Bliskie spotkania czwartego (prawie) stopnia a może Something wicked this way comes
Majne damen und majne heren
Telewizja Polska SA
und
Heritage Films prezentieren (proudly, of course)
Wiedźmin
Odcinek 3
Człowiek - pierwsze spotkanie
Do raportu pokontrolnego siadam niemiedlienna bo odcinek dzisiejszy spotęgował moje zdumienie, w które wprawił mnie odcinek poprzedni. Oraz, jak już napomykałem, zamęt grubymi nićmi szyty. Odcinek oczywiście nagrałem (wieczorem go skasuję, bo Absolwent w TV4 do nagrania czeka) żeby żadnej sceny nie pominąć i sprawę zdać jak należy i z detalami. Lecimy z koksem, bo odcinek był rzadkiej urody (pozwolicie, że będzie to moje zawołanie - krasnoludy miały swoją słynną mahakamską pieśń bojową[1] - ja będę miał swoje leitmotivowe zawołanie).
Dzisiejszy odcinek sponsorują literki: k jak kobiety (znowu), s jak samarytanizm i seksu próby, h jak harlekina książki oraz l czyli ludzie jak potwory. Po krótkim bloku reklamowym, zapraszamy na projekcję.
Od razu słowo dla tych, którzy nie oglądali - żałujcie ludzie, żałujcie bo działo się co niemiara[2]. Odcinek dzisiejszy zaczyna się od naruszenia przepisów ruchu po traktach bitych. Geralt próbuje włączyć się do ruchu, zatrzymuje się, rozgląda się w lewo, w prawo, widzi nadjeżdżający z jego lewej strony pojazd (koń+jeździec), włącza kierunkowskaz (konkretnie sygnalizuje zamiar skrętu w lewo uniesieniem lewicy) i licząc na to, że prujący jak szatan jeździec zastosuje się do przepisów, daje koniowi lekko z pięt w boki. Na szczęście Geralt zastosował zasadę ograniczonego zaufania do innych użytkowników traktu i uniknął w ten sposób wypadku[3]. Bo koleś na koniu, nie zważając na regułę prawej ręki i przepisy uzupełniające (przecież to było skrzyżowanie dróg równorzędnych), przemknął chyłkiem, jakby mu się bardzo śpieszyło. Widno kurier carski Michał Strogow mu było. Ale za bardzo odeszliśmy od głównych zdarzeń. Otóż Geralt wydalił się tydzień temu z Kaer Morhen i ruszył na szlak. A co widział i co przeżył, odcinków kilka następnych wam opowie. Będą też kąski smakowite jak choćby jeden, z dzisiejszych sekwencji otwierających: Geralt śpi w lesie, noc ciemna dokoła, ogień wesoło buzuje ale widno wiedźmin wrzucił za dużo mokrego drewna do ogniska, bo dymu kolumny wielkie pną się ku niebu. To znaczy pięłbyby się gdyby nie podmuchy wiatru niesfornego. Który to wiatr nawiewa dym prosto na Geralta, który położył się gdzieś tak z pół metra od ognia. Każdy kto zasnął przy ognisku alkoholem zmroczony, wie, że jest to fizyczna niemożliwość. Nawet przez opary etoha, docierają do człowieka dwie rzeczy: 'Jest mi gorąco w pysk (a właściwie to mi się brwi i rzęsy chyba palą)' oraz 'Coś tu śmierdzi tak, że łzawią oczy i nie jest to wcale mój paw'. I wtedy, w zależności od stanu zaawansowania zgonu, albo sami odpełzamy od ognia albo rzęzimy prośbę o pomoc, kumple odciągają nas kawałek, rzucają nieopodal, w krzaki mokre i gra muzyka (ta Bonhartowa). No ale Geralt jest mutantem i nic nie czuje. I już wiem dlaczego mu później Cykada powie: Dym w oczy, wiedźminie, nic, aby dym w oczy. Miał skubany rację - Geralt trenował od samego początku. To na razie tyle dygresji, przejdźmy do dania zasadniczego. Orkiestra, tusz.
Pierwsze spotkanie z ludźmi odbyło się w cyrkumstancjach nad wyraz gwałtownych. A konkretnie, tadam, (tutaj miłośnicy Sagi niech może przysiądą) Geralt spotyka Renfri. Ale nie w Blaviken, nie, to by było dla Szczerbica za mało wydumane. On ją spotyka w tej chwili, która zdeterminowała cały późniejszy los Dzierzby. Otóż grupa żołdaków, z poduszczenia Aridei, wlecze Renfri do lasu, coby ją tam ubić. O żadnym Przekleństwie Czarnego Słońca nie wspomina się słowem, więc domniemywam, że macosze po prostu pasierbica się znudziła (a nie, przepraszam - żołnierze mamroczą coś o mutantce). No i wloką ją po trakcie, potem po ziemi, już wyciągnęli żelazo z jaszczura, już mają je zatopić w niezbędnych od normalnego funkcjonowania organach wewnętrznych gdy ta mała lolitka zagaja znienacka: dzielni wojowie, poniechajcie mnie niewinnej, cnotliwej, nieruszanej i czystej. Zamiast przygważdżać mnie do ziemi mieczami stalowemi, możecie mnie przygwoździć khem, khem, khem.... Znaczy w miesto krwawej rzeźni, proponuje im pochędóżkę na łonie natury. No a potem jak to w kiepskich filmach - funkcje myślenia u dowódcy inkryminowanych żołdaków przejmuje mózg w pantalonach, zaczyna kombinować i gmyrać coś przy rozporku, pcha się dziewczęciu w międzynoże, mała sadzi mu sztylecik srebrzony w arterie, on rycząc pada, reszta dobiega i zamiast ciachnąć od razu kosą, to próbują też załapać się na odrobinę radochy widocznie (widziałem na stop-klatce jak macają ją po piersiach łapami). No i te wszystkie krzyki ściągają z lasu Geralta (pewnie ten dym go w końcu wkurwił do tego stopnia, że wstał). I zaczyna się drętwa mowa: ona mutantka, ja też mutant, ręka do noża, unik, laparotomia (flaki na wierzchu, znaczy się), garota na szyi Geralta (ale amatorska, bo ze zwykłego sznura a nie struny fortepianowej), blok, kosa w brzuch następnego (tylko ten kutas zdradziecki ciągle mnie dusi w szyję, co za bardacha, aż zapomniałem tego całego aikido), oczy w głąb oczodołów, tlenuuuuu.... aaaarghhhh.... Na szczęście nadjeżdża stary receptor i szyje z łuku w plecy szalonego dusiciela. Po czym dobija go konfesjonalnie, mieczem. A potem wstawia Geraltowi drętwą gadkę o potworach, ludziach, zapodaje mu traktat o dobrej robocie i napomyka o wyrzynaniu połowy ludzkości. Tradycyjne teksty o kodeksie wiedźmińskim też wstawia. Kupa dobrej zabawy. Aha, receptora pogonili ciupasem z Kaer Morhen na trakt, stąd jego pojawienie się znienacka. No i po brawurowej partii dialogowej (jest też o przeznaczeniu, to musi coś znaczyć), rozchodzą się. I stary nie chce się przedstawić nawet na odchodne.
Następnie Geralt dogania Renfri i zabiera ją ze sobą. I jadą, jadą, jadą i rozmawiają. Dowiadujemy się, że wiedźminowi nie wolno np. zabić człowieka. Z ciekawszych kawałków, to znowu widzimy elfy podczas akcji przesiedleniowej (w góry je pędzi żołdactwo). Nie muszę wspominać, że elfy wyglądają jak dziady borowe, lekko tylko oczyszczone z igliwia i listowia, twarze żulii spod Dworca Chaosu - Isengrim Faoiltairna każden jeden po prostu (no ale tamten był paskudny, bo blizna mu twarz cięła a ci obleśni naturalnie, że tak powiem). No i te kultowe w niektórych kręgach, mundurki z samodziału - nawet te z Matriksa były bardziej gustowne. Ręce po prostu opadają. A potem Geralt z Renfri zatrzymują się na śniadanie na trawie, podczas którego (uwaga - fanowie Sagi, żarcie i picie na bok) Renfri prosi Geralta, żeby zawiózł ją do Mahakamu gdzie grasuje banda siedmiu gnomów, którzy radośnie napadają podróżnych, łupią kupców i przyjmą Renfri z otwartymi ramionami. Mi ramiona opadły. Zaraz po tym, jak szczęka boleśnie obiła mi przyrodzenie. Następnie gwałt się gwałtem odciska: Renfri straszy Geralta, że go zakapuje. Geralt straszy Renfri, że zabierze ją do Kaer Morhern gdzie przerobią ją w wiedźminkę i wykasują pamięć. Ożesz w mordę, co to jest, ja się pytam.
Uwaga, młodzieży, do kuchni po kanapki, znowu będzie o dupie. Ponieważ żadne słowa tego nie oddadzą, zacytuję dosłownie. Osoby o słabych nerwach - przerwa reklamowa.
G: Jesteś jeszcze dzieckiem.Nie wiem jak wy, ja umarłem ze śmiechu. No dobra, domykajmy rozdział z Renfri. Bohaterowie wjeżdżają do wąwozu - wiadomo, Mahakam to góry a góry to wąwozy. Tylko ten wąwóz jakiś mały. W wąwozie onym atakuje ich jakiś wypierdek przybrudzony z lekka i krzyczy, że mój jest ten kawałek wąwozu, paszli won, bo kikizmorą poszczuję a jak się nie podoba to chędożył was pies. Renfri daje mu w ryja, nazywa parobkiem i każe się prowadzić do starszego, z którym prowadzi bardzo burzliwe negocjacje dotyczące supremacji w grupie. Polegają one na machnięciu ręką (Renfri) i pokazaniu, że jest w porzo (Wódz Bandy Siedmiu Gnomów). W wyniku bilateralnych umów, przywództwo w bandzie przejmuje trzynastoletnia kobieta - Judeański Front Ludowy mógłby się wiele nauczyć w temacie 'supremacja światowa w pół roku'. Idę sobie strzelić baniaka, bo na trzeźwo nie idzie pisać tych bredni. Aha, w międzyczasie Geralt młynkuje kilka razy kataną i przegania sześciu twardzieli z bandy. I powiem wam, że jakby mnie taka banda napadła na trakcie, to nie musieliby wyciągać broni. Zabiliby mnie śmiechem - kto widział postrach gościńców, duktów, traktów i przecinek leśnych, ten wie.
Następnie Geralt przyjeżdża do MIASTA. Szuka mianowicie potworów do zabicia, których w tym akurat mieście nie ma. No to napić się trzeba, bo i Żebrowskiemu widocznie przestaje ten scenariusz pasować. A gdzie się napić? W karczmie. W którym to lokalu rozrywkowym, Geralt, w celu zatrzymania eksodusu gości z onej knajpy, wygłasza tekst: jestem wiedźminem a nie zbójem (swobodna interpretacja). Po czym kładzie się za piecem. Pozwólcie, że i ja się na chwilę położę, bo siły tracę jak na to patrzę.
A wieczorem, w tej samej karczmie, Falwick, sukinsyn straszny, zaczyna knuć, jakby tu się wbić klinem. Nie, nie w kobietę. W Brokillon. Chce driadom narobić koło pióra. I kombinuję wielką akcję janterwencyjną: Levecque pójdzie prawą stroną, Erwyl wraz z cieślami, smolarzami i drwalami lewą a środkiem puścimy czołgi i konnicę. I szlus. Plan zaiste diaboliczny. Potem, pewnie dla poprawienia sobie nastroju, Levecque zabija karczmarza. Ale nie do końca, bo po wyjściu spiskowców (tacy z nich spiskowcy, jak z mysiej...) karczmarz (niedobity) każe Geraltowi (który przyczaił się za piecem na czas knucia) wysłać gołębie (czaiły się na strychu) z korą brzozową (czaiła się obok gołębi). Przyczajony tygrys, ukryty smok jak pragnę zdrowia.
Potem są dymy w dolinie a Geralt po raz pierwszy używa organicznego mikrofonu kierunkowego (wyjaśnię w dalszej części o co chodzi). A im dalej w las, tym więcej trupów najeżonych strzałami, niczym Jeż z Erlenwaldu (Szczerbic chyba czytał sagę, bo nawiązuje do Duny'ego w każdym prawie odcinku). I wreszcie nadchodzi wyczekany przez wszystkich moment: POTWÓR. Na środku polany siedzi dziewcze hoże i piękne, wymalowane w barwy zielonkawe z białą, pionową kreską na twarzy (dziadek Freud miałby coś pewnie na ten temat do powiedzenia). Za nim, w krzakach i poszyciu leśnym, pełza POTWÓR (skolopendromorf? czy jakiś inny wij?). Geralt łapie za kosę, ciach, ciach i potwór podaje tyły (metaforycznie, rzecz jasna). A potem widzimy jak Geralt pojmuje medycynę alternatywną. Najpierw ucina mieczem kawałek strzały (ten z lotką) sterczący z pleców driady. Potem resztę strzały przeciąga przez ranę (szczęśliwie nie wywlekając płuc na światło dzienne) tak zręcznie, że pacjentka nie mdleje z bólu. Następnie... młodzieży, czas jakieś kanapki kolacyjne zmontować - won do kuchni, zaczyna ssać pierś młodej driady. Nie, no spoko - bez pedofilii. Strzała była zatruta a Geralt, obnażywszy z lekka driadę, wysysa ranę - swoją drogą całkiem zgrabna dziurka. Ten moment wybiera sobie wij na powrót: nie skumawszy aluzji 'paszoł won' wraca i Geralt musi mu jednak urżnąć łeb ale na szczęście żadnych zakłóceń równowagi nie stwierdzono. Przez następne kilka minut Geralt ponownie obnaża pierś driady (nie ślińcie się - nic nie widać), przemywa ranę i czyni jakieś okłady z wiedźmińskich ziół. Myje też biedną dziewczynę z farby zielonkawej (moim zdaniem w farbie wyglądała lepiej) i ogólnie jest sielanka nad pięknym, modrym Dunajcem.
A tymczasem, za Pagórkiem: Falwick każe wycofywać się do Nastroga a 14 pojmanych driad - powiesić. Taki z niego zimny drań.
Ale wróćmy nad malownicze przełomy Dunajca: Morenn (ta driada) odzyskuje przytomność na dobre i przyłapawszy Geralta na babskim zajęciu (szyje jej suknię), zaczyna go indagować. No wiecie, ktoś ty, jak masz na imię, co zamierzasz. A w następnym ujęciu mamy kolejne użycie organicznego mikrofonu kierunkowego. Pozwolę sobie dać dokładniejszą relację: Geralt chce iść, bo widzi typów szemranych, Morenn mówi nie idź, on mówi: dobrze, nie pójdę ale się nie wystrasz, bo snifnę trochę eliksiru w proszku, zacznę wyglądać paskudnie ale usłyszę tych gości z daleka. I snifuje, a właściwie łyka eliksira (w proszku), bladość spowija jego lico, oczy mu czernieją - wypas na maksa. I słuch mu się wyostrza a ta durna baba oczywiście ten moment wybiera na pogaduchy. Dlaczego mnie ratowałeś? Nie jesteś wcale brzydki. Polubiłam Cię. I nie wiemy, czy Geralt cokolwiek usłyszał, czy cały eliksir poszedł w p...u. To znaczy usłyszał tyle, że najemnicy ciągną tutaj ćmą wielką więc złapał Morenn za rękę, wsadził na konia i do Brokilonu powiózł. W międzyczasie okazało się, że kolejna małolata (znaczy Morenn) leci na niego i każe się całować w krzakach. Co też Geralt czyni, ale jakoś tak bez widocznego zapału (trzeba chłopakowi przyznać rację - Moren wygląda średnio apetycznie ze skołtunionymi włosami i w sukni z worka po kartoflach. Dopiero po kąpieli zaczyna prezentować się bardziej apetycznie). Potem jest jeszcze kilka scen bardziej romantycznych, aż w końcu nasi wędrowcy napotykają na swej drodze niedobitki grupy uderzeniowej Levecque (chociaż Morenn mówiła: Geralt, to zły dotyk tfu... zła droga, nie idźmy nią, bo z niej się nie wraca ale ten nie posłuchał i, z wdziękiem Marlowe'a, wpierniczył się w kolejne kłopoty).
I mamy zadymę: Levecque znajduje w trokach Geralta miecz i każe pojmać naszych bohaterów (Bóg jeden wie dlaczego, bo przecież Geralt ma wiedźmiński miecz przewieszony na plecach). Wiedźmin ryczy strasznie, koń z Morenn na grzbiecie ucieka, ci nieszczęśnicy, którzy atakują Geralta, osierocają momentalnie swoje dziatki i owdowiają białki, potem Geralt wali w nadbiegających łuczników znakiem Aard (no, takim znakiem uderzył w książce, co prawda nie w łuczników a w ziemię przed nimi, coby wzbić kurzawę, ale doprawdy, nie musicie się tak czepiać szczegółów), Jurghans chce przeszyć bez ochyby szypem niechybnym Geralta ale Levecque nie pozwala, mówiąc 'mój ci on, mój'. I zaczyna się siekanina. Trwa całe 18 sekund (nie liczę początkowego prężenia muskułów i szpanowania mieczami) i Geralt zarzyna oponenta. Wartym uwagi zdaje się być sposób sfilmowania owej sceny. Efekt zdynamizowania pojedynku osiągnięto bardzo prostymi, żeby nie rzec, prostackimi, metodami. Otóż nakręcono toto z kilku kamer, pocięto taśmy na półsekundowe kawałki, rzucono nimi o podłogę po czym wybrano 40 sztuk, zlepiono do kupy z grubsza chronologicznie i wmontowano w film. No palce lizać, Blade się chowa a Hollywood klęka z zachwytu i uczy się od naszych mistrzów. O czym to ja, aha - Geralt zachlastał wroga, reszta oddziału chce przeszyć naszego bohatera stadem bełtów. Czy to możliwe, żeby główny bohater zginął w 3 odcinku? Już zwątpiłem, gdy nagle... Gdy nagle..... Gdy nagle z nieba spada deszcz. Oczywiście letni deszczyk nie jest czymś, co może rozproszyć łuczników, zmącić ich wzrok i uratować Geralta, dlatego też z nieba spada deszcz strzał. Pamiętacie Bravehearta? No właśnie - obserwujemy tutaj coś podobnego. I soldateska w ciągu sekundy wali się pokotem na łączkę. Najbardziej skutecznie rażą plastikowe strzały barwy zielonej - te od wyczynowych łuków sportowych. A Geralt stoi na tej łączce z miną dziecka, któremu duży, podwórkowy chuligan zabrał ciastko. Niby miłe to, że ryja nie obił ale ciastko fajne było. A tu z ciastka, znaczy z jatki nici.
I wreszcie sekwencja finałowa - jakaś zielona zdzira wyłazi z jeziora tfu... wróć, z krzaków i deklamuje: pójdź za mną Gwynnbleid. Po czym raźnym krokiem marszowym udaje się do supertajnego serca Brokilonu. A zdurniały do imentu Geralt za nią. A w sercu spotyka Eithne (wypacykowana Dorota Kamińska, o dziwo nie deklamująca), która mu mówi, że też jakoś nie lubi wiedźminów ale zaprosiła go do środka, bo ocalił Morenn. I tak sobie monologuje ta królowa, mówi, że Geralt jest inny, że Morenn go wybrała (co to k... jest, inkryminowany Harlekin?) ale Geralt odbija piłeczkę i mówi, że on jest zmutowany i nie ma uczuć, nie potrafi kochać i dajcie mi wszyscy święty spokój. Eithne na takie dictum stwierdza, że Geralt sam musi dać kosza Morenn, bo ten związek nie rokuje: driada w lesie, mąż w permanentnej delegacji a z racji zawodu, to pewnie kołatka będzie się grzać od licznych wizyt płatnych morderców, łowców głów, agentów wywiadów różnych i wkurzonych czarodziejek. Trwały rozkład pożycia małżeńskiego najdalej po kwartale i nie ma sensu ciągnąć tego toksycznego związku i trzeba to przeciąć. Co Morenn przyjmuje z dużym spokojem, bo sama chyba doszła do podobnych konstatacji. A na pożegnanie mówi jeszcze Geraltowi: jak usłyszy szum drzew to masz mnie sobie przypomnieć, zrozumiano? A teraz idź. I poszedł. A potem rozpalił ogień w miejscu, w którym go palić nie wolno, usiadł i zaczął grzebać w żarze patykiem, myśląc: następnym razem najpierw przeczytam scenariusz a dopiero potem wezmę rolę. Wyciemnienie. No i oczywiście nie możemy zapomnieć o Jaskrze, który podczas listy dialogowej wyśpiewał nam trzecią zwrotkę ballady o zimorodku, co spędził urlop w wychodku. A teraz idę na kielicha, bo na trzeźwo ten film jest nie do przełknięcia.
Teksty odcinka[4]:
'Nie znasz się na tych stworach ale chcą cie pożreć. To pewne' (Geralt)Radek MWZ
[1] Ponieważ film swoją urodą tylko nieznacznie przewyższa (a złośliwcy twierdzą, że ustępuje) rozmazaną po betonie substancję, wieńczącą proces trawieniowy, pozwolę sobie od czasu do czasu, w tekście bądź w formie przypisów, wrzucić jakiś smakowity kawałek z książek, które tak brutalnie spacyfikowano w filmie. Wiecie - odtrutka taka. A słynna mahakamska pieśń bojowa idzie tak:
Hoooouuuu! Hooouuu! Hou!
Wnet wam pójdzie w pięty!
Rozleci się ten budel!
Aż po fundamenty!
Hoooouuuu! Hooouuu! Hou!
[2] To będzie moje drugie leitmotivowe zawołanie, dobra?
[3] Co chciałbym zadedykować wszystkim uczestnikom scrosspostowanego wątku wiadomego.
[4] Ponieważ warto zachować pewne nieśmiertelne frazy dla potomności, stwierdziłem, że zerżnę patent od Eloya i będę wrzucał co smakowitsze kwestie, wyprodukowane przez scenarzystę, na którego dupę znajdzie się kłonica. A poza tym jest szansa, że wyłapię inne perły niż Eloy i zabawy będzie więcej.
Jak dobrnąłeś do tego miejsca i nie masz ochoty skopać autora, to możesz sobie wrócić do streszczeń i poczytać co naknułem o innych odcinkach.