali swoją działką, że postanowili trochę ową sekwencję przeciągnąć. Mamy więc jakąś minutę podchodów i perforowania naskórka pomiociego, natomiast akcja zasadnicza (tzn. wyrżnięcie całego stada potworów) odbywa się za bramą i niczego nie widzimy. Słyszymy za to głosy pingwinów, stękanie Geralta i rycerzy mówiących 'ni'. A potem wiedźmin kuśtyka do wozu, podpierając się mieczem i brawurowa scena masakry się kończy. Niestety była to masakra bez masakry.

Yurga wjeżdża na polanę smolarzy i poi Geralta czarnogórską przepalanką. Wiedźmin, jak na osobnika, z którego ciągle krew uchodzi, zachowuje się i gada całkiem przytomnie. Każe sobie zadać bobu przy pomocy eliksiru i zasypia. Po czym się budzi gdy go Visenna leczy. Smaruje go mianowicie kremem z filtrem UV, dysząc przy tym jak rasowa aktorka filmów XXX. No niesmaczne to było. Potem Geralt ma kolejne Widzenie (w międzyczasie znowu z pół roku minęło, bo dokoła lato w pełni) i gada bez sensu z Visenną. Bełkot podniesiony do rangi sztuki po prostu a fakt, że Visenna przez te kilkanaście (a może kilkadziesiąt, wszak wszystko jest względne) lat się nie postarzała, nie był w stanie zmącić mej kamiennej pewności, że film zbliża się wielkimi krokami do końca.

W końcu dojeżdżają do tej pieprzonej Jarugi, forsują ją, i zbliżają się do domu Yurgi. Ten ostatni jest nawet i chętny oddać chłopaka wiedźminowi [4] ale Geralt się rozmyśla. Nie chce kolejnego Dziecka-Niespodzianki, bo wymyślił sobie, że jakby miał się za kolejnym bachorem uganiać jak za robotem, to albo by sfiksował albo by go szlag na gościńcu z głodu trafił.

A na miejscu okazuje się, że jednak coś jest nie za bardzo. Bo dziecków jest trójka a nie dwójka. Yurga już ma przypieprzyć żonie gdy ta wyjaśnia, że to trzecie to nie ich... tfu, pardon... nie jej, jeno sierota powojenna, przygarnięta od druidów. W tym miejscu naiwny oczekiwałby jakiegoś nawiązania do tekstu Yurgi z opowiadania ale oczywiście nic takiego nie następuje (no wiecie, ten kawałek, że to nie na nasze głowy jest). Ma natomiast miejsce scena Spotkania z Robotem.

'Zobaczył, jak dziewczynka podrywa się nagle, jak biegnie, jak... Usłyszał, jak krzyczy, cienko, przenikliwie.
- Geralt!
Wiedźmin odwrócił się od konia, błyskawicznym, zwinnym ruchem. I pobiegł na spotkanie. Yurga patrzył urzeczony. Nigdy nie myślał, że człowiek może poruszć się tak szybko.
Spotkali się na środku podwórka. Popielatowłosa dziewuszka w szarej sukieneczce. I białowłosy wiedźmin z mieczem na plecach, cały w czarnej skórze lśniącej od srebra. Wiedźmin w miękkim skoku, dziewuszka w truchciku, wiedźmin na kolanach, cienkie rączki dziewuszki dookoła jego szyi, popielate, mysie włosy na jego ramieniu.
- Geralt! - powtarzała dziewczynka, lgnąc do piersi wiedźmina. - Znalazłeś mnie! Wiedziałam! Zawsze wiedziałam! Wiedziałam, że mnie odnajdziesz. (...)
- Tak, jak mówili! Geralt! Tak, jak mówili... Jestem twoim przeznaczeniem? Powiedz! Jestem twoim przeznaczeniem?
Yurga zobaczył oczy wiedźmina. I zdziwił się bardzo. Patrzył na wiedźmina i czekał, cały spięty, na jego odpowiedź. Wiedział, że nie zrozumie tej odpowiedzi, ale czekał na nią, I doczekał się.
- Jesteś czymś więcej, Ciri. Czymś więcej.

Nie, spokojnie - to co powyżej, to nie jest moje. To jest ASa. I ja przy tym kawałku prawie zawsze ronię łezkę. A co dostaliśmy w filmie. Już opowiadam.

Wiedźmin spadł z wozu, o mały włos nie gruchocząc sobie nogi. Podniósł się, otrzepał (co szło mu niesporo gdyż trzymał w rękach siodło) gdy nagle jakiś ruch przykuł jego uwagę. Długo, oczami obwiedzionymi czarnymi worami, przyglądał się postaci stojącej na końcu drogi. W końcu ruszył.
Po pierwszym kroku potknął się o upuszczone przed trzema sekundami, z wrażenia siodło, wypieprzył się po raz kolejny, nieludzko powolnym ruchem podniósł się, otrzepał ponownie i krokiem chromego paralityka, poczłapał na spotkanie.
Jurga patrzył oszołomiony - nigdy nie myślał, że człowiek może poruszać się (bo biegiem nazwać tego nie dało się nijak) w tak niezdarny sposób.
Spotkali się na środku gościńca. Blond robot ze źle nasmarowanymi stawami kolanowymi i zdemolowany ni to wiedźmin, ni to człowiek. Hybryda w parodii marszobiegu, robot w truchcie na wyprostowanych nogach, mutant w karykaturalnym, starczym przyklęku, górne kończyny chwytne droida dokoła szyi mieszańca, blond włosy z włókna szklanego na jego ramionach. Przez wyszczerzone zęby popłynęły źle syntetyzowane słowa:
- Zna-zna-sra-laz-łeś-łoś-khrrt mnie, wie-śnie-śnie-działam. Za-wsze śnie-wie-dzia-am Sneogg, wiedziaaaaam... khrrrrrt.

Jurga spojrzał na Złotolitkę z miną okrutnie zdziwioną bo cała scena wydała mu się nad wyraz żałosna. Robot zaś, z głośnym rzężeniem trybów, dukał dalej:

- Ja cze-cze-szcze-ka-ka-łam, te-raz bę-śnie-dzie-je-bę-dzie-my ra-zem, zgrzyyyyt, już za-wsze. Nie zos-zos-wys-sos-ta-khr-wiaj mnie Ge-ralt, pro-no-szę. Tak jak mó-wi-li, jes-tem two-im prze-i-na-czy-cze-niem, krhrthgrrr.

Jurgi już nie było, bo oszołomiony rozgrywającą się przed jego oczami sceną, poszedł przegrzmocić żonę. Wszak rok rozłąki i celibatu to kawał czasu jest dla zdrowego chłopa. Dlatego nie interesowała go wcale odpowiedź wiedźmina. Której i tak zresztą by nie zrozumiał.

(a ja po raz kolejny zadałem sobie pytanie: powie to, czy nie powie)

- Jesteś. Jesteś czymś więcej.

(powiedział)

A potem robotowi odpadła źle przymocowana głowa i zaczęła turlać się po drodze. Geralt schylił się, podniósł ją, otrzepał, z juków wyjął cynę a także kalafonię i znakiem Ingi przylutował z powrotem czerep do korpusu. Następnie zaś usadził robota przed sobą na siodle i zanurzyli się razem, w martwy las nieopodal puławskich Azotów. Kawałek o wilkach, braciach Geralta oraz o jego górskich przyjaciołach (no wiecie, elfy, krasnoludy i pieśniopisarz Jaskier) puściłem już mimo uszu gdyż zegarek wskazywał dobitnie, że TO JUŻ. Za chwilę, za moment. I faktycznie - nastąpiło. Wiedźmak chutliwy pociął slalomem przez zdemolowany chemikaliami drzewostan a na ekran wypłynął napis: KONIEC. Otworzyłem okno i zacząłem ekstatycznie wyć. Przerwałem sobie tylko na chwilę gdy z irytacją stwierdziłem, że nie dali Jaskrowi zaśpiewać ostatniej zwrotki ballady o zimorodku co bełkotał względnie zrozumiale w wychodku. Zamiast tego puścili rzygotliwy kawałek o miłości, której się nie da dogonić, w wykonaniu kapeli Gwynnbleid. Ale ja go już nie słuchałem. Podszedłem ponownie do okna i ze szklanką spirytusu wymieszanego z koniakiem, wyłem dalej. Jeżeli powiem, że trwało to 8 minut (z zegarkiem na przegubie) to chyba zrozumiecie dlaczego sąsiedzi zaprzysięgli mi krwawą zemstę. Ale ja, prawdę mówiąc, mam to w dupie. Bo to już jest koniec tej groteski, autobus życia dalej jedzie, będę pamiętał cię do grobowej deski - scenarzysto bez zębów w nazwisku. Ha, w końcu będę miał wolną niedzielę i będę się mógł spokojnie i bez zobowiązań napić. To jest to. Żegnaj wiedźminie, żegnajcie ohydne płody umysłów tfurców tego czegoś, żegnajcie nieudolności ekipy i reżysera, żegnajcie dukacze, recytatorzy i chujowi aktorzy, żegnajcie roboty, pomioty i wymioty. W końcu mam wolne i nic tego nie zmieni. W trakcie trwania grozy odcinków pojawił się Powód, dla którego warto było przemęczyć się przez te 13 feralnych tygodni ale to już jest zupełnie inna opowieść, która z tą właśnie się kończacą, nie ma nic wspólnego. I dlatego raczej jej nie usłyszycie. Żegnam i idę na wódkę. Dobranoc Państwu.

Słowo komentarza: jak ja to przeżyłem w zdrowiu psychicznym i fizycznym?

Teksty odcinka - i tutaj, podobnie jak tydzień temu, pojawia się pewna trudność. Bo właściwie cały odcinek był jednym, wielkim tekstem odcinka. Ale po raz kolejny musiałem dokonać brutalnej selekcji:

Chcesz odpocząć? Nie, nie - idźmy dalej (Geralt do Jaskra, którego niesie na plecach)
Lekcja pierwsza - nie obrażać i nie szukać wrogów. Ja nim nie jestem. (Geralt do pobitych elfów)
Nie ruszaj tego, nie masz szansy. Najmniejszej (Geralt do elfa próbującego sięgnąć po elfią pikę albo co)
Kiedyś pogodziła(?) nas Królowa Pól ale nie skorzystaliście z jej przesłania (Geralt do obitych elfów)
Nenneke, wiesz kim ona była? Ona mówiła, że pomagać ludziom, dzielić się z nimi - to jest najważniejsze. Rozumiesz to? Nie. (Geralt i Toruviel)
Tyle złota. Wszyscy się dowiedzą. Elfy i ludzie też. (Elf do Jaskra i Geralta)
Nie unikniesz przeznaczenia. Nie, to nieprawda. Nie ma takiego przeznaczenia. Ludzie kształtują los. (Geralt do elfa)
Ciri cię kocha. Ona, Dudu i ja. (Jaskier do Geralta)
Na co czekasz? Oni już idą po ciebie, ja ich słyszę. (Geralt do Jurgi o Pomiotach)

Radek MWZ Teklak

[1] Zasadę tą wyłożono najgenialniej w takim aforyzmie: czas jest bardzo względny - kilka sekund, podczas których trzymasz w rękach rozgrzany do czerwoności garnek, zdaje ci się latami. Zaś kilka godzin spędzonych z ukochaną kobietą wydaje się trwać sekundę. Trudno się nie zgodzić, chociaż karczmarz mógłby mieć na ten temat nieco odmienne zdanie.

[2] Młodsi mogą tego nie pamiętać. Bodajże w Teleranku (niedziela rano) miała miejsce akcja specjalna pod wspomnianym tytułem. Głos z offu zachęcał młodych ludzi do czynienia ludziom starszym, niedołężnym czy samotnym, drobnych uprzejmości typu: narąbanie drewna czy naciągnięcie wody ze studni. Żeby ludzie obdarowani wiedzieli komu mają za to dziękować wieczorem, głos ów zachęcał ofiarodawców do mazania po ścianach farbą olejną specjalnych znaków kodowych. Chodziło o odbicia dłoni, stąd nazwa całego przedsięwzięcia. Całość była bardzo sympatyczna, chociaż prowadziła do licznych nieporozumień, zabawnych pomyłek oraz choroby wrzodowej u dozorców. Bo mało rozgarnięta młodzież potrafiła nanieść wody pod drzwi staruszki mieszkającej na 9 piętrze w wieżowcu przy Puławskiej w Warszawie albo porąbać na opał ławki w parku. No i oczywiście wszędzie mazali olejną te dziwne ręce. A biedni dozorcy musieli załatwiać rozpuszczalnik czy inną benzynę ekstrakcyjną i szorować klatki schodowe. Miłe acz bez sensu.

[3] Dowcip taki: dam swojej starej na gwiazdkę kapcie i wibrator. Jak jej się kapcie nie spodobają, to niech się pierdoli.

[4] U Sapkowskiego było całkiem zręcznie wyjaśnione dlaczego Jurga chce oddać Geraltowi syna i dlaczego nie oczekuje zastać w domu niczego nieoczekiwanego. W filmie nie możemy na to liczyć i propozycję Jurgi, jakkolwiek byłaby ona bez sensu z punktu widzenia scenariuszowych bełkotów, musimy przyjąć ze spokojem.


Ponieważ to już definitywnie koniec, możecie sobie powtórzyć poprzednie streszczenia ale lepiej weźcie dziewczynę/chłopaka i idźcie na miły spacer, do kina albo na kawę.